kraj:
Indonezja
, Bali, Flores, Komody autor: gagatka79
19-04-2012 14:04, ocena: 0.20/2 komentarzy: 1

Z balijskiego raju do komodskich smoków,

Podróż pachnąca ryżem i kadzidłem

Indonezja – relacje z podróży
Ideę miesiąca miodowego zgodnie zawęziliśmy do 3 tygodni, niekoniecznie słodkich, raczej pikantnie egzotycznych. Lądowanie w Denpasar, na Bali, wrzuciło nas od razu w dymiący kocioł ulicznej wrzawy, wilgotnego upału i kadzidełek - nie tak wyobrażałam sobie luksusową rajską wyspę masaży i drinków serwowanych w kokosie.

Kuta. Oswajamy się z Indonezją w surferskim miasteczku, które do złudzenia przypomina letniska na Wyspach Kanaryjskich, z tą tylko różnicą, że przed sklepami Quicksilvera, na bananowy tackach dymią pachnące świętością, kwieciste ofiary dla bogów. Poza tym są McDonald’sy, centra handlowe i międzynarodowy tłum w kolorowych klapkach. Magię Azji obiecanej odnajdujemy jedynie w malutkim barze na zapleczu targowiska, gdzie siorbiemy ostry Chap Chay, czyli zupę z zieleniną i nadmiarem smażonego czosnku, słuchając jak właściciel zachwala lokalne grzybki halucynogenne wyhodowane na krowim łajnie. „Magic pancake. Cow’s shit. Very good.”

Pura Batukaru. Egzotyka przybliża się w końcu, gdy wyruszamy wynajętym za 10 dolarów na dzień dżipem po krętych, wyboistych drogach wiodących powoli acz konsekwentnie w górę wulkanu Batur. Nagle jesteśmy jedynymi białymi ludźmi w wykarczowanej dżungli obsianej dziedzińcami zabudowań świątynnych, figurek i ołtarzy. Bezzębni staruszkowie pozdrawiają nas radośnie, jakby olbrzymie wiązki drzewa niesione na głowach ważyły kilo, a nie dwadzieścia. Palmy się zagęszczają, mgła rośnie a droga w końcu dobija do świątyni Batukaru, gdzie tylko srebrne dzwoneczki zdradzają jakąś ludzką aktywność. Kamienne budowle i rzeźby wolno pożerają już pnącza i mchy, ale pradawni bogowie nadal czuwają, nie życząc sobie obecności szaleńców, dzieci i menstruujących kobiet - jak głosi tablica przy wejściu.

Czarna Plaża. Po dwóch dniach drogi przez wulkaniczne zbocza, obrośnięte ryżem i palmami, tak zielonymi, że sok wydaje się z nich płynąć, docieramy nad północne wybrzeże wyspy, mieniące się w zachodzącym słońcu czystym antracytem. Czarne plaże to lokalna specjalność Loviny - druga po safari na delfiny. Dogadujemy się z właścicielem pensjonatu na poranne łowy odkrywając, że ceny z zeszłorocznego przewodnika są o 30% wyższe. „Inflacja” - tłumaczy zawzięcie Balijczyk. O szóstej rano następnego dnia wypływamy z młodym, uśmiechniętym kapitanem na cichą, różową zatokę podświetloną niebieskim planktonem. Zaczynają się skoki i piruety - jeden, drugi, w końcu tuzin delfinów witają dzień radosnymi pląsami. Aż dziw, że zwierzętom chce robić się coś tak niepraktycznego. Niestety, po godzinie na zatoce jest 20 łodzi z migającymi fleszami i dzikimi okrzykami. Najpiękniejsza przygoda mojego życia zamienia się w smutny tryumf komercji, której jesteśmy paradoksalnie częścią.

Besakih. Na zboczu największego wulkanu Bali, góry Agung, nieprzypadkowo odnajdujemy największy kompleks świątynny hinduistycznej wyspy. Okiem nie da się objąć wszystkich tarasów, włochatych strzech i przerażających figurek bogów o wielkich zębach, uszach i przyrodzeniach. Kamienne schody barwią się od sarongów turystów wszelkich narodowości a lokalni zbijają małe majątki na pokazywaniu drogi, sprzedaży pocztówek i użyczaniu swoich prymitywnych toalet. Po raz pierwszy bezinteresowna gościnność balijska staje się pustym frazesem. „Buy, buy, cheap!” - rozlega się wszędzie dziecięce kwilenie. Mimo wszystko jednak, miejsce powala swoim majestatycznym wdziękiem i magicznym urokiem. W trzydziestostopniowym skwarze południa wolno pniemy się po tarasach zaglądając nieśmiało na dziedzińce świątyni, gdzie grupki wiernych składają rytualne ofiary. Znowu dzwonią dzwoneczki.

Sedimen. W małej dolinie pośród ryżowych poletek przypominamy sobie o miesiącu miodowym, nuceni kolorowym kwieciem, trzepotaniem motylich skrzydeł i niekończącym się wcale na uszach uśmiechem obsługi. Za śmieszne w Europie pieniądze dostajemy na całą noc dwupokojową willę z łazienką pod gołym niebem, wyrzeźbioną w skale lawy. Jest luksusowo, egzotycznie i bajkowo, tylko że z komarami. Po ananasowym naleśniku na śniadanie i sałatce z papai ruszamy w dół rzeki, aby odkryć ogrody tak metafizyczne, że i filozofom się nie śniło oraz ludzi tak zwykłych, jakby rodziła ich naprawdę sama ziemia. Uśmiechnięci, w pocie czoła, zagadują radośnie zgięci w pół pod ciężarem koszów. Natura ma tutaj kolor mokrej, soczystej zieleni, która zdaje się parować swoją żyzną wilgocią, a w wysokiej trawie czerwienią się małe ananasy. Chciałabym tu zostać na tysiąc lat zadumania.

Ubud. Powracamy do szoku cywilizacji, tym razem w wydaniu snobistycznym. Stare pałacowe miasto kryje w sobie ekskluzywne restauracje, kafejki i hotele, zaś ceny bungalowów zaczynają być światowe. Starbucks oferuje klientom kawę z widokiem na królewski staw porośnięty liliami. Zajadamy się deserem z czarnego ryżu i wanilii i popijamy ekstazę ryżowym winem. Jest upojnie. A już nazajutrz robi się dla blondynki strasznie, gdy przedzieramy się przez Małpi Las, pełen głodnych stworzeń skaczących turystom na plecy i głowy. W samym centrum miasta, w wielkim zacienionym parku ci bliscy kuzyni człowieka mają swoją świątynię, swój cmentarz, swoje łaźnie, a za dolara oferują zwiedzającym przyjemność nakarmienia się bananem. I nową fryzurę gratis.

Labuan Bajo. Po godzinie trzęsącego lotu z Denpasar lądujemy na odległej o kilkaset kilometrów na zachód dzikiej wyspie Flores. Lotnisko w Labuan Bajo jest drewnianą budką na polanie wyciętej w połaci dżungli, a bagaże noszą z samolotu na plecach tubylcy. Skwar, zielone tropikalne wzgórze i dzikie błyski w oczach to dość szokujące po Bali pierwsze wrażenie - tutaj nie ma ani uśmiechniętego hinduizmu, ani wielu turystów, ani nawet asfaltu w mieście. Jest za to ponoć malaria, wspaniałe rafy koralowe oraz przygoda.

Kanawa. Wypływamy łodzią wyczarterowaną z lokalnego hotelu na pobliską wysepkę z 10 zaniedbanymi bungalowami. Da się ją obejść w 15 minut, trudniej znaleźć choć skrawek cienia. Jedyna restauracja działająca od 18.00, para udomowionych jeleni oraz wąska złota plaża to cały lokalny dobrobyt widoczny gołym okiem. Z maską do nurkowania jest już inaczej - kilka metrów od brzegu rozpoczyna się zapierająca dech w piersi kraina rozgwiazd, jeżowców, koralowców i setek rybek, które wydają się skradzione żywcem z filmu Disneya. Im dalej od brzegu, tym poważniej - pojawiają się wielkie skarpy atolu kryjące w sobie barakudy, rekiny rafowe, żółwie a nawet trujące ognice rogate z rozczapierzonymi kolcami. Całe dnie moczymy się w słonej wodzie, aby wieczorem wraz z innymi Europejczykami z niedowierzaniem przypatrywać się poczynaniom leniwej do bólu obsługi. Robi się swojsko.

Cunca Rami. Z powrotem w Labuan Bajo, po przemęczeniu się przez ostry nieżyt żołądka, wynajmujemy motor na cały dzień i mkniemy jedyną asfaltową szosą w głąb tropikalnej wyspy. Po obu stronach zerka na nas dżungla oraz bawoły wodne taplające się w przydrożnych rowach. Ludzie nie machają, raczej patrzą z ukosa na za dużego faceta i za białą kobietę. W końcu docieramy do skrętu wiodącego do wodospadów Cunca Rami, gdzie wita nas bezczynna gromadka miejscowych. Czekają na turystów, bo ponoć codziennie choć jedna para przyjeżdża. Dwóch chłopców prowadzi nas do przypominającej cywilizację Amazonii wioski - jeden zostaje pilnować motoru, drugi prowadzi na trekking. Wędrujemy godzinę, w upale, maleńką ścieżką wykarczowaną w głośnej agresywnymi owadami dżungli. Pot, błoto i komary to moje jedyne silne wrażenia. W końcu docieramy do rzeki i nasz nastoletni przewodnik każe zdjąć buty i brodzić z nim dalej w żółto-brązowej rwącej rzece. Upadam na ostrych, śliskich kamieniach, moczę się po pas, a gdy już mam dość wszystkiego okazuje się, że pora zdjąć resztę ubrań i płynąć do wodospadów. Dajemy za wygraną i jedynie wychylamy się zza zakrętu zobaczyć co takiego nas minęło.

Komody. Spędziwszy dwa kolejne dni błogiego, leniwego nurkowania na wyspie Seraya wyruszamy rano wynajętą rybacką łodzią na główną atrakcję okolicy - wyspę Rinca stanowiącą część Komodskiego Parku Narodowego. I choć jest dobrych sto roślinnych i zwierzęcych powodów tej wycieczki, tak naprawdę, jak wszyscy, jedziemy spojrzeć w oczy słynnym waranom, które prawdopodobnie niegdyś skłoniły ludzi do wytworzenia bajek o smokach. Podróż jest błoga wśród zielonych piramid wysp i wyspek, z delfinami skaczącymi w oddali i przyjemną świeżą bryzą. Na miejscu nastrój trochę opada, bo jest już bardzo duszno, drogo i wcale nie tak pięknie. Mamy jednak niebywałe szczęście - warany dość aktywnie przebiegają nam przed nosem, zawsze na odległość bezlitosnej tyczki ranczera, zaś u potoku natykamy się na świeżo obgryziony szkielet bawoła. Ponoć stado jaszczurów czekało na niego wytrwale kilka tygodni aż monstrualne zwierzę zmarło z powodu trującego ugryzienia, a potem zrobiło sobie krwiożerczą ucztę. Kolejna będzie może za miesiąc, bo tyle waranom zajmuje upolowanie kolacji.

W drodze powrotnej na Flores zatrzymujemy się na nurkowanie na różowej rafie, która całe piękne królestwo podwodnych stworów ma podświetlone prawdziwie różanym filtrem oraz przy wyspie Calong. To tutaj każdego dnia o szóstej wieczorem niezliczona populacja olbrzymich nietoperzy odlatuje nagle, jakby na alarm zegarka, na inną wyspę pełną owoców, zakrywając całe niebo skrzydłami. Jeśli warany były inspiracją dla smoków, to tu musiała powstawać wizja apokalipsy…

Uluwatu. Ostatni weekend spędzamy na południowo-zachodnim krańcu Bali, który wibruje cały surferską atmosferą rozbujanych na falach Australijczyków. Plaże są tu uroczo dzikie wciskając się w wysokie klify małymi poletkami złotego piasku a zarazem przyjemnie ucywilizowane. Co wieczór można w małym warungu zjeść na piasku grillowaną rybę i popić miejscowym piwem podziwiając jak małe kraby próbują wdrapać się na twoją stopę.
Wynajętym motocyklem przemierzamy wybrzeże zatrzymując się na najbardziej legendarnych plażach: burzliwym Dreamland, romantycznym Bingin, turystycznym Padang Padang czy wreszcie religijnym prawie Uluwatu. Z wysokiego klifu utkanego kafejkami i wypożyczalniami sprzętu można tu obserwować dziarskich śmiałków atakujących szerokie, długie fale. Amatorzy surfingu wpatrują się nabożnie w mistrzów deski a niedaleko dalej Balijczycy w swoim rytualnym tańcu kicak wielbią swoich bogów. Na widowisko odbywające się w świątynnym amfiteatrze za zboczu dramatycznych skał tłoczy się co dzień tłum turystów poprzetykany sforą aroganckich małp, które, rozpuszczone, kradną już tylko złote kolczyki i okulary Dolce& Gabbana. Jest tak pięknie, że za nic nie chce się wracać do świata chodników i semaforów…
Indonezja

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

eryk2k1 (382), 19-04-2012 18:39

Nie ma jak dalekie podróże
Oj, chętnie zobaczyłoby się więcej tak pięknych zdjęć z tego egzotycznego miejsca. Zachęcam do założenia galerii. :)


Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować