W bałkańskim garnku,
Miniak na szlaku przygody
Jesteśmy (Mak i ja) minimaniakmi i się do tego otwarcie przyznajemy. Nasz rytm życia wyznacza nam samochód, który ma decydujące „zdanie” w planowaniu tygodni, miesięcy a nawet lat. Znamy nasze wakacyjne plany wyjazdów do 2014 roku i to jest dopiero odlot. Tak więc życie upływa nam na naprawach, planowaniu co jeszcze kupić z części serwisowych i wreszcie podróżach. W zasadzie tylko zasobność portfela ogranicza nasze wyjazdy bo mini niestety na wodę nie jeździ za to świat minimaniaków po za Polską jest nieograniczony i prężnie działający. Nasze kontakty w wirtualnym świecie Internetu zaowocowały realnym zaproszeniem na organizowany po raz pierwszy zlot mini w „bałkańskim garnku”. Nie wahaliśmy się ani chwili bo w zasadzie czego mieliśmy się obawiać? Wszystko jest tylko kwestią dobrego przygotowania i organizacji. Zaczęliśmy od ustalenia co potrzebujemy zrobić żeby tam dojechać. Lista nie była za długa – po pierwsze mechaniczne przygotowanie auta, dalej niezbędne formalności i logistyczne zaopatrzenie. Kropka.
Mak z zapałem oddał się garażowemu życiu i sprawdzaniu kolejnych podzespołów w miniaku. Ja sprawdziłam ważność paszportów, zgromadziłam wszystkie niezbędne ubezpieczenia, zieloną kartę i zapasy jak dla głodnej chińskiej armii. Po ustaleniu tysiąca potrzebnych i tych mniej rzeczy wreszcie, nadszedł dzień wyjazdu! Nasze zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Wyjechaliśmy. Trasę mieliśmy zaplanowaną tak by w jak najprostszy sposób dojechać do Belgradu. Czekały nas więc nudne kilometry przez autostrady w Czechach, na Słowacji i Węgrzech. Pakowanie tym razem mi nie wyszło – na wysokości Kobierzyc przypomniałam sobie o masztach do flag (nie było jednak sensu po nie wracać) w Czechach o balsamie do ciała a w hotelu w Budapeszcie wyszło, że Mak nie zabrał bluzy przygotowanej na podróż. Wynik 3:0.
Do granicy jechaliśmy drogą na Międzylesie a dalej serpentynami przez góry. Jak tylko wyjechaliśmy za granice Polski jakość dróg znacznie się poprawiła, co entuzjastycznie stwierdziliśmy mając na względzie zawieszenie naszego auta. W Czechach nie posłuchaliśmy GPS i jadąc według „papierowej” mapy, której zdecydowanie bardziej ufam straciliśmy ponad godzinę najpierw jadąc za mlekowozem ledwo 20km/h po krętych, górskich drogach a potem przez ruch wahadłowy ze względu na roboty drogowe. Dopiero za Brnem tak naprawdę wystartowaliśmy, tylko że mi za bardzo nie chciało się wyciskać z auta maksymalnej prędkości a po zmianie Makowi też noga nie ciążyła. Tak więc jechaliśmy bardzo relaksacyjnie. W Czechach na stacji kupiliśmy winietę, podobnie na Słowacji - nie planowaliśmy „nieprzewidzianych wydatków” w postaci mandatów. Podczas zakupów w tej ostatniej zrobiliśmy sobie dłuższą bo aż dwudziestominutową przerwę żeby dać odpocząć miniakowi. Na parkingu egzotycznie wyglądały toalety, które nie omieszkałam „zwiedzić”, nie dość, że drzwi się nie zamykały, brak było papieru to przy umywalce na baterii zawiązane wisiało mydło w plastykowej siatce! Taki wynalazek pamiętałam z zamierzchłych czasów mojej podstawówki. Nie były to bynajmniej sielskie wspomnienia.
Na granicy Słowacko-Węgierskiej zatrzymała nas Policja – nie wiedzieliśmy z jakiej przyczyny, może auto wzbudziło zainteresowanie? Policjant grzecznie zapytał łamaną angielszczyzną dokąd jedziemy. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że do Belgradu on na to zrobił głupią minę, powiedział tylko, że to daleko i puścił nas bez dalszych dociekań. Dziwna to była sytuacja i długo ją komentowaliśmy podczas drogi, która zresztą bardzo nam się dłużyła. Nudno było tak jechać autostradą. Monotonne widoki, brak ciekawych obiektów do obserwacji tylko dwie szare nitki drogi i żywopłot, brrr. Czas jednak ma tę zaletę, że upływa podobnie jak pokonywane kilometry, tak więc dotarliśmy w końcu do Węgier. Nic nadzwyczajnego niestety nie zaobserwowaliśmy nawet widoki się nie zmieniły. Jedynie przejeżdżając przez Budapeszt mieliśmy chwilę wytchnienia od monotonii. Zaplanowaliśmy nocleg w tym mieście uznając go za dobry postój, zapewniający odpowiedni odpoczynek dla miniaka po przejechaniu ponad połowy dystansu. Do Budapesztu strasznie czas nam się dłużył. Myślałam tylko o kawie, ale jak tylko wjechaliśmy do miasta i musieliśmy pokonać ponad 15 kilometrów do hotelu przez centrum w korkach od razu odżyliśmy i wzmogła się nasza czujność. Mimo, że był położony na uboczu trafiliśmy bezproblemowo, co z tego kiedy okazał się mocno sponiewieraną czasem ruderą. W środku nie było lepiej, fakt taki jak wspólne toalety i prysznice na korytarzu nas nie przerażał ale brudne, zaniedbane i zdewastowane już tak. W pokoju nie było lepiej - wyposażenie fatalnie – tapicerka foteli brudna, ohyda! Na szczęście pościel była czysta.
Przed nami była tylko jedna noc do przespania, więc zgodnie stwierdziliśmy, że zostajemy i nocujemy. Poszliśmy coś zjeść na mieście i tu czekało nas kolejne zaskoczenie – nasze forinty okazały się nieaktualne. Kupiliśmy je specjalnie na wyjazd, były co prawda z zeszłego roku ale sytuacja nas kompletnie zaskoczyła. Zostaliśmy zaledwie z 1000 forintów i zamiast porządnego obiadku byliśmy skazani na lokalne eksperymenty z budki na targowisku: placek z serem i czosnkiem. Eksperyment okazał się udany, bo jedzenie było bardzo smaczne. Dostaliśmy też gratis instrukcję obsługi wyżej wymienionego placka. Miła pani, właścicielka rzeczonej budki na migi tłumaczyła nam co mamy zrobić i jak go przyprawić, bo o ile po angielsku można było porozumieć się w hotelu i banku to na lokalnym targowisku nikt nie znał innego oprócz rodzimego języka. Długo chodziliśmy po placu chłonąc lokalny koloryt. Już sam język jest dla naszego ucha na tyle egzotyczny, a co dopiero przenikające się zapachy ostrej papryki, arbuzów, czosnku… Targowisko było chaotycznie ustawionymi straganami poprzeplatanymi blaszanymi budkami i nie wpływało na nasze estetyczne wrażenia. Cała dzielnica, w której się znaleźliśmy nie wyglądała jak część stolicy i największego miasta Węgier. Architektura blokowiska z szaroburych klocków, gdzieniegdzie drzewa – nic przyjemnego dla wzroku.
Szukać wrażeń estetycznych postanowiliśmy w centrum i tu monumentalna architektura przywodziła na myśl Wiedeń. Szerokie ulice, i eleganckie kamienice pokazały nam drugą naturę miasta. Tak jak kiedyś było Budą i Pesztem tak teraz jest częścią pocztówkową i niekoniecznie. Wieczorem, po zmroku wróciliśmy do hotelu i zmęczeni nie zważając na otaczające nas warunki poszliśmy spać.
Rano czekała nas ogromne zaskoczenie na śniadaniu. Spodziewałam się najgorszego, sądząc po wyglądzie hotelu, tym czasem na sali było czysto, przytulnie a przede wszystkim jedzenie było bardzo smaczne. Posileniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Pożegnaliśmy Budapeszt. Dojechaliśmy do granicy – już zapominałam jak to jest mieć granicę. Zaczęło się od sporej kolejki na przejściu. Posłusznie ustawiliśmy auto w sznurze kilkudziesięciu aut. Na szczęście po chwili okazało się, że są osobne przejścia dla obywateli Unii i tam jest znacznie mniejszy ruch. Dość szybko dojechaliśmy do punktu kontroli a raczej dotoczyliśmy auto bo nie chcieliśmy ciągle je gasić i odpalać. Trochę byłam zdenerwowana, kontrole nigdy nie należą do przyjemnych i nie wiadomo czego można się spodziewać. Okazało się jednak, że auto i tu wzbudza zainteresowanie i nawet urzędnik nie sprawdził nam paszportów tylko z euforią mówił o aucie a celnik nas nie sprawdzał tylko z rozbawieniem machnął ręką żebyśmy jechali i takim sposobem byliśmy już w Serbii.
Zaraz za granicą zgodnie z zaleceniami jakie otrzymaliśmy przed podróżą stanęliśmy w banku wymienić pieniądze. Budynek był niewielki a koło niego stało sporo zaparkowanych aut. Widać nie tylko my przygotowaliśmy się do wyjazdu. Nie zdążyłam wysiąść z auta, gdy podeszło do mnie dwóch żebraków. Byli nachalni, wyglądali przerażająco i trochę się ich przestraszyłam. Szybko weszliśmy do budynki i tu mogliśmy spokojnie wymienić walutę. Na szczęście w powrocie do samochodu nie przeszkadzali nam żebracy bo „dopadli” kolejny samochód, który właśnie podjechał. Odwykłam już od takich widoków bo mimo kilkuletniego epizodu z Rumunami i Cyganami we Wrocławiu na ulicach od pewnego czasu już się ich nie spotyka. Znów pojechaliśmy autostradą – pejzaż był monotonny jak preria, po drodze nie było lasów, nawet drzew tylko pola, niekoniecznie uprawne. W oddali majaczyły zarysy zabudowań. Pogoda sprzyjała jeździe - świeciło Słońce ale nie było upalnie. Byliśmy zdziwieni jakością drogi, przyrównując ją do naszych polskich warunków w Serbii bądź co bądź dotkniętej wojną spodziewałam się gorszego stanu nawierzchni. Tym czasem asfalt był zadziwiająco równy, bez kolein i dziur. Mile rozczarowani jechaliśmy dość wolno uważnie rozglądając się i próbując zapamiętać wszystkie charakterystyczne szczegóły bałkańskiego kraju.
Za granicą bardzo stosuje się do znaków i przepisów drogowych, przygotowane pieniądze wolę wydać na lokalne specjały a nie na mandaty. Jechałam z przepisową prędkością i czułam się jak zawalidroga. Nikt nie przestrzegł znaków z ograniczeniami i na drodze wszyscy jeździli jak chcieli na całe szczęście nie pod prąd. Mijane auta były zaniedbane, poobijane i można było się poczuć jak w latach siedemdziesiątych/ osiemdziesiątych bo głównie z tych lat pochodziły. Istny raj dla fanów zabytkowej motoryzacji i Juga, które można bez wahania nazwać królem serbskich szos. Choć też z prędkością bliską światłu wyprzedziło nas czerwone ferrari na serbskich blachach – wojna i kryzys, cholera - pomyślałam. Po drodze czekały nas bramki, na których dokonaliśmy opłaty za poruszanie się autostradą.
Powoli zbliżaliśmy się do Belgradu. Wjazd do miasta okazał się przyjemny i nieskomplikowany. Urzekająco podobny do Janek w Warszawie. Długa, prosta ulica z magazynami i lokalami użytkowymi prowadziła nas od rogatek do serca miasta. Po nieoczekiwanym jej zakończeniu i wjechaniu ślimakiem na koleją szeroką drogę prowadzącą do centrum zatrzymaliśmy się na czerwonym świetle gdzie dopadli nas żebracy. Tym razem grupa była większa i składała się z kobiet i dzieci. „Oblepili” nasz samochód i mimo naszych stanowczych „no” i energicznych odmownych ruchów rękami nie rezygnowali. Oczekiwanie na zmianę światłach trwało wieczność, wreszcie zapaliło się zielone i ruszyliśmy. Niestety sytuacja się powtarzała na każdych światłach. Czasem dzieciaki chciały nam sprzedawać ręcznie robione miotły, kiedy indziej tylko wystawiały dłoń po pieniądze. Zaczynało nas to się denerwować. Nagle bez żadnej konkretnej przyczyny, gdy wyraźnie byliśmy już w „sercu miasta” uciążliwy proceder się skończył i w spokoju mogliśmy konturować drogę.
Stanowczo to nie była Europa - różnice bardzo rzucały w oczy. W zasadzie trudno nam było zdefiniować na czym miały one polegać. Ogólnie „klimat” był jakiś inny. Nie można powiedzieć miasto jest ogromne, pełne wieżowców ale i też zabytkowych budynków. Mijaliśmy też osiedle z piaskowca posadowione na skarpie i nasunęło mi skojarzenia „Gwiezdnymi wojnami”. Mieliśmy problemy z trafieniem na miejsce spotkania. Uzgodniliśmy wcześniej, że staniemy przy flagowym budynku w Belgradzie, do którego będzie nam łatwo dojechać a do właściwej lokalizacji zabiorą nas organizatorzy zlotu. Po jednej zawrotce dotarliśmy na miejsce spotkania. Mak zadzwonił do Iwana – głównego organizatora. Po około kwadransie podjechały po nas dwa wiekowe mini. Prosiliśmy o uważną i wolną jazdę, ruszyliśmy. Pogodna znacznie się popsuła zgromadziły się czarne chmury i zapowiadało się na sporą burzę. Zjechaliśmy z głównej drogi i przejechaliśmy przez piękną dzielnicę, pełną zieleni i eleganckich domów. Wzdłuż drogi rosły stare platany a za wysokimi płotami ukryte były luksusowe wille. Minęliśmy rządową dzielnice naszpikowaną kamerami i policjantami z bronią i przejechaliśmy obok mauzoleum Titio. Powoli opuszczaliśmy centrum miasta i pnąc się w górę zmierzaliśmy w kierunku Awali. Zrobiło się czarno, zerwał się porwisty wiatr i zaczęło padać. Krętą drogą wjeżdżaliśmy coraz wyżej po drodze mijając zabudowania podobne swoim charakterem do krajów arabskich. Lunęło, na szczęście dotarliśmy już na miejsce, hotel był mały, wyglądał jak u nas za czasów PRL.
Zakwaterowanie jak na prawdziwych globtroterów przystało mieliśmy wspólnie z Macedończykami w czteroosobowym pokoju. Modliłam się, żeby naszych współlokatorów jeszcze nie było – przynajmniej bym wybrała łóżka i w spokoju doprowadziła się do porządku po podróży. Niestety. Okazało się, że byli dużo przed nami, zajęli fajniejsze łóżka koło okna, nam zostawiając piętrowe. Szybko podjęliśmy decyzję o zajęciu tylko jednego – dolnego łóżka. Mieliśmy pokój z łazienką. Żeby się umyć wykonaliśmy niezłą ekwilibrystykę bo było bardzo mało miejsca do tego rury były nieszczelne i po ścianach ciekła woda. Nasi współlokatorzy przyszli do pokoju jak już spaliśmy. Czułam się niezręcznie ale jakoś wytrzymałam do rana – szybko wstałam umyć się w łazience i wyszłam na dwór. Okazało się, że mieszkają z nami trzy urocze szczeniaki. Jak tylko wyszliśmy z budynku potraktowały nas jak rodziców i wszędzie za nami chodziły. To co uderza w tym kraju to bieda zwierząt: głodne, zaniedbane, bezpańskie. Szwendają się grupkami, buszują w wszędzie walających się śmieciach. Serce mi pękało na te maluchy. Jak tylko zatrzymaliśmy się kładły głowy na naszych butach i spały – pragnęły tylko ciepła. Udało nam się uwolnić od maleństw.
Siedzieliśmy chwile w pobliskim parku wygrzewając się na słońcu, gdy przybłąkał się pies. Siedział trzymając dystans i nas obserwował. Podejrzewaliśmy, że jest to mama maluchów - wychudzona, zakleszczona, bidula. Zaczęłam ją dokarmiać kanapkami, które zostały nam z poprzedniego dnia. Nie podeszła, była bardzo płochliwa i nieufna, rzucałam jej kanapki z pewnej odległości a ona zjadała je z ogromnym apetytem. Poszliśmy na śniadanie. Okazało się niezłą porażką. Po pierwsze obrusy chyba od nowości nie były prane a podejrzewałam, ze miały już kilka dobrych wiosen. Wzięliśmy więc papierowe podkładki, żeby na nich jeść i ograniczyć kontakt z obrusem do minimum. Zaserwowano nam jajka na twardo, parówy, ser i drzem. Chleb był wspaniały w zasadzie to smakował jak bułka pszenna. Kawę musieliśmy kupić dodatkowo – była ohydna, gęsta, czarna i gorzka. Po tak wystawnym śniadaniu poszliśmy pucować auto, zresztą tak samo jak pozostali uczestnicy. Iwan przekazał nam, że przyjedzie po nas i wszyscy wspólnie udamy się pod budynek urzędu gdzie był zorganizowany postój dla mini. Podczas mycia samochodów towarzyszyły nam szczeniaki, które beztrosko spały pod kołami. W końcu przyjechali po nas organizatorzy i ruszyliśmy. Okazało się, że jest jeszcze jeden hotel, blisko naszego, w którym spali Słoweńcy i Grecy. Dołączyli się do naszego korowodu i wspólnie pojechaliśmy do miasta. Bardzo fajnie jechało się w większej kolumnie. Dotarliśmy pod Stary Pałac – budynek rady miejskiej – stały tam już inne miniaki i ciągle zjeżdżały nowe. Naliczyliśmy ich około sześćdziesięciu. To bardzo dobra frekwencja, fantastyczna wręcz jak na pierwsze tego typu spotkanie. W ogóle organizacja była świetna, nie było na co narzekać.
Słońce grzało, oglądaliśmy miniaki i rozmawialiśmy z innymi uczestnikami. Mak udzielił wywiadu dla dwóch tamtejszych telewizji. Następnie w asyście policji udaliśmy się z powrotem na górę Awalę. Nie straszne było nam czerwone światło bo policja specjalnie blokowała skrzyżowania, towarzyszyli nam też reporterzy jadący na motorach. Przejeżdżając przez główne ulice miasta i entuzjastycznie rozglądając się po mijanej okolicy wylądowaliśmy na końcu kolumny samochodów. Zobaczyliśmy miniaka, który zatrzymał się na poboczu i chłopak z niego machał do nas żebyśmy my również zatrzymali auto. Tak też zrobiliśmy, okazało się że to Tomasz ze Słowenii, który poprosił o zabranie go do naszego samochodu. Mimo braku miejsca jakoś udało mu się wcisnąć i ruszyliśmy. I nagle okazało się, że nie ma już peletonu – zgubiliśmy kolumnę. Na wyczucie zaczęliśmy jechać dalej, zobaczyliśmy policjanta na skrzyżowaniu, więc podjechaliśmy go spytać gdzie dalej mamy jechać. Nie wiedział, ale wezwał przez krótkofalówkę reportera z lokalnej gazety na motorze, który nas chwilę pilotował. Pędziliśmy dwupasmową jezdnią gdy na rozjeździe jakieś sto metrów od skrzyżowania zagwizdał na nas policjant. Kazał się nam zatrzymać i nakazał łamiąc wszelkie przepisy cofnąć do niego auto. Cóż było robić jak władza każe. Reporter w tym czasie wytłumaczył policjantowi o co chodzi. Facet z prasy powiedział nam, że od teraz będziemy mieć prywatnego policjanta, który nas zaprowadzi na Awalę. Policjant powiedział, żebyśmy jechali za nim. We trójkę bardzo byliśmy zaaferowani tą asystą. Wyglądało to bosko – policjant na motorze i my w mini. Po drodze napotkaliśmy mały korek, który tworzył się z powodu ruchu wahadłowego. „Nasz” policjant włączył koguty i sygnał dźwiękowy i dał znak żebyśmy za nim jechali. Przejechaliśmy na czerwonym, bez stania w kolejce, pod prąd z dumna miną. Kierowcy mijanych samochodów nie wiedzieli o co chodzi i co za persony maja taka asystę, a my mieliśmy radochę. Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że jesteśmy pierwsi a nie ostatni jak zakładaliśmy. Dopiero po kilku minutach powoli zaczęły zjeżdżać się miniaki z peletonu. Jednak policja zrobiła swoje.
Na miejscu rozmową nie było końca zostaliśmy też ugoszczeni tamtejszymi specjałami. Serbowie zgodnie nam oświadczyli, że w ich kraju ciężko byłoby żyć wegetarianom, gdyż ich narodowe potrawy zrobione są z mięsa. I trzeba przyznać, że podają je wspaniale przyrządzone. Mieszanki baraniny, wołowiny i wieprzowiny wypiekane na ruszcie z dodatkiem sosów i „nieśmiertelnej” szkopskiej są przepyszne. Skosztowaliśmy każdej zaproponowanej potrawy, których nazwy trudno spamiętać. Wspólne biesiadowanie trwało do wieczora by na końcu przenieść się do hotelu i zakończyć integracją Serbów, Macedończyków, Słoweńców, Węgrów, Czarnogóżan, Greków i naszej skromnej dwójki z Polski. Niezaprzeczalnie w tym towarzystwie prym wiedli Grecy, którzy byli najgłośniejsi i najbardziej roztańczeni. Pierwsze co zrobili to włączyli głośną muzykę tak, że trzeba było do siebie krzyczeć ale im to nie przeszkadzało i porwali całe towarzystwo zarażając dobrym humorem. My zgłębialiśmy wspólną historię Polsko – Węgierską i wzajemnie uczyliśmy się słynnego: Polak Węgier dwa bratanki… Otrzymaliśmy też niezłą lekcje historii stosunków Grecko – Macedońskich. Okazało się, że nie przypadkowo wybrano dwa hotele dla uczestników zlotu. W jednym przebywają Grecy w drugim Macedończycy i to wbrew pozorom między tymi narodami drzemie głęboki konflikt. Byliśmy zszokowani, gdy dowiedzieliśmy się, że jego zarzewiem jest Aleksander Macedoński a raczej przypisywanie jego narodowości. I tak Macedończycy uważają, że Aleksander był z Macedonii co nie jest pozbawione logiki, natomiast Grecy twierdzą, że był Grekiem i tak konflikt trwa od wieków. Nawet przy jednym stole grupy z tych krajów siedziały w dwóch najbardziej skrajnych miejscach, byleby być jak najdalej od siebie. Nasz „bałkański garnek” bawił się za to wspaniale, mieszały się języki, kultury i trudno było nam zrozumieć ponurą historię dwudziestego wieku i powodów konfliktu zbrojnego patrząc na tych sympatycznych ludzi.
Po nocnej integracji i próbie nauki dwóch języków: węgierskiego i greckiego bo okazało się, że ze Słoweńcami rozumiemy się bez problemów mimo, że każdy mówi w swoim ojczystym języku, wszyscy karnie wstali na śniadanie. Po nieco stresującej jeździe przez miasto ustawiliśmy auta podobnie jak w poprzednim dniu i ruszyliśmy penetrować miasto. To nie było przewodnikowe zwiedzanie ale subiektywna wycieczka. Szliśmy wąskimi uliczkami, odwiedziliśmy, niezliczone zaułki i skwery, spacerowaliśmy brzegami Sawy i Dunaju. Tylko w taki sposób można było poznać to miasto o wielu obliczach. Odwiedziliśmy też wciśnięte w starą kamieniczkę zapomniane muzeum samochodów i dla odmiany obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki Bazylikę św. Sawy – jedną z największych na świcie świątyń prawosławnych. Nie jestem zwolenniczką zwiedzania muzeów ale w Belgradzie przypadło mi do gustu muzeum Tesli. Największe jednak wrażenie zrobiły na mnie budynki w centrum pozostawione nieodbudowane po bombardowaniu. Miałam wrażenie, że jestem w mieście, w którym nadal toczy się wojna i zaraz spadnie kolejna rakieta. I chyba o to chodziło – żeby pamiętać. Drugą część dnia spędziliśmy penetrując Nowy Belgrad z nowoczesnymi wieżowcami, halą koncertową i stadionem. Budynki w większości zaopatrzone są w zewnętrzne klimatyzatory i wszystko wygląda szaro buro. Jest coś przytłaczającego w tym mieście i złowrogiego, dla mnie nie wyglądało przyjaźnie. Nie chciałabym tam mieszkać. Na każdym kroku widać brud i biedę. Ludzie bez skrepowania grzebią w śmietnikach, szukając nie tylko jedzenia ale innych przydatnych rzeczy. Wszędobylskie worki foliowe unoszą się przy każdym powiewie wiatru a inne śmieci piętrzą się przy każdym rogu o skwerkach zielni nie wspominając. Buszują w nich watahy lub pojedyncze psy w poszukiwaniu resztek - to zdecydowanie nie jest przyjemne miasto.
Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »
Dodaj komentarz
Aby skomentować musisz się najpierw zalogować
Komentarze
Alice (81), 24-04-2012 12:02
Nie każdy błądzi, kto wędruje