kraj:
Ukraina
, wycieczka objazdowa autor: Diana Socha
15-05-2012 16:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Szalona Ukraina, która miałą być... Gruzją!,

Wakacje pisane przez los.

Ukraina – relacje z podróży
Wraz ze znajomym kołem turystycznym z Lublina wybraliśmy się w dziką podróż. Docelowo mieliśmy uderzyć z Krakowa, przez Lublin, Lwów, Kamieniec Podolskich, Chmielnicki do Odessy - i tam wsiąść na prom i płynąć do Gruzji z której mieliśmy wracać przez Turcję i Rumunię. Ukraina postanowiła jednak, że to ona ułoży nam plan na wakacje, ale o tym co dlaczego i jakim cudem - za chwilkę :)

Z początkiem sierpnia wsiedliśmy w pociąg relacji Kraków - Lublin (zaszaleliśmy wsiadając do pośpiesznego ;)). Z plecakami ważącymi grubo ponad 15kg, zapasem sprzętu i częściowo żywności na najbliższy miesiąc wczytując się w przewodniki i mapy o Gruzji ruszyliśmy na wschód. W Lublinie z dworca odebrał nas znajomy - oprowadził po mieście (polecam serdecznie pozwiedzanie starówki, uroczych zakamarków kamienic Lublina i koniecznie wejście do jednej z wież po rewelacyjne panoramy miasta).

Rano ruszyliśmy autobusem do Lwowa. I tutaj pierwsze zaskoczenie - każdy dostaje bilet z numerkiem i koniecznie musi siąść na swoim numerowanym miejscu. Nieprzestrzeganie tego grozi nawet wyrzuceniem z pojazdu!
Mimo iż autobus był rozklekotany koszmarnie, to do granicy z Ukrainą jechało się spokojnie. Na granicy małe zamieszanie z karteczkami meldunkowymi, ale autobus szybciutko przejechał (staliśmy na przejściu ok 20 min - samochody osobowe stały ok 4h). I za granicą polsko-ukraińską okazało się dlaczego autobus jest taki rozklekotany... - jeśli ktoś twierdzi że drogi w Polsce są w złym stanie - niech zamilknie i pojedzie na Ukrainę. Prócz dziurawych dróg w oczy uderzyły nas jeszcze dwie znaczące różnice - ogromne puste przestrzenie pól uprawnych oraz szarość budynków - rzadko się spotykało nowy czy odremontowany dom.

Do Lwowa dotarliśmy popołudniu, z dworca autobusowego marszrutką (ukraiński bus) dostaliśmy się do centrum, później piechotką na rynek gdzie mieliśmy nocleg. Nocowaliśmy u Pani Stefanii - Polki która za niewielkie pieniądze wynajmuje mieszkanie swojego syna pod noclegi dla Polaków. Jeszcze tego samego wieczoru wybraliśmy się na wzgórze (zamkowe ?) we Lwowie by podziwiać nocną panoramę miasta. UWAGA ! Na tak ryzykowną wycieczkę polecam wybierać się TYLKO w DUŻEJ GRUPIE (nas było ponad 20 osób). Wałęsające się wygłodniałe psy, grupki mężczyzn z niebezpiecznymi narzędziami i panie w bardzo skąpych strojach są widokiem normalnym. Tylko ścisłe centrum Lwowa nocą jest względnie bezpieczne. Ale dla widoku miasta warto było ryzykować :)

Następnego dnia zwiedzaliśmy Lwów - stare miasto + cmentarz . Warto poświęcić na to 3-4 dni z czego 2 dnia na sam cmentarz... my niestety dzień mieliśmy tylko jeden.

Następnego dnia z rana po przejściach z kupnem biletów (ostatecznie kupiła nam je Pani Stefania u znajomej kasjerki tamtejszej kolei) z ogromnego, niesamowitego i do granic możliwości zapierającego dech w piersiach dworca kolejowego we Lwowie ruszyliśmy do Chmielnickiego ogromnym, niesamowitym i stokroć lepszym od polskich pociągiem w klasie „plackarta”. Później przesiedliśmy się w znacznie gorszą klasę „obszczyj” by dotrzeć do Kamieńca Podolskiego. W Kamieńcu zjedliśmy szybki obiad i przechodząc przez stare miasto dotarliśmy na legendarny zamek - twierdzę. Zwiedzanie twierdzy jest obowiązkowe ! Kamieniec Podolski jest jedyną twierdzą, która nigdy nie została zdobyta (oddana została dobrowolnie). To właśnie do Kamieńca przybył jeden z najpotężniejszych Sułtanów tureckich wraz ze swoją wtenczas największą na świecie armią. Stanął u bram zamku w Kamieńcu Podolskim po przejściu tysięcy kilometrów i... zawrócił. Smutnym, lecz pełnym podziwu głosem tłumacząc, iż Kamieniec Podolski jest twierdzą nie do zdobycia.
Wracając jednak do naszej wycieczki - w Kamieńcu mieliśmy problem z noclegiem, postanowiliśmy więc rozbić namioty za górnym zamkiem (przy tylnym wejściu do lochów - magazynów). Po rozbiciu obozowiska, gdy każdy myślał o przygotowaniu kolacji i otwarciu wina - na całą wycieczkę padł cień - burzowych chmur które zebrały się na niebie. Zaczęło porządnie wiać, a wiatr z minuty na minutę się nasilał... Zaczęliśmy się zastanawiać - czy bardziej boimy się spać na zewnątrz w taką burzę i ryzykować połamanie namiotów, czy może bardziej nas przeraża spanie w lochach, w których jak mówi i legenda i źródła kronikarskie znajdował się magazyn prochów. I to właśnie tam Niemiec - zdrajca podpalił proch i wysadził w powietrze górny zamek, zabijając setki osób i ginąc śmiercią samobójczą... Po kilku pierwszych grzmotach dla wszystkich stało się jednak jasne czego boimy się bardziej :P Każdy przeniósł swój namiot do lochów i tam zebrało się całe towarzystwo. Jeszcze długo nie mogliśmy zasnąć - to była jedna z najpotężniejszych burz jakie kiedykolwiek widziałam (w zasadzie widziałam tylko jedną potężniejszą).


Rano dość szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy na miasto. Tam szybkie zwiedzanie i śniadanio-obiad. I pojawił się następny problem - brak połączenia z Chmielnickim tego dnia. Bez jakiejkolwiek zapowiedzi :/ Zaczęliśmy wiec szukać marszrutki. Znalazł się jeden chętny który chciał nas zawieść w rozsądnej cenie. Były tylko dwa problemy - on miał busa tylko na max. 17 osób a nas było 26 i w dodatku za 2h musiał być z powrotem w Kamieńcu, a droga w jedną stronę z Kamieńca do najbliższego działającego dworca zajmuje właśnie 2 godziny... po chwili namysłu jednak kierowca stwierdził że - primo - zmieścimy się, a secundo - że spokojnie zdąży O_o I zmieściliśmy się i po godzinie byliśmy w kolejnym miasteczku na dworcu... to była najbardziej szalona podróż busem, jaką kiedykolwiek przeżyłam! Kierowca gnał ŚREDNIO 120km/h, jechał jednym kołem po drodze a drugim po poboczu, ponieważ pobocze było mniej dziurawe... dziury na drodze miały średnicę nieokreśloną... w zasadzie cała droga była dziurą, a głębokość dochodziła nawet do 40 cm!! Ale przeżyliśmy ;)

Złapaliśmy elektrićkę i ruszyliśmy do Chmielnickiego. Kolejna wariacka podróż. W pociągu nie było tłoczno ale i pusto też nie było ;) Tubylcy częstowali nas ukraińskim piwem i jedzeniem, było miło i wesoło. W pewnej chwili, gdy już dobrze się ściemniło - rozpętała się kolejna porządna burza. Tubylcy byli lekko zaniepokojeni, co w nas wywoływało niemalże panikę. Nagle pociąg się zatrzymał. Zgasły wszystkie światła. Za oknami pociągu było jasno - choć słońce już dawno zaszło. Po lewej stronie pustki pól, po prawej stronie pustki pól. Nic. Dzika Ukraina i pioruny trzaskające w okół. Po chwili pociąg ruszył. Jednak nie ujechał dalej niż 10 minut i znów snął... Po trzecim razie już się przyzwyczailiśmy ;)

W Chmielnickim wylądowaliśmy koło północy. Całe szczęście tutaj nie padało. Wtłoczyliśmy się na dworzec... i trochę nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Następny pociąg mieliśmy o 4:00. Siedliśmy w pobliżu kas i zaczęliśmy się nieco relaksować. Po chwili pojawił się ukraiński milicjant... To nie wróżyło nic dobrego :/ Padło pytanie kto jest kierownikiem grupy - nie mieliśmy takiego, bo każdy z nas był tam prywatnie, byliśmy paczką znajomych... na Ukrainie nie jest to jednak żadne wytłumaczenie - musi być jakiś kierownik. Na ochotnika zgłosił się nasz kolega, z którym mieliśmy kontynuować podróż do Gruzji – jako, że był z nas najstarszy, często bywał na Ukrainie i dobrze ukraiński rozumiał. Michała nie było jakieś 30 min. Każda minuta jego nieobecności dłużyła nam się niemiłosiernie... Już czekaliśmy na jakąś większa grupę milicjantów, rewizje, łapówki i Bóg wie co jeszcze... Po chwili pojawił się inny milicjant, nieco młodszy, kazał nam zebrać plecaki i iść za nim. Cała grupa zebrała się więc, zebraliśmy też rzeczy Michała, którego nadal nie było i ruszyliśmy po schodach za milicjantem. Zaprowadzono nas na górne piętro na której okazało się że jest... olbrzymia poczekalnia. Michał już na nas tam czekał - rozmawiał jeszcze z milicjantem. Ukrainiec który nas przyprowadził wskazał nam część poczekalni (bez krzeseł) gdzie mogliśmy spokojnie rozłożyć karimaty i odpocząć. Po chwili, gdy wszyscy się ułożyliśmy, milicjanci się odmeldowali Michałowi i zeszli do posterunku. I wtedy Michał nam opowiedział co w ogóle się tutaj dzieje! Milicjant zabrał go na posterunek (kanciapa na dworcu), dopytał skąd jesteśmy i gdzie jedziemy oraz o której mamy następny pociąg. Oprowadził do po dworcu, pokazał gdzie w razie czego ich szukać, gdzie są łazienki, automaty z batonami i napojami, po czym zaprowadził do poczekalni, wykopał (!) kilku bezdomnych i zrobił miejsce dla nas.
Każdy z nas zjadł coś i nieco przekimał (był środek nocy, wszyscy mieliśmy serdecznie dość...) Co ok 20 min zaglądał do nas jakiś policjant i cicho sprawdzał czy nikt nam nie przeszkadza. 40 minut przed przyjazdem naszego pociągu zostaliśmy obudzeni i poinformowani że za 30 min będzie czekał na nas na dole przy wyjściu milicjant który zaprowadzi nas do pociągu. Każdy zbierając swoje bambetle zastanawiał się jaki zaraz dostaniemy rachunek od ukraińskiej milicji za te luksusy... Zeszliśmy na dół. Faktycznie, czekał na nas młody milicjant, zebrał grupę, dopytał czy wszyscy i zaprowadzi na peron, dokładnie pod nasz wagon. Trochę niepewnie wsiedliśmy do pociągu, a milicjant... życzył miłej podróży, odmeldował się i poszedł w stronę posterunku. Zdębieliśmy. Wszystkie informacje które wypisują w przewodnikach o ukraińskiej milicji właśnie zostały obalone!
Podróż do Żmirinki zajęła nam kilka godzin, tam szybka przesiadka - (bardzo chcieliśmy zwiedzić tamtejszy dworzec - większy i piękniejszy od Lwowskiego, choć bardzo zaniedbany, ale żywcem czasu nie było). W Żmirince spotkała nas kolejna przygoda. Na peronie spotkaliśmy polska parę - staruszków którym łzy popłynęły po policzkach, gdy usłyszeli polskie słowa z naszych ust. Byli Polakami - pamiętali czasy gdy ziemie zachodniej Ukrainy były polską. Byli bardzo biedni, nie wiem ile mieli lat - byli sędziwymi staruszkami... bardzo możliwe iż spotkanie z nami było jedną z większych radości jaka ich spotkała.
Ze Żmirinki jechaliśmy do Odessy. Mieliśmy jechać najniższą klasą, tymczasem jednak z Kijowa przyjechał pociąg, który nas powalił na kolana. U nas takich luksusów nie ma. Tym bardziej nie za takie grosze !

Koło południa byliśmy w Odessie. I zabraliśmy się za szukanie noclegu. Skierowaliśmy się do polskiej katedry w Odessie licząc na uzyskanie wskazówek lub noclegu. Niestety nie było proboszcza, a wikary który był na zastępstwie mógł nas skierować tylko do innego polskiego kościoła - Salezjan. Tam akurat trafiliśmy na koniec mszy, więc nie było problemu ze złapaniem księdza. Okazało się, że Salezjanie w Odessie prowadzą polską szkołę podstawowa i przedszkole, a w wakacje - noclegi dla polskich grup w salach dydaktycznych. Nocleg na dmuchanym bardzo wygodnym materacu kosztował 4 dolary/dobę. Do dyspozycji mieliśmy czajnik i łazienki. U Salezjan mieliśmy spędzić 2 noce, zwiedzić Odessę i ruszyć promem do Gruzji. Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy szukać biletów na prom. Pojawił się jednak problemy - owszem prom z Gruzji miał przypłynąć, ale żadnych biletów nie było w sprzedaży. Nieco nas to zaniepokoiło. Postanowiliśmy wysłać chłopaków następnego dnia z rana do portu koło Odessy, by szczegółowo wybadali sprawę. A wieczór postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie ogromnego miasta. I architektonicznie i przestrzennie Odessa jest miastem bardzo ciekawym, na pierwszy rzut oka widać zbitkę kultur jaka tu się znajduje - katolicy, muzułmanie, prawosławni, Ukraińcy, Rosjanie, Polacy, obywatele Mołdawii, Bułgarii, Rumunii, Azerbejdżanu, Armenii, Gruzji... Na pierwszy rzut oka widoczna jest również niesamowita dysproporcja społeczna. Klasa średnia w Odessie praktycznie nie istnieje. Ludzie są albo przeraźliwie bogaci (mafia) albo koszmarnie biedni. Widokiem normalnym jest, że obok stojącego na parkingu Lexusa - starsza kobieta wyjada resztki ze śmietnika ramię w ramię z bezdomnymi psami czy kotami. Tak czy inaczej stare miasto jest przepiękne i koniecznie trzeba je zwiedzić.


Następnego dnia rano chłopaki pojechali do portu, a my - dziewczyny postanowiłyśmy się wreszcie wyspać. Po 3 godzinach zwiadowcy wrócili i oznajmili, iż owszem prom z Gruzji już przypłynął, ale jest to prom towarowy, chociaż i w gruzińskim porcie i ukraińskim mówili iż będzie osobowy. W dodatku wyjątkowo nie mógł zabrać na pokład ani jednej osoby prócz załogi. I w ten sposób nasze wakacje w Gruzji zmieniły się w wakacje na Ukrainie. Znajomi postanowili następnego dnia - mimo zapowiadanego załamania pogody na zachodzie Ukrainy ruszyć w góry. My postanowiliśmy zostać w Odessie jeszcze 4 dni i później wrócić do Polski. Znajomy szybko nauczył nas cyrylicy (bo nie umieliśmy ni w ząb), dał instrukcję kupowania biletów na pociąg i zostawił samych. Cóż to było za szaleństwo ;) Zwiedziliśmy całą Odessę i okolice, Ukraińcy pomagali nam jak mogli, później ruszyliśmy do Lwowa (o dziwo nie było żadnych problemów z zakupem biletu, a 12h podróży było bardzo miłe. We Lwowie pogoda była paskudna, więc ograniczyliśmy zwiedzanie tylko do rynku i okolic. A później autobusem ruszyliśmy do Lublina. To były najbardziej szalone wakacje naszego życia.
Ukraina

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować