kraj:
Rwanda
, Rwanda autor: Gerber
17-04-2013 10:04, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

W drodze na najwyższe szczyty Afryki: Rwanda, Burundi, Tanzania 2013 - część 3, 2013

Na bagnach Karisimbi

Rwanda – relacje z podróży
Wygodne łóżka, pyszne śniadanie, ciepły prysznic. Czego chcieć więcej. Ta misja dostaje od nas pięć gwiazdek. Ale dziś najważniejsze jest dla nas Karisimbi. To nasz cel pobytu w Rwandzie. Z samego rana ruszamy do siedziby Volcanos NP. To tu zbierają się grupy wychodzące na wulkany, grupy odwiedzające górskie goryle, no i my. Na Karisimbi nikt więcej nie idzie. Mamy pożyczony namiot i karimatę. Grzegorz wykłóca się jeszcze o nasze obiecane karimaty. Dobrze, że z nami przyjechał i zna kinyarwanda. Dzięki temu wprawdzie nie dostajemy karimat, ale zamiast nich bierzemy jakąś piankę i dodatkowy śpiwór. Jedną noc jakoś przetrwamy, nawet jak będzie zimno. Kolejny etap to przejazd do miejsca startu trekkingu. Przejazd równym asfaltem przygotowanym specjalnie dla turystów. Ale tylko do pewnego momentu. Parę następnych kilometrów jedziemy podłą, powulkaniczną drogą. Dookoła różne uprawy. Najbardziej rzucają się w oczy rozległe pola rumiankowe. I co się okazuje? Te uprawy są tu pozakładane pod turystów. Tak nie wyglądają prawdziwe pola uprawne w Rwandzie. W rzeczywistości rwandyjskie pola to niewielkie poletka poupychane na wzgórzach. Jedne obok drugich. A tu ogromne rumiankowe pola, rozległe plantacje ziemniaków, kukurydzy i innych upraw. To po to, aby pokazać turystom jak w Rwandzie jest fajnie. Ale to tylko pokaz. Dla turystów. Podobnie machające do nas dzieci i ludzie nauczeni podczas obowiązkowych wieców jak odnosić się do białych. To trochę smutne. Ciekawe, ile osób wie, że to nie jest prawdziwa Rwanda, że to na pokaz. My wiemy.

Po przyjeździe na parking przewodnik w naszym imieniu wybiera dwóch tragarzy. Mamy trochę rzeczy i z czystym sumieniem damy zarobić Rwandyjczykom. Dostaną od nas po 10 dolarów za jeden dzień pracy. Dla nich to dużo. Ile rzeczywiście jest dla nich, a ile dla jakiejś organizacji ich zrzeszającej? Nie wiemy. Co ciekawe. W Rwandzie nie jest przyjęte dawanie napiwków. Wręcz przeciwnie. Mogłoby się to okazać zgubne dla tragarzy, jeżeli dostaliby od nas napiwek. Dlaczego? Przez sąsiedzką zazdrość. Sąsiedzi widząc, że ktoś ma więcej są w stanie go otruć. To jest podobno na porządku dziennym. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego. Nie będziemy przyzwyczajać Rwandyjczyków do czegoś, co nie jest tu normą.

Początkowo wśród rumiankowych pól, później stromo pod górę, aż w końcu przez niekończące się bagna idziemy w stronę Karisimbi. Ta sama droga prowadzi też początkowo na Bisoke. My odbijamy jednak w lewo. I idziemy na bagna. Na bagna, o których wiedzieliśmy, ale nie myśleliśmy, że będzie ich aż tak dużo. Przedzieramy się przez gęsty las, wśród raniących ręce pokrzyw i kolczastych gałęzi. Wpadamy po kostki w grząskie błoto. Dobrze, że nie pada. To tu przydałyby się wodery, a nie w Ugandzie. A to właśnie w Ugandzie je mieliśmy ze sobą. To tu jest prawdziwe, niekończące się bagnisko. Po kamieniach, korzeniach i śliskim błocie coraz wolniej zmierzamy do góry. Coraz wolniej, bo wysokość daje o sobie już znać. Jest dość ciężko. Przewodnik jednak gna bardzo szybko. Wpadł nawet na pomysł, aby na szczyt wejść już dziś. Nie idziemy. Idziemy swoim wolnym równym tempem.

Mijamy się co chwilę z grupą naszych dziesięciu żołnierzy. To gratisowa usługa wliczona w cenę biletu. Idą z nami od samego początku, aż na szczyt. Są obowiązkową obstawą każdej grupy. Uzbrojeni po zęby, z karabinami i to nie tylko ze zwykłymi kałachami, ale z takim, co to trzeba na ziemi ustawić oby oddać serię strzałów. Pilnują nas, a może pilnują swoich rwandyjskich tajemnic? Tego nie wiemy. Dziesięciu uzbrojonych żołnierzy robi wrażenie. Czujemy się bezpiecznie. Mam jednak wrażenie, że w oddali słychać strzały, a nawet jakiś wybuch. Ale i tak jest bezpiecznie.

Po czterech godzinach jesteśmy na miejscu. Jest chatka bez ścian i blaszany domek bez podłogi i kibel z dziurawymi skórzanymi fotelami z oparciami, służącymi za sedesy. To Afryka. Ma talent. Rozbijamy namiot na deskach pod dachem. Coś trzeba robić do nocy. Coś jemy, drzemiemy, a czas płynie zbyt powoli. Jest zimno i brzydko. Jest błoto i chmury, A namiot? Jest niewielki. Zbyt mały na nas trzech. Leżymy jeden obok drugiego, ramię przy ramieniu. Nie ma szansy, aby się przewrócić na drugi bok. To nie będzie sen. To będzie męczarnia. Damy jednak radę. Najwyżej będziemy zmieniać pozycję wszyscy razem. To tylko dziesięć godzin snu. Do jutra. Do 5 rano. Obyśmy tylko za często się nie wiercili. Do jutra.

To była męczarnia i wyczekiwanie na budzik jak na zbawienie. Ale w końcu zadzwonił i możemy ruszać. Pogoda dopisuje. Wulkany w promieniach wschodzącego słońca wyglądają niesamowicie.

Ruszamy. Parę kroków w świetle czołówek, ale po kilku chwilach jest widno na tyle, że są niepotrzebne. Przed nami około 900 metrów pod górę. Bez chwili przerwy. Stromo pod górę. Najpierw w błocie przez las senecji i slalomem pomiędzy gałęziami i korzeniami. Trzeba uważać, bo jest bardzo ślisko. Dobrze, że nie pada. Jest ciężko. Zadyszka dokucza cały czas. Wydaje się, że szczyt już za chwilę. A my ciągle w lesie, w korzeniach i błocie. Podpieramy się rękoma i pniemy do góry. Las powoli robi się rzadszy. Korzenie zastępuje trawa, całe wielkie i strome zbocze trawy. Nachylenie nie pozwala odetchnąć.

Wzmaga się wiatr. Jest coraz zimniej. Kończy się trawa i zostaje tylko powulkaniczny żużel. Nagle zza chmur i mgły wyłania się szczyt i wielka antena. Jeszcze tylko kilka kroków pod górę. Niby niewiele do celu, ale ta chwila trwa i trwa i trwa. Aż w końcu jest! Zdobywam Karisimbi, najwyższy szczyt Rwandy. Pierwszy cel wyjazdu zrealizowany. Zajęło nam to 3 godziny i 50 minut. Jest godzina 9.40. Wysokość 4506 m n.p.m. Dokumentujemy nasz pobyt zdjęciami we mgle. Wprawdzie mało co na nich widać, ale dowód musi być. Toniemy w chmurach. Dookoła porozrzucane blachy, jakieś metalowe części. Nikt nie wiem co to za konstrukcja była/jest/będzie na samym szczycie Rwandy. Podziwiamy jeszcze jak nasza obstawa dba o nasze bezpieczeństwo. Grzecznie siedzą w równych odstępach dookoła wierzchołka, bacznie obserwując co się dzieje, z karabinami gotowymi do strzału. W końcu to nie byle kto jest na szczycie. To my! ;-) Świętujemy sukces delicjami z Polski i schodzimy.

Nie wiem co jest łatwiejsze. Zejście, czy podejście. Pod górę zadyszka nie dawała spokoju. A w dół ześlizgujemy się po błocie. Kilka razy lądujemy na tyłkach. Prześlizgujemy się pomiędzy gałęziami korzeniami. I po dwóch godzinach jesteśmy w bazie. Mamy chwilę odpoczynku. Przebieramy się w suche i lżejsze ciuchy, zwijamy namiot i dalej w dół. Jeszcze tylko cztery godziny wędrówki przez bagna i wracamy do punktu wyjścia do rumiankowych pól.

Mamy szczęście. Podczas wędrówki nie spadła ani jedna kropla deszczu. To nie takie normalne, bo to przecież las deszczowy. Ale chyba podczas deszczu nie udałoby się nam zdobyć góry. A na pewno byłoby znacznie trudniej i niebezpieczniej. Rozdajemy naszym tragarzom i przewodnikom na pamiątkę pocztówki. Tragarze dostają zasłużone 20 dolarów i pozostaje tylko czekać na Grzegorza, aż po nas przyjedzie. Nie czekamy jednak bezczynnie. Zabieramy się ze spotkanymi Polakami i podjeżdżamy z nimi kilka kilometrów. Dopiero tu przesiadamy się do Hiluxa Grzegorza. I dopiero w tym samochodzie dopada nas ulewa. Ale to już po trekkingu. Teraz może się wypadać. Grzegorza zaprasza nas na kolację do Ruhengeri. Świętujemy udane wejście na szczyt bananowym piwem. Jest nieco inne niż to z Kigali, z posmakiem papierosów (to pewnie wina większej ilości sorgo). Z lekkim szumem w głowie wracamy na misję. Mamy jeszcze jedną buteleczkę piwa na drogę, którą kończymy już na miejscu, w pokoju, na spokojny sen. Dobranoc.

cdn.
_____
Pełna relacja z wyjazdu do Rwandy na mojej stronie: http://www.stronagerbera.pl
Rwanda
Zobacz moje zdjęcia z tej opowieści
ta opowieść ma kolejne części: Poprzednia 1|2|3|4| Następna

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować