kraj:
Maroko
, autor: fajn678
05-05-2012 18:05, ocena: 0.20/2 komentarzy: 0

Maroko na dziko,

czyli bez przygotowań, bez przewodnika, bez planu

 – relacje z podróży

fot. Younes

Maroko
  
Wylądowałam na lotnisku w Marakeszu i nagle sobie uświadomiłam, czym jest ten cały wyjazd. Decyzja podjęta pod wpływem chwili, bilety kupione "bo tanio", ogólny brak planu, a ja jestem w obcym kraju i nie do końca wiem, co ze sobą zrobić. Odetchnęłam parę razy, posiedziałam trochę na lotnisku, żeby sobie wszystko poukładać w głowie i w końcu skontaktowałam się z człowiekiem poznanym przez Hospitality Club - jednej z podstawowych instytucji, która mnie przy moich spontanicznych wyskokach zawsze ratuje...
Wzięłam taksówkę do miasta - o dziwo taksówkarz mnie nie naciągnął na żadną wysoką sumę, mimo że widząc zagubioną Europejkę, która specjalnie nie wie, co ze sobą zrobić, mógł to zrobić bez większych skrupułów. Już obserwując drogę z okna taksówki, chłonęłam wszystko dookoła - słońce, czerwone budynki, palmy. "Jestem pierwszy raz w Afryce, naprawdę tu jestem" - chodziło mi po głowie. Wreszcie spotkałam się z gospodarzem, który okazał się właścicielem rijadu w centrum medyny, co zapewniało mi zaskakująco komfortowe warunki na te pierwsze dni.
Postanowiłam skorzystać z cudownej pogody i z tego, że chwilowo nie muszę się martwić o nocleg i inne przyziemne sprawy, więc pierwsze trzy dni spędziłam w Marakeszu, chłonąc wszystkimi zmysłami uroki miasta. A jest co chłonąć. Barwy, zapachy, muzyka... Wszystko to ma wręcz otumaniające oddziaływanie na człowieka. Cały dzień krążę po wąskich uliczkach, wdając się w krótkie rozmowy ze sprzedawcami, napotkanymi turystami, obserwuję, jak rzemieślnicy wyrabiają biżuterię, garbarze obchodzą się ze skórami, a w powietrzu unosi się zapach farby do skór i przypraw do tadżinu... Nic nie kupowałam w ciągu pierwszych dni spędzonych w tym mieście, bo już zrobienie sobie henny kosztowało mnie dużo więcej niż było to warte... Postanowiłam najpierw trochę się nauczyć o zwyczajach tego kraju, potem udać się na zakupy - choć w Maroku odmawiać naprawdę jest trudno... Spotkało mnie parę nieprzyjemnych sytuacji, nawet wdałam się w jakąś uliczną szarpaninę, kiedy w jednej z uliczek jakiś człowiek próbował mnie wciągnąć do mieszkania (niesamowita znieczulica dookoła - to nie była ciemna uliczka, tylko środek miasta), jednak nie zniechęciło mnie to do dalszych wędrówek.
Trzeciego dnia gospodarz rijadu zafundował nam (mi i paru innym gościom) małą wycieczkę w pobliskie góry, aby zobaczyć berberyjską wioskę, zjeść śniadanie w "prawdziwej" berberyjskiej chacie, poobserwować ceremonię herbaty, a przy okazji przejść się trochę po bardzo urokliwych górach. Wśród atrakcji była też przejażdżka na wielbłądzie, która kompletnie nie zrobiła na mnie wrażenia (przeszło mi przez myśl "i ludzie za coś takiego płacą?"), bo sprowadzała się do piętnastominutowego przeciągnięcia grupki zmęczonych i zdecydowanie niezadowolonych zwierząt... Aż mi się zrobiło ich żal.
Kiedy wróciłam do Marakeszu, atmosfera robiła się coraz bardziej ciężka. Gospodarz, który od początku wydawał się niezwykle miłym człowiekiem, obytym w świecie i znającym europejskie zwyczaje, powoli ukazywał swoją marokańską duszę zalotnika, co mi zupełnie nie odpowiadało, więc postanowiłam zniknąć z tego miasta jak najszybciej.
Znów przypadkowy plan. Miałam kontakt z poznanym wcześniej przez Hospitality Club przewodnikiem górskim mieszkającym w mieścinie o nazwie Midelt, więc postanowiłam się udać w tamtym kierunku, pochodzić trochę po Atlasie. Postanowiłam więc odrzucić pomysł zwiedzania miast królewskich i udałam się w góry. Jazda pół nocy autobusem. Nie do końca wiem, gdzie wyląduję, nie do końca wiem, co mnie czeka... Przez większość czasu "opiekuje się mną" jeden ze współpasażerów, któremu wcale nie przeszkadza fakt, że kompletnie nie mamy żadnego wspólnego języka... Próbuje porozmawiać i tak, podrzuca mi owoce, znajduje lepsze miejsce w autokarze. Dzięki Bogu wysiadamy na różnych stacjach. Ostatecznie docieram do Mideltu, odbiera mnie Younes -niewiele starszy ode mnie Berber, który studiował kiedyś literaturę francuską, ale mu się znudziło i postanowił zająć się turystyką i komputerami (zabawne połączenie). Po noclegu w domu jego rodziców ruszyliśmy w góry.
Transport mieszany - autobus, który nas zawiózł gdzieś, gdzie wydawało się, że nie ma już żadnej cywilizacji, choć całkiem spora grupka wysiadających zdawała się temu przeczyć. Drugi autobusik, który jechał "co jakiś czas" i nie miał przystanków, ale jak to ujął mój przewodnik: "Wolisz taki bus, czy iść w tym słońcu 30 km?". Mieliśmy szczęście i czekaliśmy tylko jakieś pół godziny. Postanowiłam przejechać się na dachu, coby zakosztować afrykańskich sposobów transportu. W środku było całkiem sporo miejsc, ale nie ma to jak wiatr we włosach. Dojechaliśmy do wioski wśród gór. Ostatni przystanek, dalej można się dostać tylko na mule lub pieszo. Muł mnie niestety nie polubił, co skończyło się tym, że całą resztę wyjazdu chodziłam ze stłuczonym biodrem.
Zanocowaliśmy w wiosce u ludzi, którzy zaprosili nas na posiłek. Tu nikt poza moim przewodnikiem nie mówił po angielsku ani po francusku, a w znakomitej większości nawet po arabsku mieli problemy. Jednakże przyjęli mnie tam, jakby mnie znali od lat. Ofiarowali chleb, jajka, herbatę i łóżko, co było bardzo przydatne. Nie byli to tak całkiem obcy ludzie - Younes znał ich wcześniej, bo z reguły swoje wyprawy w góry zaczynał właśnie w tym miejscu, ale wszyscy inni napotkani później, obcy czy znajomi, zachowywali się dokładnie tak samo. Wewnętrzne nastawienie, że podróżnego trzeba nakarmić i napoić jest w tym kraju po prostu niesamowite.
Gdy już zjedliśmy kolację, przewodnik stwierdził, że musi koniecznie mi coś pokazać i jako studentka literatury będę zachwycona. Przez labirynt uliczek (nad nami rozgwieżdżone niebo robiące większe wrażenie niż to, które parę dni później miałam okazję zobaczyć nad pustynią) i korytarzy poprowadził nas starszy człowieka z pękiem kluczy i ledwo świecącą latarką. Younes wytłumaczył mi swoją lekko zacinającą się angielszczyzną, że labirynt powstał podczas jakichś już zapomnianych walk plemiennych (Czy to istotne, czy historia jest prawdziwa? Przyjemnie się słuchało tych opowieści). Na ścianach i nad przekraczanymi przez nas drzwiami widniały słowa mające uchronić miejsce przed złymi duchami i pogrążyć wroga. Przeszliśmy przez siedem par drzwi aż dotarliśmy do biblioteki. Biblioteka to mały pokoik zastawiony szafami pancernymi, w każdej pełno jest bezcennych książek. Większość wioski jest niepiśmienna, a tu takie cuda. Nie mam pojęcia, ileset lat miał każdy z tych tomów, ale były zapisane ręcznie na skórze. Wyobraziłam sobie bibliotekę w Polsce, gdzie wszystkie takie skarby są przechowywane z dala od oczu nas maluczkich. Bibliotekarz pozwalał mi przewracać stronnice, robić zdjęcia... Byłam tak onieśmielona tym wszystkim, że zrobiłam tylko kilka fotek, ale wspomnienie zostanie do końca życia. Po tak pełnym wrażeń dniu przyszedł czas spać. Następne dwa dni miały być już ciężką wspinaczką.
Z samego rana ruszyliśmy w kierunku ośnieżonych szczytów. Minęliśmy po drodze jeszcze jedną odciętą całkiem od cywilizacji wioskę, gdzie uraczono nas herbatą, chlebem i orzechami i rozpoczęliśmy wycieczkę w góry. Szliśmy przepięknym kanionem, którego nazwy nie znam, a na żadnych szlakach turystycznych niestety nie figuruje. Spotkaliśmy po drodze rodzinę nomadów - oczywiście, łączyło się to też z poczęstunkiem składającym się z chleba i herbaty, a także krótką rozmową, w której nomadka podsumowała mój wyjazd stwierdzeniem, że mam łatwe życie, "a jak ktoś ma łatwe życie, to dąży do trudnego". Nocleg w górach był ciężkim przeżyciem (nie narzekam, wiem, że sama tego chciałam) - ponad 2500n.p.m., więc zimno straszliwie, a chatka nomadów z gliny i kamienia raczej przed zimnem nie chroni zbyt dobrze... Younes całą noc czuwał przy ognisku, żeby choć cokolwiek dało namiastkę ciepła. Następnego dnia dotarliśmy do jakichś 3200n.p.m. i zaczęliśmy schodzić już w dół (oczywiście w międzyczasie zatrzymując się w kolejnej wiosce, gdzie zaproszono nas na herbatę - miałam przy okazji przyjemność podziwiać panią domu tkającą dywan).
Jak pokazuję znajomym zdjęcia z Maroka, to się śmieją - pojechałam do Afryki i chodziłam po śniegu. Ale tak naprawdę tylko krótki moment. Po czasie spędzonym w poniekąd przepięknych górach postanowiliśmy pojechać na pustynię, do Merzougi. Znów kilka przesiadek - to autobus, to taksówka, to jakiś busik. Aż dotarliśmy do hotelu, w którym mój przewodnik pracował (opracowywał jego stronę internetową i w ogóle zajmował się oprawą multimedialną), a ja usłyszałam, że skoro jestem jego znajomą, to mogę nocować za darmo. W ogóle towarzystwo w hotelu okazało się dość specyficzne - atmosfera bardzo rodzinna, nie do końca się orientowałam, kto jest gościem, kto obsługą, a kto po prostu czyimś znajomym... Ponieważ hotel dawał taką możliwość, postanowiłam tę noc spędzić na pustyni. Przygotowano dla mnie wielbłąda (tym razem już nie jakieś nieszczęśliwe zwierzę, wokół którego unosiła się chmara much przysłaniająca widok, tylko całkiem zadbane stworzenie) i udaliśmy się w stronę diun.
W kotlince wśród diun było ustawionych kilka namiotów, palono ogniska, grano na bębnach, palono shishę, opowiadano żarty, podziwiano gwieździste niebo... Bardzo przyjemna atmosfera, wciąż trudno rozróżnić, kto właściwie tam pracuje, a kto się po prostu bawi. Następnego dnia rano obsługa miała dla mnie kolejną niespodziankę - przynieśli mi deskę do snowboardu. Dawno się tak nie bawiłam! Wprawdzie wejście te kilkanaście metrów pod górę, taszcząc to ze sobą, było czasem bardziej męczące niż wcześniejsze wycieczki po górach, ale zjeżdżanie po ciepłym piasku jest niezapomnianym przeżyciem... Niestety skończyło się to tragicznie dla mojego aparatu, który zdecydowanie nie był przystosowany do takiej ilości piasku dookoła. Całe szczęście karta ocalała, a wycieczka zbliżała się ku końcowi, więc brak mi zdjęć tylko z trzech ostatnich dni. Po powrocie do hotelu postanowiliśmy się udać na pustynię wulkaniczną. Już mocno rekreacyjnie - wzięliśmy zgrzewkę piwa (co nie było takie proste, zajęło ponad dwie godziny zdobycie jej w pobliskim sklepie, ale ostatecznie, oczywiście jak zwykle "po znajomości" - mam wrażenie, że tam wszystko się tak załatwia - się udało), zamówiliśmy kierowcę 4x4 i spędziliśmy wieczór popijając piwko na czarnych skałach pustyni...
Powoli nastał czas wracać do Marakeszu. Znów przeprawa taksówkami, autobusami, busikami. Cały dzień i cała noc we wszelakich środkach transportu. Ponownie Marakesz. Tym razem nocowałam u innych ludzi z Hospitality Club, poszłam z nimi wieczorkiem na wycieczkę po klubach, więc powoli żegnałam się już z "dziką" stroną mojej wycieczki i zaczynałam funkcjonować bardziej po europejsku. Ostatni dzień spędzony na zakupach (ponad kilogram przypraw) i do domu...
Muszę przyznać, że miałam dużo szczęścia, jeśli chodzi o tę wycieczkę. Nie miałam planu, nie wiedziałam, co się zdarzy. Już nawet nie wspominając o fakcie, że mogło mi się coś stać, po prostu mogłam zmarnować czas, gdyby nie ludzie, którzy pokazali mi niezwykłe miejsca i niezwykły świat Maroka, którego nie ma w przewodnikach. Jestem pewna, że jeszcze tam wrócę.

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować