Świat Podróżników - Podróże kulinarne Świat Podróżników - Podróże kulinarnehttp://www.swiatpodroznikow.pl/KohanaPHPŚwiat, którego nie mahttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/58[b]Wymyśliłam sobie kulinarną podróż w rejon świata, którego... nie ma.[/b] A raczej jest, ale nie było długo, długo, przez stulecia, a mimo to – kuchnia żyła. Żyła razem z religią, sztuką, tradycją, nie ustępując im znaczenia dla kultury. Może dlatego jest taka ciekawa, że przez tyle wieków przyszło jej borykać się z [b]życiem w diasporze?[/b] [b]Kuchnia żydowska[/b], bo o niej mowa, nie jest kuchnią napływową. W przeciwieństwie do takiej, weźmy na przykład, kuchni bałkańskiej nie ma powiązań z jednym rejonem geograficznym, przez który przewalały się fale historycznych przemian, odciskając ślad w kulturze. Tu jest odwrotnie – to Żydzi, rozproszeni po całym bez mała świecie, [b]wrzucali do swojego garnka rozmaitości z różnych obszarów globu[/b]. [b]Inaczej jedli Żydzi na Bliskim Wschodzie, inaczej na Kresach, a inaczej w Hiszpanii.[/b] Wspólny mianownik był jeden, ale za to tak zasadniczy, że niepoddający się żadnej rewolucji ani wichrom migracji. Warto chwilę zatrzymać się nad nim, jest bowiem wspaniałym przykładem antropologicznego wymiaru kuchni i pięknie zaznacza współistnienie sacrum – Tory – i profanum – garnka. [b]Kaszrut, czyli koszerność[/b]. O co tak naprawdę chodzi? W hebrajskim języku kaszrut oznacza tyle, co prawidłowy. Nie każdy wie, że koszerność odnosi się nie tylko do jedzenia – koszerna musi też być szata liturgiczna czy inne przedmioty obrządku. Nas jednak interesuje wymiar kulinarny: [b]co jest koszerne, co nie jest?[/b] Rozwiązanie zagadki znajdziemy u źródła – w Torze. Jeśli Tory pod ręką brak, pomoże Stary Testament. W Księdze Mojżeszowej trzeciej, w rozdziale jedenastym możemy wyczytać wszystkie reguły, które Jahwe narzucił Żydom wraz z innymi obowiązkami i prawami. Zasady są jasne: poza oczywistością, czyli tabu na wieprzowinę, znajdziemy wytyczne dotyczące świstaka, węża czy kanii (szczegółowość opisu gatunków zwierząt niedopuszczonych do spożywania musi świadczyć o tym, że Mojżesz był człowiekiem wyedukowanym przyrodniczo). Nie odbierając Wam przyjemności samodzielnego poszperania w klasyce literatury, [b]zajrzę teraz do kuchni, gdzie żydowska pani domu przygotowuje się do szabasowej wieczerzy.[/b] A musi zacząć już w piątek po południu. [b]W szabat bowiem, dzień święty, nie wolno rozpalać ognia.[/b] [b]Czulent[/b] ląduje w piecu już poprzedniego dnia i siedzi sobie w cieple. Wychodzi mu to na dobre – smaki wołowiny, cebuli, fasoli, ziemniaków, kaszy i bulionu z kurczaka przechodzą się łagodnie i definitywnie. Ponieważ składnikiem czulentu jest mięso, nie można go połączyć z żadną potrawą mleczną – wolno to zrobić dopiero gdy upłynie 6 godzin (te restrykcje reguluje Halacha - prawo żydowskie, oparte na Torze i Talmudzie). Możemy za to uzupełnić mięsne danie jakimś produktem z grupy parwe, czyli neutralnych (ryby, jajka, owoce, warzywa, produkty zbożowe...). Można go zagryźć przaśną, czyli bezzakwasową macą, bajglem lub[b] drożdżową chałk[/b]ą, obowiązkowo odłamując część rytualną dla Świątyni. Można zakąsić słodkim [b]cymesem[/b], czyli smażoną marchewką z tym, co akurat wpadnie gospodyni w ręce. Można i pokusić się o czasochłonny [b]kugel[/b], czyli sycącą zapiekankę z ziemniaków, cebuli i boczku. Na tradycyjnym żydowskim stole nie zabraknie też gefilte fish – klopsików rybnych. A na deser żydowska rodzina zje [b]haroset[/b] (lub charoset – zdania ekspertów są podzielone), jabłkowe niebo w gębie z orzechami włoskimi. Lub [b]lekach[/b], ciasto korzenno – miodowe. Nie uświadczymy za to paschy – choć ma żydowską nazwę, jest potrawą ukraińską. Kuchnia żydowska ma swoje odmiany. To przede wszystkim kuchnia Żydów z Bliskiego Wschodu (ta podobna jest do kuchni arabskiej), kuchnia Żydów sefardyjskich (przyjęła wiele cech kuchni iberyjskich) oraz kuchnia Żydów askenazyjskich (doszukamy się tutaj licznych cech kuchni polskiej, rosyjskiej czy niemieckiej). Ta ostatnia jest nam najbliższa i możemy się o tym przekonać w restauracji Cymes na Woźnej, niedaleko Starego Rynku. Jest przemiło urządzona, ceny nie mordują, a pan kelner jest nad wyraz uprzejmy, choć trochę nieśmiały. Cymes z marchwi nie powala, podobnie jak zupa chrzanowa, za to hamim (zupa z soczewicy, ukłon na wschód) i wspomniany wcześniej haroset zasługują na oklaski. [b]A kreplach z wątróbką, czyli prześliczne pierożki, chodziły za mną jeszcze tydzień, aż wreszcie sama je zrobiłam. Aj waj![/b] PS. A co z tradycją dzisiaj, w XXI wieku? Wcale nie słabnie. Koszerne jedzenie znajduje zwolenników nawet spoza grona Żydów – jest podobno bardzo zdrowym stylem odżywiania. A za Atlantykiem i w Izraelu można stołować się w [b]koszernych McDonaldach.[/b]10-05-2012 15:06Paris, Parishttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/52Stolica mody, kultury, sztuki oraz oczywiście miłości. Kto z nas nie chciałby spędzić romantycznych chwil w tym mieście, spacerując wieczorami po Polach Elizejskich, dzielnicy Montmartre, gdzie można usiąść przy stoliku w małej romantycznej kawiarence, napić się lampki wina i podziwiać ulicznych artystów? Intensywne zwiedzane zaczęliśmy zaraz po wmeldowaniu się do hotelu. Chcieliśmy zobaczyć wszystko i jak najszybciej. Niestety, tak się nie da. Już sam monumentalny budynek Luwru zrobił na nas niesamowite wrażenie i nie mogliśmy przejść obok niego obojętnie. Trzeba było poświęcić mu czas na zewnątrz jak i na wewnątrz. I tak było ze wszystkim. Z wystawami sklepów na placu Pigalle, z widokami na wieżę Eiffla podziwianej z każdej strony, z alabastrowymi kamienicami, oraz butikami, które dodają miastu szyku i elegancji. A jak szyk i elegancja, to i oczywiście romantyczne, a także awangardowe kolacje, jak na miasto pełne sztuki przystało. Do pierwszej kolacji mieliśmy okazję zasiąść w restauracji "Dans le Noir". Z zewnątrz wyglądała jak każda inna restauracja, ale gdy tylko przekroczy się próg drzwi, od razu widać, ze nie jest to jedna z wielu "tych francuskich" restauracji. Nie było eleganckich kelnerów, ani eleganckich Pań w sukniach wieczorowych, nie było także... światła. Kolację jadło się egipskich ciemnościach. Nie wiedzieliśmy co jemy, mogliśmy ufać tylko naszemu zmysłowi smaku. Jedzenie sprawiało wiele trudności, trudno było zlokalizować talerz, co chwile było słychać jak komuś spadały sztućce na ziemię. Na pewno nie trzeba było martwić się o dobre maniery, w końcu nikt nic nie widział:) Niestety nie można było robić zdjęć w środku. Mogę napisać taką małą ciekawostkę, że obsługa kelnerska była niewidoma bądź słabowidząca, tak samo było z masażystami ze SPA, które też znajduje się w tym miejscu, a zabiegi odbywały się w totalnych ciemnościach ( nie było dane mi już skorzystać z takiego zabiegu, a szkoda, mogło być przyjemnie:P) Drugą kolację mieliśmy zarezerwowaną w tradycyjnej paryskiej restauracji, która słynęła z potraw z gęsi oraz kaczek. Mimo, że w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do konsumpcji kurcząt, kaczki, oraz gęsi były dla nas poniekąd nowością. Dania były przepyszne. Rozpływająca się w ustach pierś z kaczki, czy foie gras rozpieszczały Nasze kubki smakowe. Trzecia oraz czwarta kolacja, były jak wprost wyjęte z romantycznych filmów. Przepiękna sceneria z 56 piętra z widokiem na wieże Aiffla, oraz całe miasto, czy rejs statkiem po Sekwanie z delikatną jezzową muzyką na żywo oraz zmieniającym się krajobrazem Paryża nocą, były wręcz doskonałym dodatkiem do kolacji tylko we dwoje. Jak do romantycznych kolacji przystało, były podawane romantyczne afrodyzjaki: szampan, krewetki, czy kawior, a do tego wszystkiego butelka pysznego, delikatnego, czerwonego francuskiego wina z okolicznych winiarni. Teraz możemy zgodzić się z ogólną opinią, że kuchnia francuska jest jedną z najlepszych na świecie. Trzeba tylko wygospodarować czas na francuskie kolacje, ponieważ nie jest to tak jak u nas, że zje się szybko jakieś danie i idzie się do domu. Francuzi celebrują jedzenie i jak widać kochają jeść. Uwielbialiśmy spacery między lewym, a prawym brzegiem Sekwany, tuż przy Notre Dame, gdzie tajemnicze i ciasne uliczki zapraszały Nas swoim wyglądem. Mimo,że miasto jest wielkie, nie widać żadnego pośpiechu, a Francuzi wbrew opinii są bardzo sympatyczni, pomocni i mówią po angielsku.08-05-2012 18:19Podróż smaków do Marokahttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/47Podróż smaków do Maroka Ruszamy w podróż, jak co roku W rejony Morza Śródziemnego Tym razem, aby gdzieś w Maroku Zaznać rozkoszy jadła smacznego W kraju, gdzie trunków jest niewiele A piękne panie pozakrefiane I dzień powszedni jest w niedzielę Menu wyborne jest serwowane Zielone, krągłe, wielkie oliwki Miło łaskoczą ci podniebieniu Zamiast zaś tłustej soczystej szynki Jagnię w ziołowym jest nadzieniu Sałatki świeże, oraz pachnące Pasta z zielonej soczewicy Zlane oliwą żółtą jak słońce Pod parasolem gdzieś na ulicy Przystojny kelner gestem zaprasza U niego dania są najsmaczniejsze Kus Kus w sosiku, zwykła kasza Ryż, którym się zajadają gejsze Te pomarańcze, piłeczki złote Lepszych nie znajdziesz na całym świecie Jak na nie spojrzysz, jeść masz ochotę Czujesz, jak w dołku coś już ssie cię Słodkości różne, chałwa, daktyle Tak smakowite, że palce lizać Kuszą wystawy sklepów co chwilę Te na prezenty mogą się przydać W górskich dolinach gęste trawy Powietrze niczym nie jest skażone Pasą się krowy, kozy, barany Robi się sery, twarde, topione Pachnące wiatrem i świeżym mlekiem Jędrne, jak rano rwana malinka Kiedy postawią je przed człowiekiem Na sam już widok leci mu ślinka Krewetki, małże oraz homary Zdobiące stoły na całym świecie Zjada je młody a także stary Tutaj w Maroku je znajdziecie Tym wiktuałom słońce upalne Różowi lica i gładzi boki Więc wszystko zdrowe jest, naturalne Mięso, warzywa, słodycze, soki Ryba na ruszcie, kręcąc płetwami Roznosi wokół przyjemne wonie Mama z młodymi arabkami Stanęły, patrzą, śmieją się do niej Opodal kebab w wielkim wałku Powoli ciało swoje obraca Pod nożem spada on po kawałku I już jest pełna potrawy taca Do tego seler, kapusta biała Troszeczkę czosnku, pieprzu, bazylii Potrawa w smaku doskonała Pyszne jedzenie znika po chwili Nie ma schabowych, naszej kiełbasy Allach zabrania wszak wieprzowiny Nieznane tutaj są tłuste sosy Za to jest dużo różnej jarzyny Było by jeszcze zapewne lepiej Bo takiej trzeba też nieraz chwili Gdyby w kawiarni, barze, sklepie Można się było napić Rakii To jednak temat na inne wiersze I drugą stronę morza wielkiego Choć tam upały nie są gorętsze Też popróbujesz chętnie wszystkiego Chodziłem syty przez dwa tygodnie Zjadając wszystko jak z reklamy Zapewne się nie zmieszczę w spodnie Nieprawda, schudłem trzy kilogramy Kochane panie o krągłych kształtach Jeżeli chcecie pokochać wagę Oraz uzyskać sylwetkę charta Zwróćcie na kuchnię morską uwagę Panowie, wiedzcie o tym, że figi To nie są tylko damskie desusy Nie trzeba mówić o nich na migi Tak zwą się również świetne cytrusy Podróżowanie zakończyć pora Siedzę i dumam w samolocie Warto by było już od wieczora Przejść na tę kuchnię, na te łakocie 06-05-2012 09:19Podróże smakówhttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/46Podróże smaków Niezwykłą przyjemnością dla mnie jest delektowanie się smakami innych narodowości. Sztuka kulinarna na świecie i w Europie zachwyca wykwintnością, wyszukaniem i każde zetknięcie się z innymi smakami to dla mnie prawdziwa uczta podniebienia. W Grecji zapijaliśmy się winem albo uzo i zajadaliśmy doskonale przyrządzone ryby, podobnie było w Chorwacji, gdzie oprócz wina objadałam się pomarańczami prosto z drzewa. W Tunezji polubiłam oliwki, w Meksyku pierwszy raz jadłam kaktusa i po wypiciu wraz z przyjaciółmi butelki tequili zjadłam znajdującego się na jej dnie białego tłustego robaka - tego dania nikomu jednak nie polecam. Mimo, że przesiąknięty był alkoholem, to miałam bardzo mieszane uczucia podczas jego konsumpcji, ale cóż, inaczej nie byłabym przyjęta do wycieczkowego bractwa, które było tam znacznie wcześniej niż ja. Na Sri Lance zjedliśmy mongolskie potrawy z ogromną ilością chilli, w Rumunii piliśmy piwo z plastikowej butelki, a na Węgrzech najbardziej smakował nam chleb. Na Litwie i Łotwie piliśmy kwas chlebowy, za to chleb i woda mineralna były tam niezbyt smaczne. Dobre piwo mają oczywiście w Czechach, a najlepszą golonkę jadłam w Niemczech, no i oczywiście nie można zapomnieć o knedliczkach w Pradze. Wszystkie te potrawy można zjeść również w Polsce. Wszystko jest dostępne w dzisiejszych czasach. Polskie jedzenie jest jedne z lepszych na świecie. Mam nadzieję, że udowodniliśmy to z Mężem niedawno na naszym weselu, gdzie zrobiliśmy typowo polski, wiejski stół. Był wędzony boczek, szynka, kiełbasa. Były swojskie ogórki i grzybki. Był typowo polski czosnek, nie zapomnieliśmy oczywiście o polskim chlebie, który można było posmarować swojskim smalcem ze skwarkami. Jeśli chodzi o trunki, to królowała tam okowita sporządzona według starej receptury, której nie była w stanie przebić żadna inna wódka oraz wino z dzikiej róży. Jedzenie, które zaproponowała restauracja hotelowa również było wyśmienite, tyle tylko, że nikt go nie jadł, bo wszyscy żywili się przy naszym stole. Oprócz takich specjałów często robimy typowy tylko i wyłącznie dla Polski bigos, rosół, kotlety schabowe, kapustę z grzybami, kluski śląskie. Wszystkie dania inne niż nasze są warte posmakowania. U mnie niezwykłe doznania kulinarne pozostawiła kuchnia śródziemnomorska. Największą ucztę dla podniebienia, ale także dla zmysłu wzroku i węchu stanowią śródziemnomorskie targi z wieloraką propozycją dla tubylców i z paletą kolorów i niezapomnianych chwil dla turystów. Niezależnie, w którym kraju akurat przebywam, bez odwiedzin na targu moja podróż nie może się odbyć. Zapachy przypraw, kadzideł, cynamonu przywołują mnie zawsze do tego miejsca. Każdy sprzedający zaprasza do swojego stoiska. Cóż za harmider! Miejsce, który każdy europejski turysta odwiedzić musi. Raj dla płci pięknej, jeśli chodzi o fatałaszki, buciki, torebeczki i świecidełka i dla panów, którzy przemądrzają się w wyborze cygar, fajek i wszelkich produktów skórzanych. Na każdym stoisku inna skoczna muzyka, ale jest coś co się powtarza: bogactwo zapachów i smaków, na razie w mojej wyobraźni. Podobne klimaty panują na straganach z warzywami na Marcato Centrale, na targu San Lorenzo przy Via dell’ Arieto we Florencji, na bazarze w Stambule czy w tzw. suku w Egipcie. Z tego ostatniego przywieźliśmy sobie paletę przypraw, która w mojej kuchni zdała egzamin kulinarny i na dobre zadomowiła się w naszym menu. Są to między innymi kurkuma, sezam, goździki, imbir, kolendra, kminek, mięta, czerwona piekielnie ostra papryczka, którą wprost uwielbiamy. Nie można zapomnieć o najbardziej pożądanej przyprawie na podwórku europejskim, którą był i jest cynamon – jedna z najstarszych przypraw świata. Holendrzy rozbudowali w siedemnastym wieku monopol na cynamon i do dnia dzisiejszego uzyskuje się go przede wszystkim na południowo zachodnich plantacjach. Z 2-3 metrowego krzaka (który musi mieć osiem lat) wycina się wewnętrzną bardzo cieniutką korę młodego pędu i suszy się go później na gorącym słońcu. Wynik tego suszenia to laski cynamonowe. Cynamon, zakupiony na targu w Egipcie dodaję do deserów, kawy czy do różnych innych dań. Stosuje się go również w medycynie i jest on świetnym lekarstwem na biegunkę, cukrzycę, artretyzm czy przeziębienia. W moich ulubionych krajach śródziemnomorskich zajadałam się owocami cytrusowymi, które skąpane w ciepłym słońcu smakują wprost wyśmienicie. W Grecji nie mogłam się nadziwić wielkością mandarynek rosnących na drzewach, w Tunezji soczystością arbuza, w Egipcie smakiem pomarańczy, w Turcji różnymi smakami bananów. Będąc w krajach śródziemnomorskich należy a nawet trzeba spróbować owoców morza. Dla mnie osobiście najsmaczniejsze na świecie są krewetki, ale nie te koktajlowe, które u nas bez problemu można dostać, tylko te duże, które w sklepie w Polsce dostaniemy za równie dużą cenę jak ich wielkość. Pierwszy raz posmakowałam ich w Meksyku i stwierdziłam, że nigdy nie jadłam nic równie dobrego, dopóki nie pojechałam do Hiszpanii, która poczęstowała mnie krewetkami o równie wykwintnym smaku jak w kraju dalekim. W Turcji rozpieszczaliśmy nasze podniebienia małżami, ostrygami, kalmarami, ślimakami czy ośmiorniczkami, które może nie wyglądają zbyt apetycznie, ale smakują całkiem nieźle. Oprócz owoców, tych tradycyjnych i frutti di mare uwielbiam świeże warzywa, którymi zawsze w krajach śródziemnomorskich nie mogę się najeść. Są to przede wszystkim pomidory, grzyby, papryka, ziemniaki w różnej postaci, cukinia, bakłażany, które po raz pierwszy przywiozłam z Hiszpanii i jakież było moje szczęście, gdy po kilku miesiącach zobaczyłam je w naszych sklepach. We Florencji jedliśmy wspaniałą fasolę – fagioli oraz przepyszne oliwki różnego rodzaju. W Stambule natomiast skosztowaliśmy pieczonych kasztanów, które pierwszy raz miałam okazję spróbować kilka lat wcześniej na Weihnachtsmarkt w Köln. Muszę przyznać, że smakują inaczej przy siarczystym mrozie i w niesamowitym upale. Czy lepiej? Nie wiem. Zjeść ich dużo nie mogłam. Smakują jak pieczone ziemniaki, które ktoś przez omyłkę by posłodził. Kiedy uda mi się w Polsce posmakować coś, co wcześniej jadłam w jednym z krajów śródziemnomorskich zawsze powracają wspomnienia. Świat smaków jest dla mnie pamiątką niczym album ze zdjęciami z wakacji. Wystarczy, że poczuję w kuchni cynamon, a już znajduję się na bazarze w Egipcie, wystarczy, że zamówię pizzę z owocami morza, a przenoszę się myślami do krajów bliskich memu sercu. Wystarczy, że poczuję zapach ouzo czy musaki, a siedzę w greckiej tawernie na Korfu czy Thassos. Wystarczy, że napiję się kawy po turecku… Agnieszka Szymańska 06-05-2012 09:16Kambodżańska odyseja smakuhttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/45[b]Podobnie jak każda wizyta u fotografa łączy się ze zdjęciami, tak też każda podróż związana jest ze skosztowaniem specjałów oferowanych przez lokalną kuchnię. Bez wątpienia kuchnia kambodżańska należy do grona najbardziej egzotycznych sztuk kulinarnych świata, która urzeka nie tylko fuzją smaków, ale i zapachami, kolorami, składem, sposobem przyrządzania, nazwami – mówiąc krótko - jest obrzydliwie i niewyobrażalnie pyszna. Zapraszam do przeczytania o tym, co w kuchni khmerskiej przyprawia o szybsze bicie serca nie tylko za sprawą wspaniałego smaku, ale i niecodziennego wyglądu i ogólnej nietuzinkowości...[/b] Przede wszystkim należy wiedzieć jedno – Kambodżanie, którzy blisko czterdzieści lat temu doświadczyli terroru wojny i głodu podczas reżimu [b]Czerwonych Khmerów[/b] nauczyli się spożywać dosłownie wszystko, by ocalić życie swoje i swoich bliskich. Po dziś dzień zdolni są zajadać się potrawami, które człowieka z Zachodu potrafią, delikatnie mówiąc, zniesmaczyć. Jednak, dla tych nieco odważniejszych, może delikatnie szalonych turystów chcących skosztować wszelkich [b]lokalnych smakołyków[/b] jest dobra wiadomość – są one ogólnodostępne i niedrogie. Są i takie, które wprost rozpieszczają kubki smakowe, uzależniają i powodują swego rodzaju chwilową nirwanę, stan nieopisanej błogości, kiedy to dusza odłącza się od ciała i unosi gdzieś obok, niedaleko... Ale do rzeczy! Kambodża to [b]egzotyka[/b] ukazana w tysiącach przeróżnych gatunków owoców, warzyw oraz ziół, zupełnie nieosiągalnych na Starym Kontynencie. Owoce, warzywa i zioła te konsumuje się pod różnymi postaciami, jako surowe i twarde, jako ugotowane i miękkie, jako dżemy, papki, drobno siekane, z sokiem, sosem, przyprawami, pieczone, smażone, grillowane, duszone, wyciskane... Dla każdego coś dobrego. Do perełek w dziedzinie owoców należy przede wszystkim tak zwany [i]król owoców[/i] – [i][b]durian[/b][/i]. Jednak ja nazwę tego owocu na język polski przetłumaczyłbym jako [i][b]śmierdziel[/b][/i], gdyż jego nieziemsko [b]odrażająca woń[/b] przypominająca padlinę przyprawia o odruch wymiotny, z kolei jego przepyszny, delikatny miąższ o maślanej konsystencji sprawia, że kubki smakowe dostają kociokwiku. Durian jest owocem sezonowym, lecz kiedy uda się Wam go gdzieś zakupić, nigdy, pod żadnym pozorem nie trzymajcie go w lodówce, bo wówczas cuchnie potrójnie! Kambodża to również przede wszystkim [i][b]bananowe zagłębie[/b][/i], gdzie setki gatunków bananów ukazują ubogość tego rodzaju owoców znanych nam z polskich supermarketów. Są banany standardowe, długie i żółte, ale są też banany okrągłe i krótkie, zielone i długie, żółte i krótkie o smaku jabłkowo-truskawkowym, banany z pestkami, etc. Banany jada się w państwie Khmerów na różne sposoby - jako ciasta, papki, zupy, pieczone, gęste i sycące koktajle, czy nawet pieczone niczym ziemniaki z ogniska. Smak takiego świeżego banana jest nie do opisania słowami, dlatego każdy powinien spróbować ten zamknięty we fraku owoc. Inne egzotyczne multiwitaminowe smakołyki to pyszne [i][b]saomao[/b][/i] przypominające gałkę oczną; owoce lotosu, tak bardzo uwielbiane przez tubylcze dzieci i małpki; cierpki niczym aronia owoc księżycowy; słodki, wypełniony małymi czarnymi pestkami [i][b]dragonfruit[/b][/i]; trzcina cukrowa dająca doskonały słodkawy sok; niesamowity świeży, soczysty i słodki ananas; gaszący pragnienie świeży kokos; dojrzała soczysta papaja; pachnące mango o pomarańczowym brzuszku; czy też aromatyczny [i][b]jackfruit[/b][/i], przypominający w smaku i konsystencji gumę do żucia. Owoce jada się głównie na deser, jako podwieczorek zamiast słodyczy lub też jako preludium do głównego posiłku. Tak naprawdę dopiero główny posiłek jest prawdziwym przeżyciem i niezapomnianym misterium. Oczywistym jest fakt, że w Kambodży, jak to w całej dalekiej Azji, podstawą żywieniową jest [b]RYŻ[/b] liczący sobie kilkadziesiąt głównych odmian. Ryżem tym zajadać się można na milion sposobów już od samego rana, kiedy to skosztować wypada popularną potrawę zwaną [i][b]bobo moan[/b][/i] będącą owsianką ryżową gotowaną na bulionie drobiowym z ziołami, jajkiem i przyprawami oraz sosem sojowym. Ryż można też jeść smażony z dowolnymi dodatkami, wówczas należy zapytać o [b][i]baaj ćhaa[/i][/b]. Oczywiście można też zostać ugoszczonym zwykłym gotowanym ryżem lub zjeść gotowany ryż ze solą i surowym, soczystym arbuzem, w czym zresztą gustują starsi mieszkańcy tego malowniczego kraju. Do ryżu zamówić można także całe multum dodatków, jak chociażby rozmaite rodzaje mięs – osobiście polecam [b]mięso z jeżozwierza[/b], rybę w sosie słodko-kwaśnym, grillowanego węgorza, à la sarninę (w zasadzie nie wiem do końca, co zjadłem, gdyż w sumie w Kambodży nie ma saren), czy też [b]mięso z psa[/b] [patrz dolna fotografia], do którego potrzeba sporej ilości wody, ponieważ jest piekielnie pikantne. Jeśli komuś znudził się już ryż (o zgrozo!), można skosztować i innych potraw, jak np. duszonych lub smażonych krabów, kalmarów, setek rodzajów zup (polecam zupę curry), homarów, krewetek, grillowanych byczych fallusów, pasty [i][b]prohok[/b][/i] ze sfermentowanych ryb, [b]smażonych świerszczy[/b] o smaku popcornu, krokiecików khmerskich zwanych [i][b]ćhaaj joo[/b][/i], pieczonych w głęboki oleju [b]tarantul[/b] zwanych lokalnie [i][b]a-ping[/b][/i], wyśmienitej wołowiny w daniu zwanym [i][b]lok lak[/b][/i], pieczonych chrabąszczy i [b]pytonów[/b] lub też khmerskiego makaronu (ryżowego!) [b][i]num bań ćiok[/i][/b] lub [b][i]num ban hoj[/i][/b] [patrz górna fotografia] – wszystko palce lizać...! Khmerska uczta to istna rozkosz dla podniebienia, oczu, nozdrzy... Większość moich znajomych pyta mnie o [b]wrażenia[/b] związane ze zjedzeniem psiego mięsa oraz o jego smak i cenę, więc może zaspokoję i Waszą ciekawość, dodając co nieco do tego wątku. Otóż, należy na ten rarytas przygotować nieco więcej gotówki, bo około 7 USD za [i][b]dwudaniowy zestaw + surówka i sos[/b][/i], gdzie podane zostaną psie żeberka grillowane, które są gumowe i dość twarde (warto poprosić o wykałaczki) oraz podudzie duszone w piekielnie ostrym sosie chilli, do którego potrzebna będzie cysterna wody... Wszystko zagryza się sałatką z ziół, [b]kwiatów bananowca[/b], sałaty, marchwi, etc. Smak mięsa nieporównywalny z innym, przez to ciężki do opisania. Część duszona w konsystencji przypomina kozie mięso, o ile ktoś z Was próbował kiedyś koziny. Przeżycia z uczty z psa bezcenne i niezapomniane, po której to ma się wrażenie, że wszystkie napotkane psy patrzą z przestrachem w oczach... Jednak, co ważne, [i][b]psiożerca[/b][/i] nie ma żadnych wyrzutów sumienia, bo łatwo jest sobie wmówić, że lokalni restauratorzy jednak oszukują turystów i nie serwują im na talerzach ani [i][b]Reksia[/b][/i], ani [i][b]Lassiego[/b][/i], ani żadnego innego psiaka... 06-05-2012 01:28Knedlikowohttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/32[b]Praktycznie wystarczy zejść ze Śnieżki - w dobrym południowym kierunku, żeby spotkać pierwszego knedlika. Ten karkonoski, zamówiony w czeskiej górskiej chacie Portaski, w Wielkiej Upie, to niedaleki kuzyn naszych słodkich kulek ze śliwkami. Tyle, że tutaj koniecznie drożdżowe knedliki nadziewa się słodkimi jagodami zebranymi na halach i podaje z bitą śmietaną. Niebo w gębie a nad nami czysty błękit.[/b] Ale górale czescy lubią też zjeść na słono - kulajda to grzybowo-ziemniaczana zupa zakwaszana śmietaną, podobną można też zjeść z kapusty i z czosnku. Gorące, zawiesiste, dodają energii i animuszu na piesze wycieczki. A do tego wszystkie słone, wędzone sery wędrujące tu ze swoją sławą ze słowackich Tatr. W ekologicznych farmach ukrytych na zboczach karkonoskich znajdziemy kozi jogurt sprzedawany w szklankach z musli i truskawkami oraz chleb z twarogiem i szczypiorkiem. Wydawałoby się, że Czesi jedzą samo zdrowie… Niestety, zjazd z wysokości na czeskie drogi jest swego rodzaju szokiem kulturowym. W dobie, gdy cała Europa zmienia majonez na jogurt i je bałkańskie sałatki zamiast kotleta, u naszych południowych sąsiadów dobre swojskie jadło wciąż ocieka tłuszczem i sosami. Wystarczy zatrzymać się w pierwszej lepszej gospodzie, których w każdej wiosce jest kilka. Wyglądają głównie jak pijalnie piwa - ciemne, zadymione, z drewnianymi ławami pokrytymi obrusami od browarów. Na każdym stole drukowana kartka z „hotovkami” i kilka wypalonych dziur. Czesi mają prawnie wymuszoną, półgodzinną przerwę obiadową, w czasie której każdy biegnie szybko do gospody się najeść. I każdy bar, restauracja czy nawet pizzeria między dwunastą a drugą podają cztery-pięć gotowych dań w formie menu z zupą. Wszystko za 10 złotych. Mięso z knedlikiem, mięso z ziemniakiem, gulasz i ser smażony to typowy wybór. Ten ostatni twór to bomba kaloryczna, ale zdecydowanie warta grzechu. Kawałek żółtego sera, cały camembert, zwany tu hermelinem, lub dość nieprzyjemnie pachnące małe szkliste serki, twarożki olomouckie, obtacza się w panierce, smaży na patelni i podaje z ziemniakami i sosem tatarskim. Jeden ruch widelca a ze złotego krążka wypływa ciepła, aromatyczna lawa topionego sera… Czechy nie są wszak rajem dla wegetarian - poza smażonym serem, szczęściarz może co najwyżej znaleźć w gospodzie dość depresyjny makaron czy risotto, bądź przyjemny, lekki kalafior smażony w naleśnikowym cieście. Ale jeśli nie gardzisz wieprzowiną czy wołowiną, otwiera się przed tobą całe bogactwo duszonych mięsiw - gulasz czy legendarna „swiczkowa” w śmietanowym sosie z przetartymi warzywami i łyżką borówek to rozpływające się w ustach cuda, które należy jeść do ostatniej kapki, wycierając talerz do czysta knedlikami. Sosy są zawiesite, dobrze doprawione i nakładane od serca, litrową chyba chochlą… Prawdziwy knedlik w Czechach nie słyszał bowiem o cukrze. Drożdżowy, proszkowy lub ziemniaczany występuje to jako długi wałek podobny bułce paryskiej, który kroi się przed podaniem na plastry, odgrzewa na parze i umieszcza w talerzu pełnym mięsnego sosu. Knedlik musi bowiem pływać. Co lepsze restauracje i ambitniejsze gospodynie domowe robią knedliki samodzielnie, wkrajając do środka kawałki czerstwej bułki i wtedy naprawdę trudno o coś bardziej poetyckiego. W samym centrum Pragi, niedaleko miejsca spalenia poczciwego pan Husa, jest dość tania samoobsługowa restauracjach chwaląca się szyldem „tradycyjna czeska kuchnia”. Wnętrza i obsługa przywołują bezbłędnie nostalgię komunistycznych barów, ale w wielkich garach kryją się prawdziwe cuda. Na słodko można tu dostać, poza 4 rodzajami knedlików owocowych, szyszki z makiem, czyli ziemniaczane kluski posypane kilogramem zmielonego maku z cukrem pudrem i polane litrem masła. Tradycyjny słony knedlik można za to utopić w słynnym koprowym sosie, który je się z jajkiem na twardo, lub pomidorową papką, znaną jako „rajska omaczka”, i kryjącą w sobie paprykę faszerowaną mielonym mięsem. Poza tym są trzy rodzaje gulaszu oraz święty tryptyk knedlo-wieprzo-zelo czyli ulubione czeski kluski w plastrach z wędzonym wieprzowym mięsem i rozgotowaną za krem kiszoną kapustą z masłem. A do tego oczywiście, koniecznie kufel piwa. Albo lepiej dwa. Co ciekawe, Czesi z kija mają nie tylko piwo. Dwa, trzy różne rodzaje browaru, każdy w kilku odmianach zawartości alkoholu to oczywiście podstawa utrzymywania prawidłowej ilości płynów w ciele. Wybredni mogą zażyczyć sobie pyszne czarne piwo lub „rzezane” - jasne pół na pół z ciemnym i plastrem z cytryny. O sokach i słomkach do piwa w tym kraju trzeba koniecznie zapomnieć pod groźbą profanacji. Ale żeby bąbelków było więcej z kraników za barem leje się także lemoniada oraz kofola - czeska wersja coca-coli, którą tubylcy stawiają wysoko ponad amerykańską legendę. A jeśli macie jeszcze szczęście zajrzeć gdzieś do czeskiej babci, to wyjść będzie jeszcze ciężej. Zupa chlebowa zagęszczana jajkiem to standard - tani, dobry, szybki. Na drugie będą cienkie kotlety wieprzowe wielkości naprawdę dużej dłoni, podawane koniecznie z sałatką ziemniaczaną w majonezie albo „sekana” - pieczona rolada z siekanego mięsa nadziewana jajkiem na twardo. Nic dla odchudzających się, zdecydowanie. Na deser kołaczki - małe drożdżowe bułeczki dekorowane powidłami lub serem, a jeśli babci się nudziło to też strudel z jabłkami. Godzinę po obiedzie na stół wjadą chlebiczki, czyli małe kanapeczki z bułki paryskiej, dekorowane majonezem, serem, szynką i zieleniną, bez których w Czechach nie odbywa się żadne spotkanie towarzyskie, łącznie z wieczorem wigilijnym. Ich jeszcze mniejsza, dwucentymetrowa odmiana z pastą z roztartego z solą czosnku zabija naprawdę wszystkie bakterie… ale często też i całą romantykę. I choć z tego kraju nie sposób wyjechać lżejszym niż się wjechało, przyjemna to odmiana po wszystkich międzynarodowych fast-foodach. Bo Czesi wierzą, że dobre jedzenie musi być tanie, sycące, aromatyczne i swojskie, a nade wszystko zakrapiane regionalnym browarem z pianką, której nigdzie indziej na świecie się nie widuje - spływającą wodospadami ze ścianek kufla… 19-04-2012 13:56Marakesz pachnie...http://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/27[b]Marrakesz pachnie.[/b] Czujemy to już w drodze do miasta, kiedy wędrujemy przez oliwny gaj. Pachnie słońcem, kurzem i zielenią. Im bliżej do centrum miasta, tym szerszy staje się wachlarz zapachów. Otumaniają, podchodzą z wszystkich stron, niczym uliczni sprzedawcy migdałowych ciasteczek, chwytają nas niewidzialnymi dłońmi i wciągają do sklepu z przyprawami, do garbarni, do maleńkiej piekarni, ciągną w kierunku straganu z rybami, wypalarni glinianych garnków, lokalnej kawiarenki, która jest jednocześnie kioskiem z gazetami i słodyczami. Bo podróżować po Maroku trzeba wielozmysłowo. Turysta pozbawiony węchu i smaku niech wybierze się lepiej na wybrzeże i tam napawa oczy zachodami słońca. [b]Turysta kulinarny niech zaś gna wgłąb kraju, niech brudnymi rękami obiera słoneczne pomarańcze, lepi kulki z aromatycznego kuskusu i wyłuskuje pestki z daktyli[/b]. Wrażeń tych nie zastąpi najpiękniejszy nawet meczet. W Marrakeszu w styczniu zmrok zapada wcześnie. Jest ciepło, powietrze stoi, wypełnione duszącym zapachem spalin tysięcy motorynek. Snujemy się labiryntem siuków, uliczek handlarzy oferujących naiwnemu turyście bogactwo pamiątek w nieludzkich cenach. Przyciągają nas kramy ze słodyczami. [b]Targując się bezlitośnie kupujemy kilka kolorowych pralinek[/b], mają najcudniejsze kształty, kolory i rozmiary. Najlepsze okazują się te w kształcie fig, z figowym nadzieniem, w marcepanie. Niektóre są tak słodkie, że nie jesteśmy w stanie ich zjeść, lądują w żołądkach oblegających nas dzieciaków. Idziemy dalej, oszołomieni gwarem, nawoływaniami, kolorami, mieszanką aromatów. Piramidy przypraw, tak pięknie wyglądające z daleka, okazują się plastikowymi atrapami, a natrętny sklepikarz skutecznie zniechęca nas do zakupów. Zapominamy o nim, gdy wreszcie wychodzimy na Jamaa' el Fna - gigantyczny plac, serce Marrakeszu. Znów zdajemy się na węch, który prowadzi nas, kluczących wśród zaklinaczy węży, treserów małpek, sprzedawców wszystkiego, grajków i kobiet malujących henną, na środek placu, gdzie właśnie rozstawiają się przenośne kramy z jedzeniem. Wygląda na to, że przyszło tu na kolację nie tylko pół Marrakeszu, ale i wszyscy europejscy turyści, w dzień rozproszeni po mieście. Szukamy miejsca tam, gdzie jedzą Marokańczycy. Bezczelnie zaglądam do misek jedzących. [b]Pachnie oszałamiająco harira, tania jak barszcz zupa z cieciorki z piekielnie ostrymi przyprawami. Zagryzanie jej słodkimi ciasteczkami nam, Europejczykom, jawi się egzotycznie.[/b] I niesłusznie, bo połączenie okazuje się iście niebiańskie. Na zaostrzenie apetytu pochłaniamy wielkie oliwki maczane w harissie, pysznej paście z chilli. Potem pora na kuskus z warzywami, potrawę prostą, tanią i niebywale sycącą, i wreszcie [b]tajine - legendę Maroka[/b], jedzoną wszędzie i przez wszystkich. Mięso, warzywa i przyprawy w odpowiednich proporcjach to dopiero połowa sukcesu - niezbędny jest też garnek nazywany tak samo jak potrawa, gliniany, ciężki, o płytkim nie i stożkowatej pokrywie. Jeden z nich zajmie potem w niewielkim plecaku miejsce ręcznika... (Najlepszy tajine kosztujemy dużo później - w górsko-pustynnej wiosce Agdz, "małym Marrakeszu", gdzie tajine powstaje na naszych oczach, na palenisku w rogu głównego placu, a ceraty na stołach zdają się pamiętać czasy francuskiej dominacji. Tajine z Agdz bogaty jest w aromat cytryny, warzywa są idealnie jędrne, a kurczak w chwili swego unicestwienia z pewnością był bardzo młody. [b]Podczas gdy rozpływamy się w zachwycie i delektujemy każdym kęsem, nasz arabski towarzysz zamawia frytki i colę[/b].) Jeśli zmęczyłeś się już arabskimi smakami, zapraszam na wybrzeże, do historycznej Essauiry (unikaj sezonu. Tłum turystów skutecznie obrzydzi ci pobyt w tym magicznym miejscu). Tu mieszają się - zarówno w architekturze, języku jak i kuchni - wpływy hiszpańskie i francuskie z gorącym oddechem Afryki. Największy port rybacki Maroka, już z daleka odurzający zapachem świeżo złowionych ryb, kalmarów, ośmiornic i innych stworzeń, to Mekka dla wielbicieli ryb. [b]Najlepiej przyjść na wybrzeże rano, gdy rybacy wracają z wczesnego połowu.[/b] Świeżo kupioną rybę można od razu usmażyć (znów nie zapominając o targowaniu się). Osobistego kulinarnego Nobla przyznaję starszemu Arabowi sprzedającemu na ulicy smażone krewetki. Za 20 dirhamów dostajemy ich wielką torbę i od razu zjadamy rękami na ulicy. Wspomnienie smętnych mrożonek Lisnera wydaje się wówczas bardzo odległe. Na kameralnym stoisku kupuję mieszankę przypraw. Pan w kolorowym turbanie miesza je specjalnie dla mnie. W Agdz zdobyliśmy arcysłodkie daktyle. Garnek do tajine ciąży. Zapachy wciąż kryją się gdzieś w zakamarkach moich zwojów mózgowych, gdy odtwarzam marokańskie specjały we własnej kuchni.[b] Wiem, że wkrótce wrócę na Saharę, by pić z Tuaregami oszałamiająco słodką berber whisky, jeść kuskus palcami i patrzeć przed siebie, po prostu.[/b]16-04-2012 21:17Wyspa Skarbówhttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/15 [b]Już późno. Słońce wkrótce schowa się w oceanie, a my wciąż idziemy, noga za nogą, coraz wolniej.[/b] Nad głowami kołyszą się smukłe, wysokie palmy kokosowe, tęsknie patrzymy na dorodne, niedostępne orzechy. Musielibyśmy wyciąć maczetą stopnie w pniu i zwinnie wspiąć się na samą górę, żeby ich dosięgnąć, a to potrafią tylko nieliczni, najodważniejsi chłopcy. Dochodzimy wreszcie do wsi, gromada dzieci wita nas radośnie. [b]Trwa ramadan, miesiąc wstrzemięźliwości.[/b] Tu, na Pembie, jest przestrzegany ściśle i konserwatywnie, nawet nas – wazungu – nie obejmuje taryfa ulgowa. Zaglądamy do maleńkiego sklepiku: jest super-glue, cebula, banany i coca cola. Jeść na ulicy nie wolno, ale nikt nie zabrania kupować. Kawałek dalej na ziemi, przy drodze, leżą ułożone w kopczyki słodkie, różowe ziemniaki, a obok pomidory, małe, podłużne. To wszystko. Jest jeszcze sól, ale morska, zbrylona, trzeba będzie ją pokruszyć. Czujemy się jak poszukiwacze skarbu. Docieramy do plaży. Słońce akurat zachodzi, rzucamy wszystko i zanurzamy nasze umęczone i rozgrzane ciała w Oceanie Indyjskim. Właśnie zaczął się przypływ, rozbijamy więc namioty trochę wyżej, nie na piasku. Nie ma tu nikogo. Na horyzoncie nie widać żadnego statku, przy brzegu kołyszą się jedynie dwie drewniane pirogi. Panuje absolutny, upalny spokój, łagodne odrętwienie. Słychać tylko szum oceanu i ciche burczenie naszych żołądków. [b]Rajska wyspa Pemba, nieodkryta przez turystów, niedoceniona przez hotelarzy. Namacalny dowód na to, że czas może się zatrzymać.[/b] Wkrótce przypływają łodzie, przywożą to, co udało się złowić. Pirogi kołyszą się na łagodnych falach, białe żagielki stanowią tak malowniczy, magiczny obraz, że czujemy się jak przybysze z zupełnie innego świata. Nasz towarzysz zapala naftową lampę, choć nie jest potrzebna, wschodzi bowiem księżyc tak ogromny i jasny, jakiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Krewetek niestety nie ma, choć zaklinałam je w duchu całe popołudnie, by dały się porwać w sieci. Są za to ryby. Prosimy o jedną. Rybak pokazuje, że mamy poczekać, po chwili przynosi nam nie rybę, a potwora. [b]Nie mam pojęcia, jaki to gatunek: ma z metr długości, jest gruba, świeża, błyszcząca[/b]. Na migi udaje nam się poprosić o połowę tego smoka; później rybacy gdzieś znikają – może na morzu, może na lądzie – a my zabieramy się za upragnioną kolację. Zabawne, jak istotny w podróży staje się posiłek, jeśli nie wiem jaki – i w ogóle czy – przypadnie nam w udziale. Oczywiście, moglibyśmy zostać na tłocznym Zanzibarze i jeść codziennie w innej knajpie. Choć szczególnie do serca przypadła nam jedna, niewielka i niedroga, schowana w ciasnym zaułku: wegetariańska niewielka restauracja w hinduskim stylu. Tak, hinduskim, przed wiekami krzyżowały się tu bowiem szlaki handlarzy, podróżników, kolonizatorów i zwykłych poszukiwaczy wrażeń, [b]Zanzibar stanowi więc przepiękny, dźwięczny i smakowity tygiel hindusko-arabsko-suahili[/b]. Z nieukrywaną radością pochłaniamy więc kachori – smażone kuleczki z ziemniaków, bhajie - kulki z zielonej soczewicy, bardzo aromatyczne; pikantne samosa, ryż biriani – wszystko pachnące gałką, kardamonem, curry i pieprzem. Do naszych faworytów należą jednak chapati, płaskie miękkie placki, smażone przez kobiety na ulicy, bo przecież właśnie tam zazwyczaj się stołujemy. Do tego sok z właśnie rozłupanego, młodego kokosa, wypity wprost z łupiny, i jego delikatny miąższ – [b]dla nich warto przyjechać na tanzańskie wybrzeże[/b]. Wróćmy jednak na dziką Pembę. [b]Czy obieraliście kiedyś słodkie ziemniaki?[/b] Wypuszczają one przy tej czynności biały sok, trochę, jak z kwiatu mlecza. Oblepia nam ręce i zastyga w lepką warstwę, co w połączeniu z kurzem daje dość piorunujące efekty, a nam akurat skończyło się mydło. Szorujemy się oceanicznym piachem i słoną wodą. Ziemniaki już obrane, umyte, a więc do dzieła. Wyzwanie jest spore, mamy bowiem tylko niewielką menażkę. Ognisko już się pali; budujemy z kamieni proste palenisko. Gdy pataty spokojnie sobie bulgoczą, sprawiamy rybę i smażymy bez tłuszczu, posypaną tylko odrobiną rozkruszonej kamieniem soli. Jemy z jednego garnka, zagryzając sałatką z pachnących dojrzałością pomidorów i ostrej cebuli. To smak wyspy, smak wielkiej podróży, smak oceanu. A może po prostu smak życia. 12-04-2012 15:27Cudowna restauracja w Sassofeltriohttp://www.swiatpodroznikow.pl/relacje/3 [b]Na przełomie maja i czerwca 2010 roku byliśmy z wizytą u mojej siostry mieszkającej na stałe we Włoszech w Bolonii. Stamtąd pojechaliśmy na jeden dzień nad morze do popularnej miejscowości Riccione. Wyjazd nie był zbyt daleki jakieś kilkadziesiąt kilometrów. Głównym celem wycieczki nie było jednak skorzystanie z uroków morza ale odwiedzenie restauracyjki w tamtym rejonie. Znajduje się ona w drodze do San Marino w malutkiej miejscowości Sassofeltrio. Moja siostra okropnie nam tą restaurację polecała i zachwalała jak jeszcze byłem w Polsce więc od jakiegoś już czasu marzyłem aby tam pojechać przy pierwszej okazji.[/b] Kiedy dojechaliśmy do tego miasteczka i zobaczyłem tą restaurację byłem w lekkim szoku. Wyglądała z zewnątrz niemal jak wycięta z polskiej komuny, naprawdę nic specjalnego. Weszliśmy do przedsionka, który nadal nie zapowiadał żadnej rewelacji. Jakaś lodówka z lodami, chyba automat do rzutek. A tu mała niespodzianka. Zostaliśmy poinformowani, że miejsc brak i oczywiście możemy poczekać około dwóch godzin, ale wejdziemy tylko wtedy jak ktoś nie przyjdzie z rezerwacji ale uprzedzają, że szansa na to jest mała. Cóż dało mi to lekko do myślenia. W takiej malutkiej miejscowości, dość nawet urokliwej, jest restauracja, nijaka z zewnątrz ale do której nie da się dostać bez rezerwacji… Oczywiście postanowiliśmy poczekać, w końcu po to tam głównie przyjechaliśmy. Jak się okazało mieliśmy szczęście bo po jakiejś godzinie zostaliśmy wpuszczeni. Po przejściu wspomnianego już przedsionka zupełnie inny widok. Bardzo przyjemne miejsce, znacznie większe niż wyglądało z zewnątrz. Przy stołach mnóstwo ludzi, miły dla ucha harmider rozmów (oczywiście takiego trajkotania włoskiego :)), śmiechu, odgłosów typowych dla restauracji – uderzających sztućców o talerze. Pięknie zastawione stoły, napoje w szklanych karafkach, białe obrusy, butelki wina, piękne kieliszki, do tego oczywiście oleje z oliwy. Na ścianach obrazy. Przejście między stołami bardzo wąskie trzeba się było trochę przeciskać. W rogu gdzie otrzymaliśmy stolik zabytkowa szafa. Zamówiliśmy kilka dań na spróbowanie w tym Ravioli w kilku smakach. Gdyby ktoś nie wiedział są to takie pierożki nadziewane zazwyczaj serem ricotta przyrządzane tak jak nasze pierogi z wieloma składnikami, z mięsem, z warzywami także ze szpinakiem. Dość długo czekaliśmy na podanie naszego zamówienia ale jak by to powiedzieć - czekanie na wejście do restauracji, czekanie na podane dania, te małe niedogodności - to wszystko rekompensuje smak potraw. Ravioli były cudowne, pyszne, doskonałe, rozpływające się w ustach. Prawdziwy raj dla podniebienia. Szczególnie te z tartufo, ale tak naprawdę smakowały wszystkie. Byliśmy tam w 6 osób, więc zamówiliśmy wiele różnych dań tak aby móc popróbować jak najwięcej i każde z nich było świetne, przy czym wspomniane już ravioli najbardziej mi smakowało. Zatem gdyby ktoś przebywał w okolicy Riccione to naprawdę zachęcam do tego aby przejechać parę kilometrów na znakomitą ucztę. Jeżeli chodzi o ceny, trzeba się liczyć z tym, że nie jest to Polska i ceny są wyższe. Dokładnie już teraz nie pamiętam, ale wychodziło jakoś kilkadziesiąt złotych na osobę. Myślę, że warte to jedzenie każdego zapłaconego centa. Restauracja nazywa się Savioli i jest na ulicy Via A. Battelli, 13.19-11-2011 23:32