kraj:
Bułgaria
, objazd autor: christinee
10-05-2012 15:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Autostopem w stronę słońca, lipiec 2009

Bułgaria w sosie studenckim

 – relacje z podróży

fot. christinee

Bułgaria
   Borovec
Dwa plecaki, dwa rozumy, trzydzieści dni i jedno szczęście do podziału. Czego więcej potrzeba dwójce młodych ludzi, by spełniły się marzenia? Mariusz – student Politechniki Warszawskiej, zapalony podróżnik, alpinista, górołaz, głowa i silne ramię załogi. I ja – studentka psychologii i etnologii UAM, żywiołowa, czasami nierozważna, chłonąca świat wszystkimi porami ciała. Do samego końca nie mieliśmy planu. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy zobaczyć coś nowego, ugryźć kolejny kawałek wspaniałego europejskiego tortu. Nie mogło się też obejść bez gór, które oboje kochamy całą duszą. Za cel wyprawy obraliśmy zatem bułgarski masyw Riły, koronę Bałkanów. Jednak czyż podróżowanie samo w sobie nie jest najpiękniejszym celem? To, że będziemy podróżować autostopem, nie ulegało żadnej dyskusji, nie rozważaliśmy innego planu w ogóle. Trochę z konieczności (studenckie portfele, jak wiadomo, grubością rzadko grzeszą), trochę z przekory („zwariowali!” – kręciły głowami rodziny i znajomi), ale najbardziej chyba z chęci poznania prawdziwego świata, wchonięcia każdego elementu kultury, z żądzy przygody i z nieskończonej ciekawości.

Zaczęliśmy w Zakopanem, skąd przez Słowację dotarliśmy w jeden dzień do węgierskiego Polgaru. Miasto zdawało się drzemać w popołudniowym skwarze, ludzi spotkaliśmy niewielu. Naszą wędrówkę przez peryferia śledziły za to setki ciekawskich oczu bocianów – obywateli każdego (!) słupa, latarni, komina. Pierwszy nocleg nieco dał się nam we znaki – bardzo już zmęczeni, rozbiliśmy namiot na nierównym terenie, ku radości rozbudzonych, bytujących wczesniej w trawie komarów wielkości średnich wróbli. Wcześnie rano wyruszyliśmy dalej, skorzystawszy uprzednio, dzięki uprzejmości zakolczykowanego jegomościa, z dobrodziejstw łazienki na stacji benzynowej. Kierowców spotykaliśmy przemiłych, o ich życzliwości wnioskowaliśmy jednak głównie z uśmiechów, wszak język węgierski podobno „sam diaboł wymyślił”. Wieczorem byliśmy już w rumuńskiej Oradei, skąd postanowiliśmy podróżować pociągiem. Gra okazała się wartą świeczki – gdy po czterech godzinach podróży odkryliśmy, iż piekielna maszyna przejechała zaledwie 80 kilometrów, porzuciliśmy ideę podróży masowymi środkami i od świtu znów zdaliśmy się na łaskę kierowców (przez całą wyprawę tylko jedna kobieta była naszą dobrodziejką!) sunących w stronę granicy rumuńsko – bułgarskiej. Przelotnie zwiedziliśmy przemysłową Resitię z jej chlubą, zachwalaną szeroko przez autochtonów - plenerowym muzeum lokomotyw.
Kraj Draculi zaskoczył nas bardzo mile – otwarci, służący pomocą ludzie, powszechny język angielski (choć raczej wśród mieszkańców większych miast, gorzej było na stacjach kolei), wspaniała architektura wsi (zachwyciliśmy się niskimi domkami, o elewacjach wykładanych kolorowymi kaflami) i cudowne, sielankowe krajobrazy, przywodzące na myśl tolkienowskie powieści. Z ulgą jednak powitaliśmy graniczne znaki – nasze wyśnione góry były już na wyciągnięcie ręki. No, może dwóch rąk... ogromne było nasze zaskoczenie nietypową odprawą celną – zamiast okazywania paszportu, czekała nas półgodzinna podróż zdezelowanym samochodowym promem przez „niczyje” wody błękitnego Dunaju. Na bułgarskiej ziemi przywitał nas skwar jeszcze większy, niż po drugiej stronie Wielkiej Wody, mimo późnego popołudnia buty kleiły się do asfaltu. Uprzejmy kierowca, którego wówczas spotkaliśmy, ujął nasze serca w sposób absolutny – zrezygnował z obejrzenia pierwszej połowy finałowego meczu Mundialu, by zawieźć nas do Montany, celu tego dnia. Po drodze zdążył wyjaśnić łamanym rosyjskim, że czyni to z miłości do Polaków, a tę żywi ze względu na wspomnienia z Kambodży, gdzie nasz rodak uratował mu życie (na ile prawdziwa była ta opowieść – trudno ocenić, zdążyliśmy się oswoić z oryginalnymi pomysłami naszych południowoeuropejskich kierowców). Spełniwszy swój dług wobec narodu lechickiego, przemiły obywatel zostawił nas w mniej już miłej Montanie – mieście przemysłowym, zaniedbanym i ponurym. Przenocowaliśmy nad oszałamiająco zaśmieconym zalewem, by rano (po drobnym nieporozumieniu z miejscową policją, nie znającą w ząb języka żadnego poza rodzimym) ruszyć dalej i mijając Sofię bardzo przyzwoitą obwodnicą, znaleźć się wreszcie u stóp masywu Riły.

Noc spędziliśmy w Borowcu – uroczym kurorcie zimowym, o tej porze roku zabitym na głucho, nawiązawszy sympatyczną znajomość z Todorem, miejscową „grubą rybą”, szefem knajpy regionalnej i właścicielem najgłośniejszej w historii regionu furgonetki. Noc u stóp wyciągu narciarskiego była rozkoszna w porównaniu z poprzednimi, dzięki czemu po porannej wymianie uprzejmości z tubylcami, pełni nowych sił ruszyliśmy w góry. Plecaki wydały się dziwnie lekkie po wydobyciu z nich trekkingowych butów, szlak wił się przed nami niczym kolorowa wstążka, za każdym drzewem, za każdą skałą czekało nowe doświadczenie...tego dnia pokonaliśmy ponad 1100 m różnicy wzniesień, by zatrzymać się w schronisku Musalskie Ezera (2389 m n.p.m.), którego gospodarz – poliglota i obieżyświat poczęstował nas „horską” herbatą, o niespotykanym smaku i recepturze której tajemnica, jak wyjaśnił, tkwi w mnogości ziół rosnących na surowych stokach masywu. Rano kontynuowaliśmy wspinaczkę – przed nami wznosił się najwyżyszy szczyt Bałkanów, Musała (2925m n.p.m.). Po krótkim odpoczynku nad wiecznie (też w lipcu) zamarzniętym Ledenoto Ezero zdobyliśmy wreszcie upragniony, straszący groźnymi skałami i ubogą roślinnością pik. Na szczycie wznosi się stacja meteorologiczna, odpocząć można w pokoiku przystosowanym dla turystów, jednak o noclegu nie może być mowy. Postanowiliśmy pozostać na szlaku graniowym, podążyliśmy nim aż do schroniska leżącego nad Granczar Ezero (2187 m n.p.m), gdzie urzeczeni pięknem okolicy (i utwierdzeni w decyzji przez zakwasy w łydkach) pozostaliśmy dwa ciepłe, słoneczne dni. Stamtąd ruszyliśmy w kolejną całodniową trasę, docierając wieczorem do schroniska nad Ribni Ezera. Przemoczeni do suchej nitki (bo wreszcie nastąpiło załamanie pogody) i zniechęceni zachowaniem gospodarzy schroniska a także jego architekturą (jako żywo relikt socjalizmu na tle pięknych jezior) przenocowaliśmy w towarzystwie wesołych Czechów w bungalowie, przykryci jednym, ale za to do połowy suchym śpiworem. Nazajutrz pogoda po tej drobnej złośliwości postanowiła znów być nam przychylną, dzięki czemu ubrania błyskawicznie wyschły, a my, pozostawiwszy za sobą nieprzyjemne wrażenia, powędrowaliśmy w doliny.

Tego dnia za cel postawiliśmy sobie Monastyr Rilski, przepiękny kompleks klasztorny, którego freski w promieniach zachodzącego słońca tworzyły obraz iście bajeczny. Sunący pod arkadami długobrodzi mnisi, zapach wosku tysiąca świec i cerkiewny śpiew, za murami malutkie kramiki z podrobionymi ikonami i wełnianymi pasiastymi skarpetami...miejsce magiczne i niepowtarzalne, obowiązek każdego wschodofila i każdego ciekawskiego turysty. Niestety, muzeum klasztorne zaoferowało nam tylko grubą kłódkę na drzwiach, po kustoszu nie było śladu, mimo pełni sezonu turystycznego. Przenocowaliśmy na bardzo „europejskim” campingu (prysznic!), a rano obraliśmy trasę prowadzącą ponownie w góry – postanowiliśmy dotrzeć do schronu na przełęczy Kobilino Braniszte, z przerwą na herbatę nad Suchoto Ezero, którego nazwy rozszyfrować się nie udało, było bowiem należycie jak na jezioro mokre. Mnogość gatunków kwiatów, ziół, owadów, kolorów, zapachów, których doświadczyliśmy pod przełęczą, przyprawiała o zawrót głowy, przywodząc na myśl klimat alpejski. „Alpejski”, a więc o europejskim poziomie okazał się również schron – opiekun jego i pasterz krów, a także właściciel podejrzanej jakości motocykla crossowego spisał się na medal, rozgrzewając prowizoryczną „kozę” do czerwoności, dzięki czemu nie zmarzliśmy, mimo iż na zewnątrz hulał przenikliwy wiatr. Rano wyruszyliśmy w ostatni już etap wędrówki – szlakiem Mechitów, starą cesarską drogą schodziliśmy powoli w stronę majaczącego na horyzoncie miasteczka. Nie schodząc przez tyle dni poniżej 2000 metrów, mieliśmy teraz do pokonania poważną różnicę wzniesień. Schodziliśmy z pewnym żalem – że to już koniec, że zostawiamy piękne masywy, które pokochaliśmy całym sercem, za plecami...wieczorem byliśmy już w Borovcu, gdzie przywitał nas szerokim uśmiechem Todor, gdzie spędziliśmy ostatnią „rilską” noc, spokój której nieco zakłócił niedźwiedź (najadłam się strachu, na szczęście potwór naszym namiotem się nie zainteresował, naczynia po konserwie przezornie pozostały w pewnym oddaleniu od naszego leża), pożegnalna kawa i tarator (oczywiście u Todora) – zostawiwszy góry na dobre, pojechaliśmy do stolicy. Zwiedzanie Sofii zajęło nam dwa dni, przez które poznaliśmy uroki i wady miasta. Choć to materiał na osobny, bogaty reportaż, nadmienię, że do tych pierwszych zaliczyć można na pewno bułgarską kuchnię...

Z Sofii wydostaliśmy się na zachód pociągiem, jednak po kilkudziesięciu kilometrach wróciliśmy do klasycznej formy podróży. Przed wieczorem udało się nam dotrzeć do serbskiego Nisu, gdzie ugościli nas Nikola i Ahmed, moi przyjaciele z wymiany studenckiej sprzed kilku lat. Kolejny dzień minął w samochodach lub przy drogach, noc na bardzo sympatycznym (i darmowym!) campingu na granicy serbsko – węgierskiej. Tu czekała nas miła niespodzianka – poznaliśmy kierowcę polskiej ciężarówki, wracającego z Turcji. Pan Marek oprócz zafundowania nam wspólnej podróży w kabinie wyposażonej we wszelkie wygody, częstował nas złotymi brzoskwiniami i turecką kawą, a na koniec dowiózł nas do bram naszej ojczyzny, na przejście graniczne w Barwinku. Do domów nam się nie spieszyło, spędziliśmy więc kilka dni w uroczym, naszym ukochanym Beskidzie Niskim.

Przeżyłam wakacje mojego życia. Każdy dzień, godzina, minuta, wypełnione były wzruszeniami, zdziwieniami, radością, zmęczeniem i przede wszystkim słońcem. Cóż z tego, że prysznic był luksusem? Że żywiliśmy się konserwą i proszkowymi zupami? Że traciliśmy cierpliwość na poboczach pustych dróg? Że mieliśmy odciski, zakwasy, że skóra schodziła z nosa? Spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, poczynając od kierowców (TIR-ów, furgonetek, a nawet karetki i radiowozu), na babciach handlujących koronkmi kończąc. Wszyscy oni byli dla nas przewodnikami po nieznanym świecie. Dla mnie to Podróżowanie przez duże P, którego nie zamieniłabym na żadne inne. Odcisków dawno już nie ma, a wspomnienia pozostały i pozostaną na zawsze.

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować