kraj:
Norwegia
, Lofoty autor: ojko
30-06-2013 14:06, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Skandynawska przygoda, 23.07-06.08 2011

Lofoty - droga tam i z powrotem

Mapa trasy - Norwegia – relacje z podróży
Pomysł wyprawy pojawił się po obejrzeniu zupełnie przypadkowo galerii zdjęć z Norwegii. Kolory zdjęć wydawały mi się tak bajeczne, że aż nieprawdziwe. Opowieści znajomego marynarza o norweskich fiordach zainspirowały mnie do sprawdzenia jak to z tą Norwegią jest naprawdę.
Przygotowania trwały kilka miesięcy. Przeczytałam kilka relacji z wypraw do Norwegii z lat ubiegłych. Zaopatrzyłam się w dokładną mapę, przewodniki i zrobiłam plan wyprawy, a nawet dwa (wersję B- awaryjną). Po zakupie biletów na prom - klamka zapadła! Ruszamy z mężem i synem 23.07 w sobotę.
DZIEŃ 0 - sobota 23.07 Ostróda – Gdynia – Karlskrone:
W dniu wyjazdu, już w samochodzie bardzo zadowoleni że wszystko idzie zgodnie z planem pytam: kto pakował namiot? Zapada cisza, gdzie pakujących trzech – tam nie ma namiotu ;) Wracać, nie wracać... Decydujemy się na zakup nowego namiotu. Korzystając z zapasu czasu na nieprzewidziane okoliczności zajeżdżamy do Decathlonu w Gdańsku przy ulicy Kartuskiej. Wybór i zakup namiotu trwa 10 minut. No trudno za gapowe się płaci i to dosłownie. Trochę skwaszeni, bo to niewiadomo czego jeszcze nie wzięliśmy, docieramy na miejsce odprawy promowej. Prom odpływa o 20.00. Odprawa i załadunek trwa dosłownie chwilę. Zaciekawieni - to nasze pierwsze zetknięcie z promem - obchodzimy wszystkie pokłady. Patrzymy chwilę na oddalająca się Gdynię, wykonujemy ostatnie telefony i idziemy spać. Kabiny wąziutkie, łazienka mini, ale cóż wilki morskie nie narzekają .
DZIEŃ 1 - niedziela 24.07 Karlskrone - Sztokholm – Skutskär:
W Karlskronie jesteśmy przed ósmą rano. Podróż nocą ma tę zaletę, że mija bardzo szybko i następny dzień jest cały do dyspozycji. Drogą E22 a następnie E4 kierujemy się do Sztokholmu: zgodnie z GPS - 491 km – 6h 11 min. Ponieważ wszyscy jeżdżą tu akuratnie tzn. jeśli znak pokazuje 100 km/h to jest 100 a nie 105, podróż wlecze się. Myślałam że będziemy w Sztokholmie około czternastej, zajeżdżamy na Stare Miasto z godzinnym poślizgiem, Wykupujemy bilet postojowy (25 koron) i robimy sobie spacer po wąskich średniowiecznych uliczkach z mnóstwem sklepów i restauracyjek. Zwiedzamy Pałac Królewski. Wejścia doń strzegą żołnierze gwardii królewskiej. W Pałacu znajduje się łącznie 608 komnat. Jednym z najbardziej interesujących pomieszczeń jest gabinet króla Oskara II, w którym nie tknięto nic od czasu jego śmierci w 1907 r. Specyficzną atmosferę ma centralna część Starego Miasta czyli Rynek - Stortorget . Przylega do niego gmach giełdy - Bosen. To właśnie w tym budynku odbywają się spotkania Akademii Szwedzkiej, która co roku decyduje o przyznaniu Nagród Nobla.
Najstarszą budowlą na Starym Mieście jest Gotycka katedra - Storkyrkan . Do dziś zachowały się tu fragmenty z XII w. Katedra jest miejscem uroczystości i koronacji królewskich. Wnętrze zachwyca wysokimi sklepieniami łukowymi oraz wspaniałymi organami i rzeźbą Bernta Notkego wykonana z drewna dębowego i rogów łosia.
Ze Sztokholmu całkiem gładko wyjeżdżamy na E4. Postanawiamy przejechać jeszcze około 100 km i rozejrzeć się za noclegiem. Najwięcej kempingów ulokowanych jest nad Zatoką Botnicką. Kierujemy się na Skutskär. Trafiamy na bardzo ładnie położony kemping Rollsand: w lesie, z dostępem do morza. Domków co prawda zabrakło, ale miejsca na namiot pod dostatkiem i tylko za 100 koron.Zakup namiotu to był strzał w 10. Większy od starego, z przedsionkiem i błyskawicznym rozkładaniem naprawdę zdał egzamin.

DZIEŃ 2 - poniedziałek 25.07 Skutskär – Höga Kusten - Umea – Burea:
Poranek po pierwszej nocy na szwedzkiej ziemi wita nas deszczykiem. Nie spieszymy się ze zwijaniem namiotu. Siedzimy pod daszkiem popijając kawkę i rozważamy jak długo może padać. Gadamy z przemiłym Irlandczykiem obecnie pracującym w Holandii. Przyjechał tu z Nordcapu na motorze wraz z przyjaciółką z Węgier. Rozbawiło nas ich zaskoczenie wysokimi cenami w Norwegii. Co my mamy mówić! Wspominali swój pobyt w Rosji i w Polsce tuż po powstaniu Solidarności. Polska już pachniała zachodem – Rosję nadal czuć było komuną i to mocno.
Przejaśnia się, żegnamy więc motocyklistów i ruszamy w drogę. Przy autostradzie wielokrotnie mijamy znak „Uwaga łosie”. Może to chodzi o szwedzkich kierowców, którzy nigdzie się nie spieszą?
W Utansjo przejeżdżamy przez wiszący most na rzece Angerman: 1210 m długi, (to tylko 70 m mniej niż Golden Gate w San Francisco). Most nosi nazwę Höga Kusten Bron. Jest to trzeci pod względem długości most w Europie i ósmy w świecie. Piękny widok z wysokiego brzegu, od którego most wziął swoją nazwę (Höga Kusten tzn. wysoki brzeg) przyciąga turystów. Punkt widokowy umieszczony jest tak, aby wszyscy mogli podziwiać wspaniałe dzieło człowieka.
Jedziemy i jedziemy, za Umeą stwierdzamy że mamy na dziś dość. Rezygnujemy z dojazdu do Lulei. Jest godzina 18.30, kierujemy się na kemping Burea Camp w pobliżu Skellefteå. Kemping z niezłym zapleczem ale domki zarezerwowane. Dobrze że mamy namiot! Z kuchni i pryszniców korzystamy z największą przyjemnością. Przejechaliśmy ok. 650 km.

DZIEŃ 3 - wtorek 26.07 Burea – Lulea- Koło polarne –Abisko- Bjorkliden:
Rano wstaje piękny dzień. Miejsce na nocleg to urokliwa polanka w lesie nad strumykiem, wokół mnóstwo jagód. Słoneczna pogoda sprawia, że i nasze ruchy są raźniejsze. Ok. 8.30 jedziemy już w kierunku Lulei. Przed Luleą pilnujemy się by nie pomylić drogi: kierujemy się na Gammelstad, miasto-kościół, a nie współczesną Luleę. Miasta-kościoły budowane były w regionach, gdzie ze względu na ukształtowanie terenu, warunki atmosferyczne i małą gęstość zaludnienia niektórzy wierni mieli do najbliższego kościoła tak daleko, że nie byli w stanie wykonać podróży w obie strony jednego dnia. Dlatego wokół świątyń budowano dla nich miejsca noclegu, tworząc niewielkie miasteczka. Były one zaludniane wyłącznie w niedziele oraz podczas świąt religijnych W Lulei chatki dla pielgrzymów w ilości ok. 500 pełnią swą rolę do dziś . W 1996 r Gammelstad zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa Unesco.
Jedziemy dalej i w końcu przekraczamy koło podbiegunowe. Informacja że właśnie tu jest równoleżnik ziemski o szerokości geograficznej 66°33'39"N, powyżej którego Słońce przez całą dobę znajduje się nad horyzontem ( lub całkowicie pod) przedstawiona jest na dużej tablicy.
Jest też parking i sklepik z pamiątkami. Kupuję przesympatycznego łosia. Za kołem robi się na drodze pusto i dziko. Wypatrujemy prawdziwych łosi, czy reniferów. W końcu są: pasą się między drzewami. Co chwila spoglądają na drogę, a jeden stanął sobie na jej środku i wcale nie chciał zejść . Dalej już bez przeszkód dojeżdżamy do Abisko. W pobliżu jest Narodowy Rezerwat Przyrody. W centrum Informacji Turystycznej dostajemy mapki ze szlakami. Cały czas towarzyszy nam uczucie że za chwilę zacznie się ściemniać. A tu nic z tego – dzień trwa w najlepsze! Idziemy szlakiem prowadzącym wzdłuż kanionu. Widok wzburzonej wody ograniczonej jego wysokimi ścianami robi ogromne wrażenie.
Śpimy dziś w Bjorkliden – 8 km od Abisko. Kemping o tej samej nazwie ma szereg udogodnień: wypasiona kuchnia, jadalnia z TV, nawet ściana wspinaczkowa dla dzieci. Niedaleko naszego namiotu rozbijają się młodzi cykliści ze Szwajcarii. Podróżują już 4 miesiące. Ich punktem docelowym podobnie jak u nas są Lofoty.

DZIEŃ 4 - środa 27.07 Bjorkliden – Narwik – Sto:
Budzi nas słońce. Wybieramy się z samego rana na wycieczkę w góry Laktajakka. Po drodze zatrzymujemy się w punkcie widokowym Namnuolsa. Słońce oświetla dolinę i jezioro Torneträsk. Surowy krajobraz tundry ma coś z bajki. Na szlaku spotykamy zające, a na wodospadzie na rzece tworzy się tęcza. Zza chmur wyłaniają się skaliste szczyty gór.
W planie mamy dziś przejazd przez Narwik i dojazd do miejscowości Sto na zachodnim krańcu wyspy Langoya. W Narwiku jesteśmy w miarę wcześnie. Zwiedzamy Muzeum Regionalne położone w południowej części miasta. Mieści się ono w starym budynku kolei z 1902 roku. W muzeum można prześledzić historię Narwiku oraz linii kolejowej Kiruna – Narwik. Oglądamy również ogromny port przeładunkowy. Muzeum Wojny będzie otwarte dopiero o 14.00 Decydujemy że nie będziemy czekać – może innym razem … Ruszamy w dalszą drogę. Wleczemy się 80 km/h na pustej drodze krajowej, 60 km/h w obszarze zabudowanym. Nikt się nie wychyla, nikt nie przekracza prędkości – koszmar! Najpierw drogą E6, a następnie E10 dojeżdżamy w końcu do osady rybackiej Sto. Niecałe 400 km zajęło nam około 8 godzin!
Pierwsze kroki kierujemy do Centrum „Arctic Whale Tours”, by zarezerwować wielorybnicze safari na następny dzień. Niestety mają komplet - jesteśmy zapisani na listę rezerwową. Nieco rozczarowani i zmęczeni udajemy się na najbliższy kemping Bobilcamp. Naszym oczom przedstawia się żałosny widok: pusty bury plac, mini pomieszczenie kuchenne i byle jakie sanitarne. Płacimy 150 koron, przy czym za prysznic trzeba zapłacić dodatkowo. Nie polecamy! Znajdujemy miejsce na namiot. Zimno jest okrutnie, do tego wieje przenikliwy wiatr. Wyciągamy do spania wszystkie ciepłe ciuchy. Trudno musimy tę noc jakoś przetrwać.
Maleńką kuchnię opanowała 6 osobowa grupa Rosjan. Gotują kociołek zupy. Do zupy stawiają na stół duży butelkę „stolicznej” i szampana. Rozmawiamy mieszaniną słów polskich rosyjskich i angielskich. Są spod Uralu i im „wsjo nrawitsa”. Pogoda też nie jest zła: przecież nie pada! Tak jak my są zapisani na listę rezerwową na safari. My wsuwamy nasze „kociołki do syta”, oni zupę. Razem pijemy szampana. Nawiązuje się przyjaźń polsko-rosyjska. Jest śmiesznie.

DZIEŃ 5 - czwartek 28.07 Langoya: Sto - Szlak Królowej „Dronningrüta:
Wstajemy rano. Jest może z 10 stopni Celsjusza – ale świeci słońce i obiecuje nam: popracuję nad podwyższeniem temperatury w dzień. O 8.30 stawiamy się w Artic Center na sprawdzaniu listy. Jest szansa na trzy wolne miejsca. Rosjanie odpadają – potrzebują sześciu. Niestety tuż przed 9 jest telefon od niemieckiej grupy, że przepraszają za spóźnienie i że wykorzystają wszystkie zarezerwowane miejsca. Teraz odpadamy my. Mamy natomiast na pocieszenie 100% gwarancję wypłynięcia w dniu następnym. Skarżymy się na fatalne warunki na kempingu. Od jednej z przewodniczek dostajemy namiary na pensjonat w miejscowości Toftenes, około 30 kilometrów od Sto. Mając widoki na zmianę miejsca noclegu postanawiamy zrobić sobie wycieczkę szlakiem „Królowej Soni”. Jest to piętnastokilometrowa trasa początkowo wzdłuż wybrzeża, a następnie stromo pod górę na wysokość ok. 500 m npm. Na guljałku (spacer) wybrali się też nasi przyjaciele Rosjanie. Zwracają naszą uwagę na arktyczny gatunek maliny zwanej moroszką. W Skandynawii przetwory (dżemy, wina) z maliny moroszki są narodowym przysmakiem. W Polsce niemal nie występuje.
Mozolnie pniemy się po skałkach w górę. Warto wiedzieć, że Norwegowie nie mają w zwyczaju oznaczania szlaków i jedynym znakiem sugerującym, że nie zboczyliśmy z drogi jest czerwona litera „T” wymalowana od czasu do czasu na kamieniach. Rosjanie chyba znają film „Znikający punkt”, bo jego interpretację wykonują bezbłędnie. My coraz częściej robimy sobie małe przystanki, rozmyślając nad wyższością kondycji królowej Soni nad naszą. Fantastyczny widok z góry na zatokę i osadę wynagradza cały trud. Mocno zmordowani, po 6 godzinach wracamy na kemping. Myśl, że go opuszczamy dodaje nam sił. Zwijamy się bez ociągania i udajemy się w kierunku Toftenes. Tu właścicielka pensjonatu i kilku domków proponuje nam apartament za jedyne 500 koron. Bierzemy prędziutko. Naszym oczom przedstawia się cudowny widok: dwie sypialnie, salonik, kuchnia i łazienka. Czysto, przytulnie, a przede wszystkim ciepło. Do tego piękny widok na fiord Gaulfiorden i małą kolonie głuptaków!

DZIEŃ 6 - piątek 29.07 Langoya – Sto: Wyprawa na wieloryby:
Wstajemy raniutko. O 8.30 zjawiamy się w Arctic Center. Płacimy za safari 2250 koron ( 750 od osoby ). Wyprawę zaczyna krótka projekcja o osadzie Sto, trasie safari i wielorybach, które najczęściej można tu spotkać. Dowiadujemy się że Sto liczy 200 mieszkańców 10 różnych narodowości. Zajmują się głównie rybołówstwem i obsługą coraz liczniej przyjeżdżających turystów. Pierwszy etap ekspedycji to dopłynięcie do głębokiego kanionu: „Bleik Canyon” miejsca żerowania wielorybów. Dopłynięcie tam zajmuje około 3 godziny. Dopada mnie i Mateusza choroba morska. Na okrzyk przewodniczki „bubbles on the left” jakoś się zbieram w sobie i biegnę na lewą burtę. Przede mną pojawia się ogromna fontanna wody widoczne jest również cielsko wieloryba Cały proces dostarczania tlenu do poszczególnych organów trwa od 20 do 40 min. Po chwili słyszymy okrzyk: „diving now!” i wieloryb jak na komendę zaczyna nurkować: przybiera niemal pionową postawę a na powierzchni pojawia się ogromna płetwa ogonowa. Wszyscy wydają okrzyki radości. Aparaty przeróżnej maści i długości pstrykają jak oszalałe, kamery kręcą. Będzie co opowiadać w domu! Obserwujemy jeszcze trzy inne wieloryby. Przy czym, gdyby ktoś patrzył na nas z boku miałby niezły ubaw: latamy z lewej burty na prawą z aparatami gotowymi do pracy. Kto by tam myślał wtedy o chorobie morskiej.
Po wielorybach, płynąc już w kierunku ptasiej wyspy Anda obserwujemy igraszki roześmianych ruchliwych delfinów. Przypomina to zabawę : „zrób mi zdjęcie jeśli potrafisz”. Nad oceanem krąży wiele różnych gatunków ptaków: wydrzyki, maskonury, nurzyki, zwykłe mewy czy głuptaki. Nad ptasią wyspy widzimy trzy krążące orły bieliki. Orły wybrały się do ptasiego Mc Donald’a czyli kolonii głuptaków. Po wyborze „dania” w koloni zrywa się wielka wrzawa, po chwili jednak ptaki, które nie padły łupem orłów uspokajają się i życie wraca do normy.
Na skałach ptasiej wyspy wygrzewają się foki. Czuję się jak w Discovery.
Kończymy nasze safari tradycyjną zupą rybną, do tego dostajemy wyborny norweski chleb. Chłopaki pałaszują aż im się uszy trzęsą. Ja jednak po swoich morskich doświadczeniach wolę nie ryzykować i nie jem nic. Widzimy już nabrzeże Sto, robimy ostatnie pożegnalne fotki, jeszcze zakup pamiątek w Arctic Center i wracamy do Toftenes na nocleg. Dziś zamiast apartamentu mamy śliczną hytte o wdzięcznej nazwie: „niebieski motyl”. Domek przeuroczy a w dodatku okazuje się że ze zdjęcia na ścianie uśmiecha się do nas królowa Sonia, tak jakby cieszyła się naszym safari razem z nami. Pod zdjęciem podpis „tu spała królowa Sonia” – no bardzo nam miło.

DZIEŃ 7: Lofoty po raz pierwszy - sobota 30.07 Toftenes – Svolvǣr – Henningsvǣr – Stamsund:
Po przeżyciach wczorajszego dnia, dziś leniuchujemy. Wstajemy późno, jemy śniadanie bez pośpiechu. Za oknem widok na fiord Gaulfiorden. Około południa zanosimy klucze żegnamy się i ruszamy na Lofoty. Krajobraz pomału zmienia się, staje się bardziej górzysty. Zaskoczeni jesteśmy widokiem ostrych pionowych skał wyrastających wprost z wody – fascynujące!
Pierwszy przystanek robimy w stolicy Lofotów - Svolvǣr . Kierujemy się do Punktu Informacji Turystycznej. Zaopatrzeni tam w mapki i foldery robimy spacer po nabrzeżu. Jeden z rybaków sprzedaje świeże krewetki wprost z kutra: na litry – jak u nas jagody. Miasteczko jest czyściutkie, schludne. Sporo tu sklepów, banków i punktów usługowych ale specjalnego uroku nie ma. O wiele ciekawiej prezentuje się pobliskie Kobelvag z największym na archipelagu kościołem zwanym „Katedrą Lofotów”. Zbudowana w 1898 roku może pomieścić około 1200 osób. Kolejnym urokliwym miejscem jest rybacka wioska Henningsvǣr zwana „Wenecją Lofotów” ze względu na rozłożenie się na kilku wysepkach.
Spacerujemy wzdłuż nabrzeża oglądając wystawy sklepików ze szkłem, ceramiką i ręcznie robionymi świecznikami. Uśmiech wzbudza widok suszonych dorszy w oknach wystawowych – Sztokfisz – to wspaniała zapachowo pamiątka z Lofotów! W pewnym momencie główną ulicą maszeruje orszak weselny. Panna młoda w tradycyjnie białej sukni ślubnej, ale Pan młody i reszta gości w strojach ludowych. Z Henningsvǣr malowniczą górską drogą dosłownie wyciętą ze skał jedziemy w kierunku Stamsund. Mijamy obóz alpinistów - pionowe ściany skalne na Lofotach to dla nich prawdziwe wyzwanie. Zapatrzeni w piękne krajobrazy mylimy drogę. Do samego Stamsund nie udaje nam się dojechać. Napotykamy duży kemping o dźwięcznej nazwie Brustranda w odległości ok. 15 km od Stamsund i tam wykupujemy od razu 2 noclegi w domku (450 koron za noc). Chatki są nowe, ciepłe i przyjemnie pachną świeżym drewnem. Po kolacji próbujemy sztokfisza – sprzedaje się je tutaj przy kasach w marketach jak u nas gumę do żucia. No guma do żucia to nie jest – oddechu nie odświeża .

DZIEŃ 8: Lofoty druga odsłona - niedziela 31.07 Brustranda - Flakstad - Ramberg – Reine Moskenes - Å:
Dziś cały dzień „lofotowy”. Mamy w planie dojechać do końca archipelagu do miejscowości Å. Pierwszy postój robimy w Flakstad, przy kościółku z charakterystyczną cebulowatą kopułą. Został on zbudowany z drewna przyniesionego przez morze z Syberii. Droga prowadzi wzdłuż nabrzeża, mignęła nam szeroka piaszczysta plaża. Wkrótce docieramy do Ramberg. Plażą jest tu przepiękna: biały, miękki piasek, a w tle skaliste szczyty wpadające do morza. Mamy wrażenie, że jesteśmy w tropikach – jedno małe ale: woda ma temperaturę około 10 stopni i jakoś nikt się nie kąpie. Niedaleko plaży jest kemping. Z ciekawości sprawdzamy ceny: mały domek 880 koron, duży 1000 , to spory wydatek! Cieszę się że nocujemy w Brustrandzie. Po drodze mijamy żerdzie do suszenia ryb. Większość jest już pusta, nam udaję się jednak wypatrzyć jedną na której jeszcze suszą się ryby.
Jadąc dalej na południe, stajemy w większości ładnych zatoczek czy przystani. Podziwiamy czerwone rybackie chatki zwane rorbu. Dawniej typowe rybackie schronienie - w tej chwili przeznaczone głównie dla turystów. Miło zaskakuje nas brak jakichkolwiek reklam, czy bilbordów przy drodze. Mieszkańcy traktują turystów przyjaźnie, ale nie nachalnie.
Po drugiej stronie fiordu widzimy osadę Reine. Wzdłuż brzegu przykucnęły czerwone chatki, po środku biały kościółek z wieżyczką do tego lazur wody i błękit nieba – idylla.
Dojeżdżamy do Å. Dalej już nie pojedziemy. Za parkingiem jest tylko asfaltowa ścieżka dla pieszych, która po paru minutach urywa się. Na dzikim skalistym płaskowyżu widzimy kilka kolorowych namiocików. Warunki tutaj są naprawdę spartańskie. Idziemy w stronę morza i kamienistej plaży – to południowy koniec Lofotów. Pełne słońce jest wysoko na niebie, morze przybiera bardzo intensywną niebieską barwę. Pstrykamy zdjęcia, kręcimy filmiki. Chcemy choć trochę tych widoków zabrać ze sobą do domu.
Szkoda wracać. Następnym razem przyjedziemy tu zdecydowanie na dłużej. W drodze powrotnej przystajemy jeszcze na fotkę pod tablicą miejscowości „Bo”. Fotek mamy z tysiąc. Około 19 docieramy na kemping w Brustrandzie. Robimy sobie ciepłą kolację i jemy przed domkiem. Świeci słoneczko, tuż obok pasą się owieczki podzwaniając dzwoneczkami. Cieszymy się chwilą. To był najprzyjemniejszy dzień od początku wyprawy.

DZIEŃ 9: Powrót do normalnego świata - poniedziałek 01.08 Brustranda-Lodingen-Bognes- Koło Polarne -Sandvik:
Dziś opuszczamy Lofoty. Mamy sporo kilometrów do przejechania, postanawiamy więc skrócić sobie drogę i płyniemy promem z Lodingen do Bognes. Oszczędzamy 200 km, czyli ponad 3 godziny jazdy. Prom płynie godzinę i kosztuje 293 kr. Pogoda jest przepiękna. Z promu patrzymy po raz ostatni na skaliste szczyty Lofotów. Żal ściska serce, czy kiedykolwiek tu wrócimy?
Skończył się kolejny etap wyprawy. W Bognes jesteśmy około 14. Postanawiamy jechać drogą E6, a nie jak początkowo planowaliśmy krajobrazową Rv17. Wiemy już, jak wolno się jedzie norweskimi drogami, nie możemy tak marudzić. Czasu mamy coraz mniej. Dziś naszym celem jest dotarcie jak najbliżej Trondheim. Niemałą atrakcja po drodze jest szereg tuneli – najdłuższy ma 8,4 km. W przemysłowym miasteczku Mo i Rana co w wolnym tłumaczeniu oznacza "Mo w (gminie) Rana" robimy zakupy spożywcze. Przy umiejętnym wybieraniu supermarketów i produktów można złagodzić ból drogiej żywności. Wybierać warto produkty lokalne – są dużo tańsze. No ale w piwo najlepiej zaopatrzyć się w Polsce. Tutejsze jest drogie i niezbyt smaczne: ceny od 32 do 60 koron za puszkę.
Równo o 18 dojechaliśmy do Centrum Koła Polarnego na Płaskowyżu Saltfjellet. Obowiązkowa fotka przy makiecie globu ziemskiego i krótki spacer po płaskowyżu. Został tu utworzony Park Narodowy, którego głównym celem jest ochrona piękna surowego krajobrazu. W sklepie z pamiątkami komercja aż kłuje w oczy. Zostawiamy ją czym prędzej i jedziemy dalej. Po mniej więcej godzinie ze zdumieniem stwierdzamy że zaczyna się ściemniać i najwyższa pora rozejrzeć się za noclegiem. Zatrzymujemy się na pierwszym napotkanym kempingu w miejscowości Sandvik. Nie szukamy dalej. Mamy dość jazdy na dziś. Pani w recepcji proponuje nam pokój BB za 880 K. Pytamy o coś tańszego … Jest mała hytka za 390 koron– „bez żadnych wygód” dodaje pani Norweżka. Uff to już lepiej – bierzemy. Chatka mała ale własna i ciepła. A i do pryszniców niedaleko – bez dodatkowej opłaty. Każdy kemping ma swoje zwyczaje; na jednych prysznice wliczone są w cenę opłaty za nocleg, na innych to dodatkowy koszt 10 do 15 koron. Od czego to zależy: tylko prawdziwy Norweg to wie! Wieczór jest ciepły choć robi się całkowicie ciemno. Od ciemności w nocy nieco odwykliśmy.

DZIEŃ 10: Trondheim - wtorek 02.08 Sandvik – Trondheim - Kristiansund:
Sprężamy się od samego rana, o 7.30 już wyjeżdżamy. Do Trondheim mamy 480 km. Przy ograniczeniach występujących na norweskich drogach podróż zajmuje mnóstwo czasu. Mijamy Mosjoen i Trofors. Krajobraz wyraźnie się zmienia na bardziej płaski. Zaczynają się też pojawiać pola uprawne. Wśród pól rozrzucone są małe domki . Dominuje kolor czerwony ale są też zielone i niebieskie. Wyglądają jak schronienie krasnoludków. Do Trondheim prowadzi nas GPS Wprowadziliśmy adres wielopoziomowego parkingu na Prinsens Gate i Hołowczyc wie gdzie to jest!. Pierwsze kroki – jak zwykle kierujemy do Centrum Informacji, znajduje się ono przy Munkegate 12. Dostajemy plan centrum z zaznaczonymi najważniejszymi obiektami do zwiedzania i folder „Kempingi w Norwegii” - bardzo by nam się przydał już wcześniej. Z Centrum Informacji do Katedry Nidaros jest dosłownie kilka kroków. Jest to wspaniała gotycka budowla, w której koronowano pierwszych królów Norwegii.
Bilety wstępu obejmujące również wejście na wieżę i zwiedzanie Pałacu Arcybiskupa oraz Muzeum kosztują 60 koron za osobę. Gorąco polecamy!. Gotycka świątynia, największa w całej Skandynawii, jest miejscem pochowania Olafa II, który w Norwegii wprowadził chrześcijaństwo. Kamienny kościół wzorowany jest na angielskiej katedrze w Cantenbury. Bogate, jak na gotyk wnętrze robi ogromne wrażenie. Młody wolontariusz, student socjologii Uniwersytetu w Trondheim, z zapałem opowiada nam o historii, zabytkach i ciekawostkach swojego miasta. Z wieży kościoła oglądamy panoramę Trondheim. Niska zabudowa i połączenie architektury współczesnej z dawną daje bardzo ciekawy efekt. Na dziedzińcu Pałacu Arcybiskupa odbywa się festyn rodzinny. Jest mnóstwo straganów ze słodyczami i pieczonymi jabłkami na patyku. Dzieciaki z pomalowanymi twarzami biegają od jednej atrakcji do drugiej. Z zainteresowaniem oglądamy pokazy pracy kowali i snycerzy. Świetnie bawią się tu całe rodziny. Z zazdrością i podziwem patrzę na spokojne, roześmiane twarze Norwegów. Co jest z nami nie tak, że my Polacy zatraciliśmy umiejętność cieszenia się zwykłym życiem?
Idąc wzdłuż rzeki, po kilku minutach dochodzimy do mostu Starego Miasta (Bybrua), okazałej drewnianej konstrukcji, z której podziwiać można odrestaurowane, bajecznie kolorowe XVIII -wieczne magazyny przy Kjopmanns Gata, mieszczących obecnie biura i restauracje. Na wprost mostu na uliczce prowadzącej do starego fortu znajduje się jedyny na świecie wyciąg dla rowerów.
Robi się późno, wracamy na parking. Dziś planujemy dojechać do Kristiansund, miejscowości na zachodnim wybrzeżu. Na szczęście wyjazd z Trondheim na E39 prowadzącą na zachód okazuje się bardzo prosty. Jest już późno, jedziemy z przeciętna prędkością 60 km/h. Zaczynamy się denerwować czy zdążymy na prom. W Halsa załapujemy się na ostatni prom tego dnia. Z ulgą wydajemy 139 kr za przeprawę i jeszcze 127 kr za przejazd tunelem. Tuż przed Kristiansund skręcamy na Byskagen Camping. Domków wolnych nie ma ale miejsce na namiot kosztuje tylko 100 koron. Kuchnia jest bardzo dobrze wyposażona. Przyrządzamy na kolację jajecznicę z norweskich jaj i polskiej kiełbasy. Pycha! Po kolacji oglądamy norweską telewizję. W salonie oprócz nas dwie rodziny Polaków. Wymieniamy się informacjami i komentarzami do programu. Oto przykład ilustrujący znane powiedzenie :”Polak, Norweg dwa bratanki…” .

DZIEŃ 11: Droga Atlantycka i Droga Trolli - środa 03.08 Kristiansund – Droga Atlantycka – Molde – Andenes – Droga Trolli - Geiranger - Hylie:
Wstajemy wyspani w bardzo dobrych humorach. Zaraz po śniadaniu ruszamy do Kristiansund, nadmorskiego miasteczka rozłożonego na kilku wyspach. Najstarsza część położona jest na wyspie Innlandet. Jesteśmy zachwyceni połączeniem starej zabudowy z nową i harmonijnym wyglądem całości. Pozostałe dzielnice w tym współczesne centrum nie wzbudza już takiego entuzjazmu. Ruszyamy więc na spotkanie z Drogą Atlantycką. Pokonujemy jeden płatny tunel (157 kr) i po kilku kilometrach ukazaje się pierwszy z ośmiu mostów łączących małe wysepki na Atlantyku przecinając zatokę Hustadvika. Najwyższy z nich, most Storseisundet ma kształt pięknego łuku i pozwala spojrzeć na technikę budowy mostów z innej, artystycznej perspektywy.
Kolejnym etapem naszej podróży jest Molde. Trudno tu mówić o jakimś zwiedzaniu. Przejeżdżamy przez współczesne centrum prosto do przystani promowej. Samochody powolutku wjeżdżają na prom. Ustawiamy się w kolejce Za niecałe 5 minut prom rusza w stronę Vestenes. To się nazywa wyczucie czasu! Przeprawa promowa to jedyna możliwość przedostania się w głąb kraju. Początkowo drogą E39, a następnie E136 jedziemy w kierunku Andalsnes, nazywanym "alpejskim miastem nad fiordem". Największą atrakcją jest zaczynająca się tu Droga Trolli. Jej pierwszym etapem jest Trollstigen, czyli Drabina Trolli. Już na wjeździe mijamy jedyny znak drogowy na świecie: „Uwaga Trolle”. Zaczynają się serpentyny. Jest ich jedenaście, a z punktu widokowego na górze wyglądają jak drabina – stąd nazwa tego odcinka drogi.
Na szczycie znajduje się punkt widokowy i budka z pamiątkami, dobrze że tylko jedna. Dalsza część drogi Trolli jest niemniej ciekawa. Wierzchołki gór pokryte są śniegiem, gdzieniegdzie błękitnie połyskuje lód.Wkrótce docieramy do Linge gdzie czeka nas przeprawa promowa przez Storfjorden do Eidsdal. Fiordy są prawdziwą wizytówką i symbolem Norwegii, szczególnie wąski i stromy Geirangerfjorden jest najbardziej znanym z nich wszystkich. W 2005 roku wraz z Nordfjorden otrzymuje on od National Geographic laur najlepiej na świecie zarządzanego miejsca światowego dziedzictwa UNESCO. Wąski otoczony skalistymi górami wygląda pięknie i groźnie.
Niestety tuż po zjechaniu z promu pogoda przestaje nam sprzyjać. Najpierw niebo zasnuwa się chmurami, zaczyna kropić, a po kilku minutach leje jak z cebra. Wycieraczki nie nadążają zbierać wody. Ślepi jak kreciki zjeżdżamy serpentynami do Geiranger modląc się by nie napotkać na swej drodze podobnych krecików wspinających się w górę.
W Geiranger jesteśmy tuż przed 19 i przeżywamy jedno rozczarowanie za drugim. Punkt Informacji Turystycznej właśnie się zamyka. Promy już nie kursują, a kempingi, które zaliczamy są pełne. Zaczyna się robić nieciekawie. Podejmujemy męską decyzję: jedziemy z przereklamowanego i zapełnionego turystami Geiranger do Strynu leżącego nad Nordfjordem. Znowu wąską drogą i serpentynami pokonujemy góry. Deszcz i zmęczenie powoduje, że niespecjalnie podziwiamy krajobraz. Na szczęście przestaje padać, a droga E15 okazuje się całkiem znośna. Zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym kempingu, nastawieni z góry że miejsc nie ma… a tu niespodzianka. Wita nas Polak, pan Tomek i pyta: a który domek chcecie? Więcej niż połowa wolnych. A kiedy już się rozgościliśmy i porządnie zjedliśmy usiedliśmy z panem Tomkiem i piwkiem przed domkiem w całkiem innych humorach. Rozmowy jak to u Polaków za granicą trwały do nocy…

DZIEŃ 12: Pod znakiem lodowca Briksdall - czwartek 04.08 Hajle – Stryn – Briksdal – Ospali – Stryn - Hajle:
Dziś luzik. Śniadanko, kawka, podziwianie malowniczych gór. Planujemy wycieczkę do jęzora lodowca Briksdalbreen. Na początek jedziemy do Strynu zasięgnąć języka. Punkty informacji turystycznej w Norwegii są bogato wyposażone, pracownicy bardzo życzliwi i potrafią doradzić każdemu turyście wyprawę od kilkugodzinnej po kilkudniową. Droga do lodowca wiedzie początkowo wzdłuż Nordfjordu a następnie dnem głębokiej doliny wzdłuż jeziora Lovatnet, Samochód zostawiamy się na parkingu (50 kr) i dalej piechotą około 45 minut idziemy do czoła lodowca. Niesamowitych wrażeń doznaje się dosłownie przebiegając drogą w pobliżu wodospadu: zimny prysznic murowany! Niestety po lodowcu chodzić samodzielnie nie można. Wolno jedynie podziwiać lodowe formy i błękitną barwę lodu. Sam jęzor lodowca kurczy się rokrocznie o kilka metrów. Mam nadzieję że nie zniknie całkowicie!
Wjeżdżamy jeszcze rozochoceni, że wszystko idzie tak sprawnie do położonej wysoko w górze wioski Opphama. Rozpościera się stąd fantastyczny widok na leżący w dole Nordfjord.
W Strynie robimy małe zakupy spożywcze w markecie przypominającym naszą Żabkę. Już o 18 lądujemy na kempingu. Oddajemy się przyjemności napełniania brzuchów norweską pizzą. Popijając norweskie piwko wspominaliśmy najbardziej ekscytujące momenty naszej wyprawy, planujemy też drogę powrotną, gdyż nieubłagany koniec wyprawy zbliża się wraz z nadchodzącym zmierzchem.

DZIEŃ 13 – piątek 05.08 Hylie - Dalsniba – Lom –Ringebu - Hoysand:
Moim marzeniem przed powrotem do Polski było spojrzenie na Fjord Geiranger i otaczające go skały z wysokości Dalsniby czyli 1495 m npm. Moi mężczyźni zaakceptowali pomysł wcześniejszego wyjazdu z kempingu i pokonanie Drogi Orłów wiodącej na szczyt Dalsniby. Ponieważ każde z nas śmiało może ubiegać się o odznakę biegłego pakowacza już o ósmej wyruszamy w drogę ( jak by nie patrzeć – powrotną). Tym razem pogoda nie sprzyja nam absolutnie. Ciężkie chmury wiszą nad nami i tylko czekają, kiedy spuścić nam na głowy nadmiar posiadanej wody. Promykiem nadziei jest kawałek błękitnego nieba nad Geiranger. Jest szansa że zdążymy na szczyt przed deszczem. Wjazd na Dalsnibę przypomina nieco Drabinę Trolli, no oprócz tego że wjazd jest płatny – 100 koron od samochodu. Na szczycie mimo zimna i przenikliwego wiatru widok na Fjord Geiranger i Drogę Trolli oszołamiający. Na maszcie nad nami dumnie powiewa norweska flaga. To przywiązanie do symboli narodowych widać na każdym kroku. Flaga powiewa niemal przed każdym domem, pensjonatem nawet na kempingach przy norweskich namiotach. Kiedy już napatrzyliśmy się na fjord i otaczające go szczyty przykryte lodowymi czapami ruszamy w dalszą drogę, Z takim zapamiętanym obrazkiem z Norwegii można wracać do domu.
Wracamy przez Lom, obwodnicę Oslo, potem Geteborg do Karlskrony. W Lom zwiedzamy Stavkirke. Stavkirke dosłownie oznacza kościół słupowy. Budowle te wznoszone były od X do XIII wieku w czasach gdy wiara chrześcijańska mieszała się z wierzeniami w pogańskich bogów wikińskich i należały do najstarszych drewnianych zabytków Europy. Stavkirke w Lom jest jednym z dwóch największych obiektów tego typu w Norwegii. Dach wieńczą głowy smoków jakby żywcem wzięte z dziobów łodzi wikingów, tuż obok znajdują się niewielkie, również nie pozbawione ozdób krzyże; sam dach zaś pokryty jest drobnym gontem przypominającym łuski na smoczym ciele.
Wejście: 60 kr na osobę to sporo – podziękowaliśmy ;). Mieliśmy w planie zwiedzanie jeszcze podobnego kościółka w Ringbu. Niestety trafiliśmy na „church service” w tym wypadku usługą tą był pogrzeb i zwiedzanie z oczywistych przyczyn było wstrzymane. Zwiedzanie innych stavkirke zostawiliśmy na następną wyprawę. W okolicy Oslo zaczęło nieźle lać. Myślałam że już bardziej padać nie może – a jednak może! W strugach ulewnego deszczu dojechaliśmy do kempingu Hoysand w okolicy Skjeborg, kilkanaście kilometrów od granicy. Nie bacząc na zawrotną cenę hytty 475 koron skwapliwie uiściliśmy opłatę - byle tylko schować się przed deszczem. Spaliśmy w domku o wdzięcznej nazwie Lizbona. Tuż obok nas była „Warszawa”. Fajnie byłoby mówić - w Norwegii spaliśmy w Warszawie :)

DZIEŃ 14: z oczywistych przyczyn ostatni– sobota 06.08 Hoysand – Karlskrona:
Przy śniadaniu podziwiamy widok nad jezioro. Wyjadamy resztki zapasów, planujemy ostatnie zakupy. Po dotankowaniu do pełna ruszamy przez Geteborg do Karlskrony. Dziś nie pada, ale rewelacji pogodowych też nie ma, i dobrze. Piękna pogoda tylko pogłębiłaby naszą frustrację. Na prom docieramy 2 godziny przed czasem, ale jest już trochę samochodów. Prom odpływa punktualnie. Podobnie jak poprzednio mamy wykupione miejsca w kabinie. Na Bałtyku czujemy się już jak wilki morskie, w końcu to już nasza kolejna podróż promem podczas tej wyprawy. Rano dźwięki muzyki z głośników nie dają pospać. Kiedy ubrani gramolimy się na pokład widać już Gdynię, a więc w końcu dopadł nas – koniec!
Reine - Norwegia
Zobacz moje zdjęcia z tej opowieści

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować