kraj:
Tajlandia
, okolice Chiang Mai autor: Pojechana
16-04-2012 21:04, ocena: 0.60/6 komentarzy: 0

Trekking po tajsku, 18-19 styczeń 2012

czyli 2 dni niezapomnianej przygody

wioska Lahu - Tajlandia – relacje z podróży
To są jedne z tych wspomnień, których nie spisuje się prosto "jak po sznurku"- wielokrotnie mam dylemat od czego zacząć, na czym się skupić. Tyle wrażeń, tyle emocji! Może najlepiej będzie jak zacznę od początku...

Dzień I

Rano po naszą wesołą brygadę przyjechał do hostelu pickup truck. Byliśmy bardzo ciekawi współtowarzyszy przygody, odbieranych na kolejnych przystankach. Wsiadło dwóch Słoweńców (z których tylko jeden mówi po angielsku), starsze małżeństwo z UK, syn Brytyjki z kolegą, młody Amerykanin i Chinka. Brytyjczycy okazują się parą marzycieli- dwa lata temu sprzedali dom i wszystko co mieli i od tej pory podróżują po świecie. Do Europy wracają w marcu. Kupili działkę w Portugalii i wraz z 39 innymi rodzinami chcą żyć ekologicznie, wymieniając się darami jakie spłodzi ich ziemia. Moim zdaniem to utopijna wizja, ale trzymam za nich kciuki. Słoweńcy koncentrują się na uwodzeniu Chinki. Już wieczorem okaże się, że samczą rywalizację wygra ten, który (z powodu nieznajomości języka) nic nie mówi. Widocznie dziewczyna zna starą maksymę mówiącą, że krowa, która dużo muczy, mało mleka daje.

Jedziemy na podmiejski targ gdzie nasz przewodnik Puza kupuje produkty spożywcze na kolejne dwa dni. Niektórzy próbują insektów w czosnku i sosie sojowym- mówią, że smaczne. Prosto z bazarku udajemy się do Shan Village- obozu słoni. Po obiedzie na bambusowym tarasie czeka nas przejażdżka na tych dostojnych stworzeniach. Jedna osoba siedzi bezpośrednio na szyi, pozostałe dwie na zamontowanej na grzbiecie ławeczce. Słoń trzepie nas po nogach uszami, domaga się trzciny cukrowej i pluje w nas błotem. Wszyscy odnosimy wrażenie, że tym zwierzętom nie jest tu dobrze. Poganiacze okładają je kijem z ostrym, harpunowatym metalowym końcem. Tłumaczą nam, że słonie nie czują takich uderzeń przez swoją grubą skórę, nawet kiedy krwawią- nie wierzymy w te brednie. Przejażdżka jest prawdziwą udręką dla ciała i sumienia- jest nam bardzo niewygodnie i jeszcze bardziej smutno. Potem zobaczymy jeszcze słonie z przednimi nogami skrępowanymi krótkim łańcuchem i usłyszymy wyjaśnienia, że na wolności wchodzą w szkodę wieśniakom uprawiającym banany. Nie przyjmujemy usprawiedliwienia.

Łyk wody, mycie rąk i ruszamy w górę. Trzy godziny marszu przez dżunglę. Po drodze spotykamy tylko dzikie psy i... inne grupy turystów odpoczywające przy wodospadzie. No dobra, psy też nie do końca są dzikie. Widoki są za to przepiękne a ścieżki kręte. Podczas postoju można zjechać wyżłobioną w skale przez nurt potoku zjeżdżalnią. Woda jest czysta i lodowata. Wokół żółcą się bananowce.

Chwilę przed zachodem słońca docieramy do wioski Lahu- grupy etnicznej zamieszkującej górskie tereny północnej Tajlandii. Z bambusowej chaty roztacza się bajeczny widok. Perspektywa wspólnej sypialni i alkohol pomagają przełamać lody. Dyskutujemy z młodym Brytyjczykiem o wielkim kryzysie i zmowie w kwestii globalnego ocieplenia. Richard lubi teorie spiskowe. Z Gavinem (chłopakiem z Filadelfii) rozmawiamy o życiu w Stanach, muzyce i idiomach. Uczymy się nawzajem przydatnych zwrotów, których próżno szukać w słownikach. Młodzi amerykanie mają tylko 10 dni urlopu rocznie- skandal! Namawiamy go by przeniósł się do Europy! Nasz przewodnik jest duszą towarzystwa i świetnym kucharzem- przygotowuje pyszne "coś" z dyni. Śpiewamy tajskie piosenki o miłości (czytając z kartonu fonetycznie zapisane słowa) przy dźwiękach gitary i cieple ogniska. Oh my Buddha! How niccceeeee!

Dzień II

Śniadanie na skąpanym w słońcu tarasie i przez wioskę Lahu ruszamy w dżunglę. Dziś jest lżej bo idziemy w dół. Opowiadamy Gavinowi o Powstaniu Warszawskim, on nam o swoich szkockich korzeniach. Richard odsłania przed grupą swoje zdolności aktorskie parodiując naszego przewodnika. Jest prześmieszny! Chwila relaksu nad lodowatym wodospadem i dalej w dół, wzdłuż strumienia. Na końcu wyprawy czeka na nas raftingowa przygoda.

Obóz raftingowy znajduje się w miejscu, gdzie nurt rzeki jest bardzo wzburzony i usiany wielkimi głazami, których szczyty złowrogo zerkają na nas z ponad wody. Instruktaż "sternika" podkręca emocje. Nie wiem jak męska część naszej ekipy ale damska boi się! Wskakujemy do pontonów, miny mamy nie tęgie.

Było zdecydowanie mniej strasznie niż nam się wydawało. Było super! Kilka mocnych uskoków, utknięcie między skałami, manewrowanie wspólnymi siłami (i ciałami), nowe siniaki i dużo śmiechu. Na ostatnie kilka minut spływu przesiadamy się na bambusową tratwę, która zanurza się na tyle, że siedzimy pupami w lodowatej wodzie. Prymitywna konstrukcja i znikoma frajda. Płynąc widzimy słonie kąpiące się w rzece- jaka szkoda, że nasz wodoodporny aparat "przepadł" w Chiang Mai (pilnujcie swojego dobytku buszując po Night Market, zapinajcie torby i kieszenie!). Na mecie czeka na nas polowy Phad Thai. Jemy po kilka porcji- trochę z głodu, trochę bo nie chcemy jeszcze kończyć tej przygody. Na pożegnanie wymiana kontaktów- jeszcze kilka lat temu byłyby to adresy mailowe, dziś wymieniamy się facebookowymi nickami. Międzynarodowy krąg znajomych poszerza się- lubimy to :-)

wioska Lahu - Tajlandia
Zobacz moje zdjęcia z tej opowieści

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować