05-05-2012 12:05, ocena: 0.40/4
komentarzy: 5
Sri Lanka, 02.2012
kraj magii
SRI LANKA
LUTY 2008
Tsunami
Usłyszałam o tsunami cztery lata temu – 26.12.2004. Obchodziliśmy wówczas drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy tam w odległych od nas krajach rozegrała się straszna tragedia.
Na Sri Lance również tubylcy świętowali tego dnia. Zawsze, kiedy jest pełnia księżyca, mają oni wolne od pracy, świętują, ale inaczej niż u nas, mianowicie bez alkoholu. Poza tym leniuchują, spotykają się na wspólnych modlitwach, odwiedzają rodziny i przyjaciół. Alkoholu pozbawieni są również turyści. Nawet w hotelach z formułą all inclusive daremne okazują się prośby skierowane do barmana, że może chociaż „one beer”. Zasady są przestrzegane. Ludzie mieszkający na Sri Lance są głęboko przekonani, że właśnie podczas pełni księżyca urodził się Budda.
Katastrofa rozpoczęła się o godzinie 9.20. Wielu ludzi, ponieważ był to dzień wolny od pracy, spało spokojnie w swoich domach. Nic nie zapowiadało tragedii. W lokalnych mediach brak było jakichkolwiek ostrzeżeń. Dlatego też po pierwszej fali, wielu ludzi zamiast uciekać poszło na plażę, by zaobserwować ciekawe, dotąd niespotykane zjawisko. Woda zaczęła wdzierać się na ląd coraz silniej i z coraz większą siłą. Kiedy gapie zauważyli, że może to stanowić niebezpieczeństwo, próbowali uciec lub chociaż się ukryć. Ponad tysiąc osób pomyślało o kryjówce przed żywiołem w pociągu, w ośmiu wagonach. Cztery z nich mogliśmy z Krzysiem obejrzeć, cztery są w Kolombo. Miałam bardzo mieszane uczucia, kiedy widziałam ten zmasakrowany pociąg. Miałam wówczas przed oczami ogromną tragedię, która się tam rozegrała i czułam na karku tysiące dusz, które gdzieś tam nadal się błąkają. Może po to, by uspokoić pozostałych przy życiu. Sam, który nam opowiadał całą historię, zamilkł na chwilę. Zdołał tylko wydusić z siebie, że pociąg został wyrzucony przez wodę 200 metrów w głąb lądu. Nie skomentowaliśmy tego, co zobaczyliśmy. Brakowało słów… Nie mieliśmy też śmiałości zapytać Sama, jak on przeżył tsunami. Widzieliśmy, że każde słowo, które wypowiada przychodzi mu z trudem. I bynajmniej wcale nie przez to, że nie władał dostatecznie angielskim. Jego angielszczyzna była naprawdę niezła. Ale dlatego, że cierpiał…
Z ukrytych w pociągu 1270 osób nie przeżył nikt. Ocaleli musieli przygotować zbiorową mogiłę. Tamtejszy klimat mógłby spowodować w krótkim czasie epidemię. Widzieliśmy pomnik, byliśmy w tym miejscu.
Słonie
Wyobraźcie sobie, że idziecie wieczorem na zakupy, stoicie przed bazarem (tak tubylcy nazywają jeden sklep przeważnie z pamiątkami), właściciel bazaru tłumaczy waszemu kierowcy tuk-tuka, że absolutnie nie może już otworzyć sklepu, bo jest za późno. Nic nie rozumiecie z tego, co oni do siebie krzyczą i też mało was to obchodzi. Wyobraźcie sobie dalej, że czekacie koło nich, jesteście na jakiejś opustoszałej drodze, w niewiadomo jakiej dzielnicy i że marzycie, aby się stamtąd wydostać. Aż tu nagle w zaroślach obok zaczyna się coś poruszać, coś baaaardzo dużego. Coś zupełnie za dużego, by mógł to być człowiek. W pierwszej chwili myślicie o ludziach na szczudłach, ale później rozsądek bierze górę i myślicie, że w ogóle nie ma to sensu, co też wymyśliliście przed chwilą. I w końcu dociera do was fakt, że w zaroślach obok stoi SŁOŃ – duży, prawdziwy, straszny słoń. Przytrafiło się to nam z Krzysiem naprawdę. U nas w Polsce coś niewiarygodnego, tam zupełnie normalna rzecz. Pierwsza moja reakcja to przeraźliwy krzyk połączony z radością, zaskoczeniem i z niedowierzaniem. Najbardziej jednak zdziwieni byli nasz kierowca i właściciel sklepu; skończyli swoje wywody, zadowoleni, że zamiast sklepu mogli turystom dostarczyć innej rozrywki. Wyobraziłam sobie później, jak ktoś u nas podobnie zareagowałby na krowę lub kozę - nie napiszę, co pomyślałabym o kimś takim. Nagle przy tym słoniu znalazło się chyba z czterech facetów, każdy coś do nas mówił w niezrozumiałym dla nas języku. Domyśliłam się, że chodzi o zdjęcia. Kiedy tak myślałam, Krzysiu już był koło słonia, a ja pstrykałam zdjęcia na oślep, bo nic nie było widać w ekranie aparatu. Zapytałam jednego chłopaka, czy nie ma tu węży. Odpowiedział „no, no snake” wyszczerzając przy tym swoje białe zęby. Później była moja kolej, nie byłam tak odważna jak Krzysiu, nie podeszłam tak blisko, bałam się tego potwora. Samth- nasz kierowca tuk-tuka opowiadał nam po całym zajściu, że słonie generalnie nie są niebezpieczne, ale trzeba uważać jak są w trakcie posiłku. Zgadnijcie, co akurat robił „nasz” słoń? Oczywiście jadł.
Słonie widzieliśmy jeszcze później, podczas podróży do Kendy. Co więcej, mieliśmy niezwykłą okazję przejechać się na słoniu. Nasza przewodniczka opowiadała nam, że są trzy miejsca na ziemi, gdzie jest to możliwe: Tajlandia, Indonezja i Sri Lanka. Jak się później okazało, całe szczęście, że nie było innej opcji jak wędrówka na słoniu nie w pojedynkę lecz w parze. Usiadłam za Krzysiem, przekonana, że przejażdżka ta będzie podobna do tej na wielbłądzie. Jak bardzo się myliłam…Małe przeszkody urozmaiciły nam tą krótką przygodę. Przed nami była niemała górka, na którą słoń musiał najpierw wejść a później, co gorsze, z niej zejść. Następnie weszliśmy na drogę, po której odbywał się normalny ruch drogowy, przejeżdżały auta, autobusy. Na słoniu byliśmy na poziomie okien autobusu, więc byliśmy fajną atrakcją dla przejeżdżających akurat turystów. W ich aparatach mamy sporo zdjęć na tym słoniu. Później „słonik” z nami na grzbiecie wszedł na mostek. Miałam wrażenie, że na tym mostku tylko ten jeden nasz słoń może się zmieścić. I tym razem byłam w błędzie. Naprzeciwko zobaczyliśmy drugiego olbrzyma, który wcale nie myślał ustąpić nam z drogi lub zaczekać, aż my przejdziemy. Przed nami było jeszcze zejście z górki, które jakoś nam się udało przeżyć, chociaż Krzysiu był prawie na głowie słonia, a ja na Krzysiu. Ciekawym doświadczeniem było również, kiedy słoń przyspieszył kroku. Mój tyłek podskakiwał z jakieś pól metra w górę. Słoń ma śmieszną sierść, pokrytą kłującymi włoskami. Ponieważ nie siedzieliśmy w koszyku, lecz na samej płachcie, czuliśmy te jego włoski na naszych nogach. Krzysiu miał dodatkową atrakcję w postaci masażu nóg przez ogromne uszy słonia, którymi poruszał w sposób jakby się wachlował. Głowa jego była ogromna. Kiedy się siedzi na słoniu widać tylko tą jego dużą głowę. Gdybym miała wybierać dłuższą podróż na słoniu czy na wielbłądzie, zdecydowanie wybrałabym tego drugiego. Mimo wszystko przeżycie niezapomniane, niezwykłe i bardzo fajne.
Dużo słoni widzieliśmy również w sierocińcu dla słoni w Pinnawela. Tu adoptowane są słoniki niechciane, znalezione sieroty lub pokrzywdzone przez los, jak np. słonica Sami, która straciła nogę przez minę. Reszta słoni wyglądała na zdrowe, ale mogę to stwierdzić tylko okiem laika. Z jakiegoś powodu były w schronisku. Piękny widok, który zachowam w pamięci do końca życia. Kiedy szliśmy tam, powiedziałam do Krzysia: „chciałabym mieć z Tobą zdjęcie, gdzie w tle będzie mnóstwo słoni – jak w folderach”. I mamy takie zdjęcie. Jest fantastyczne! Byliśmy tam do godziny dwunastej w południe, bo akurat o tej porze kończył im się czas na kąpiele. Przez schronisko przepływała rzeka Maha - Oya, w której te słoniki akurat zażywały kąpieli. W ciągu dnia kąpią się w godzinach 10-12, 14-16. Sprytne rozwiązanie. Taki dorosły słoń potrafi w ciągu dnia wypić ok. 700litrów wody i zjeść ok. 200kg pożywienia. Malutki słonik potrzebuje ok.200litrów dziennie mleka. W schronisku znajduję się około 60 słoni.
Słonie srilankijskie odgrywały dużą rolę przy budowie „Mostu na rzece Kwai” – wykorzystanego w tym właśnie filmie. Film nagrodzony Oskarem został nakręcony w tutejszej dżungli w roku 1957. Znany na całym świecie filmowy most znajduje się w wiosce Kitugala. Mieliśmy okazję również przejeżdżać przez niego w drodze do sierocińca.
Krokodyle
Czy mieliście kiedyś krokodylka w ręce? Na wyjazdach często jest okazja do wzięcia w ręce i zrobienie sobie zdjęcia z wężem, papugą, małpką.. Tymczasem my mieliśmy okazję dotknąć prawdziwego krokodylka. Nie był to oczywiście duży krokodyl, ale taki malutki, zaledwie sześciomiesięczny. Ząbki jednak miał takie, że bez problemu, gdyby tylko chciał, moje paluszki znalazłyby się w jego paszczy, a później w jego brzuszku. Mimo wszystko odważyłam się go dotknąć, oczywiście dopiero po tym jak Krzysiu miał go na ramieniu. Podpłynął z nim do naszej łódki młody chłopak, trzymał go w koszyku i jak tylko jacyś turyści podpływali łodziami, wyciągał go z koszyka, by zarobić kilka rupii. Na przejażdżkę łodzią wybraliśmy się już w drugi dzień. Zanim wykupiliśmy wycieczkę przeczytałam w Internecie, że warto zakupić lokalne wycieczki u Silve (jego imię i nazwisko brzmi: H. Wilson Pathmasena Silva), który jest na plaży przed hotelem. Pomyślałam wtedy, że fajnie by było, gdybyśmy tego Silve znaleźli. Okazało się, że to on znalazł nas bardzo szybciutko, już w pierwszy dzień. Zdecydowaliśmy się na ten rejs po rzece z nim i to był strzał w dziesiątkę. Opowiedział nam bardzo dużo, pokazał mnóstwo rodzajów ptaków, roślin, kameleony, tuziny waranów wylegujących się na gałęziach, czasami bardzo łatwych do przeoczenia. Oprócz tego pokazał nam krokodyle. Płynęliśmy rzeką, w której po prostu żyły sobie krokodyle. Ja widziałam kilka razy małe krokodylki, takie jakiego mieliśmy okazję mieć w rękach. No ale skoro były małe krokodylki, to zapewne musiały być i duże. No i były, widać było jednego bardzo dużego, ale ja osobiście go nie widziałam. Po wycieczce, kiedy siedzieliśmy sobie z Krzysiem jak zwykle przed kominkiem, opowiedział mi Krzysiu, co tegoż dnia wyczytał w Internecie. Otóż jedne z najgroźniejszych krokodyli na świecie, zwane krokodylami różańcowymi, żyją właśnie na Sri Lance, szczególnie lubują się w rzekach które są przy ujściach do oceanu (oczywiście nasza rzeka taka była), oprócz tego…. mogą atakować ludzi. Mają od 5 do 7 metrów.
Ayurveda
Po raz pierwszy o tej metodzie leczenia usłyszałam będąc właśnie na Sri Lance. Podczas wspomnianej wcześniej wycieczki łodzią po rzece mogliśmy zatrzymać się w tak zwanym Kräutergarten, co po niemiecku oznacza ogród ziół. Przywitał nas „profesor”, jak sam siebie określił. Złożył ręce jak u nas składa się do modlitwy, pochylił głowę, i bardzo głębokim, aczkolwiek cichym głosem powiedział, że wita nas w ogrodzie. Trochę zachciało mi się śmiać, przypominał raczej kogoś z sekty niż profesora, ale próbowaliśmy być poważni. Opowiadał nam dużo o ziołach i roślinach, które rosły w ogrodzie. Mówił słabym niemieckim, przeplatał go językiem angielskim, ale mogliśmy go zrozumieć. Jego „uczniowie” przygotowali nam herbatkę z czymś tam w środku. Smakowała nieźle, ale nie rewelacyjnie. Główna zasada leczenia ayurveda: lecz się tym, co możesz zjeść. Miał tam specyfiki na wszystko: na zęby (mutuhara), bóle głowy, uszu, zębów, gardła (olejek cynamonowy), na ugryzienia przez insekty (sanjeevanee), na poparzenia słoneczne, na piękną skórę (sandlwood oil -drzewo sandałowe), na dolegliwości sercowe, astmę, nerwowość, problemy z krążeniem, problemy z pamięcią (wishvarishta –wino ziołowe), na cukrzycę (premeha -ziołowy syrop), na hemoroidy (agnimula-sirup), na dolegliwości żołądkowe (amesshwari – produkt muszkatołowy) i wiele, wiele innych. Po omówieniu większości znajdujących się tam roślin, zabrał nas do swojej „apteczki”. Pokazywał nam przeróżne gotowe produkty, nie mogąc się ich zachwalić. Kiedy zaczął „badać” Krzysia, wybuchłam śmiechem. Zamknął oczy i sprawdzał puls Krzyśkowi, mówiąc, że ma problemy z kręgosłupem. Kiedy zobaczył, że się śmieję, stwierdził: „I’m really profesor” [jestem prawdziwym profesorem] Opowiadał cuda, że pracuje tu dopiero od trzech dni, innym Polakom na drugi dzień powiedział, że mają szczęście, bo on jest tutaj tylko trzy dni w roku. Jestem pewna, że kiedy teraz byśmy tam wrócili, profesorek byłby nadal. Zawołał dwóch swoich uczniów, nam kazał usiąść na ławkach. Ja miałam być za Krzysiem. Mieliśmy się rozluźnić i zamknąć oczy, bo czekał nas prawdziwy masaż leczniczy ayurveda. Według profesorka 99% turystów przyjeżdża na Sri Lankę w celach leczniczych. No, my należeliśmy zatem do tego jednego procenta. Rozpoczął się masaż.. Jakoś nie potrafiłam się rozluźnić, zobaczyłam z boku palące się kadzidło, przypomniałam sobie tą herbatkę, którą tak bez wahania wypiliśmy i przypomniał mi się film „Turistas”, który niedawno oglądaliśmy. Chodziło o porywanie turystów dla organów, a rzecz miała miejsce w Brazylii. Niby zupełnie inny zakątek świata, ale tutaj przecież też byliśmy daleko od domu, nie rozumieliśmy kompletnie nic, co oni między sobą rozmawiają. Poza tym ich wygląd nie wzbudzał zaufania. Profesorek nagle zniknął, my poddaliśmy się tym masażom. Wymasowali nam plecy i głowy, przy czym myślałam, że podczas masażu głowy odpadną mi najpierw uszy, a następnie cała głowa. Wysmarowali nas przy tym olejkami, że ciężko było to później z siebie zmyć. Masaż trwał około 15 minut. Nagle pojawił się znów profesorek, zapytał o wrażenia. Kiedy zapytałam, ile nas to wszystko będzie kosztować, stwierdził tym swoim dziwnym głosem: „pieniądze to nie wszystko”. Zaprowadził nas do innej apteczki i zaczął pakować do foliowej torebki produkty, które rzekomo chcemy kupić. Kiedy powiedzieliśmy, że nie potrzebujemy niczego widząc ceny, które są na tych produktach, był niezbyt zadowolony i czym prędzej nas pożegnał. Chłopaki i tak dostali od nas niemały napiwek. Rozmawialiśmy później z innymi Polakami, którzy też odwiedzili ogród profesorka, każdemu mówił dokładnie to samo. Im zapakował produktów ze swojej apteczki za 100 dolarów. Na szczęście nie mieli oni w ogóle ze sobą pieniędzy i kiedy powiedzieli o tym profesorkowi, ten – jakże przyjazny człowiek – wygonił ich z ogrodu.
Medycyna ayurveda ma ponad 3000 lat. Obok szpitali i przychodni, w których pracuje około 10 000 lekarzy wtajemniczonych w medycynę ayurveda, prawie każdy hotel ma swój dział ayurveda. Trzeba jednak jednego być świadomym: dwutygodniowa kuracja ziołami i masażami nic nam nie pomoże. Jedynie długotrwałe leczenie ciała, ducha i duszy daje pożądane efekty. Ostatnio czytałam artykuł o spa proponowanych w Polsce. W jednym z hoteli proponowali właśnie medycynę i masaże ayurveda. Ceny mnie zszokowały. Za piętnastominutowy masaż wykonany przez prawdziwych specjalistów zapłaciliśmy zdecydowanie mniej niż wyniosłoby to nas w Polsce.
Podczas wyprawy do Kandy, jednym z punktów programu była wizyta w innym ogrodzie, ale też ayurveda. Śmialiśmy się z ludzi poddających się masażom i współczuliśmy im późniejszego prysznica. Jednak o jednej rzeczy chciałabym tutaj przy okazji wspomnieć. Rankiem złapała mnie tzw. choroba klimatyczna (coś w rodzaju zemsty Faraona podczas pobytu w Egipcie). Właściciel ogrodu zaproponował osobom z tą chorobą (było nas trzy) pewien specyfik, po którym nasze kłopoty miały się zakończyć. Bez wahania postanowiłam wypić ten specyfik. Ten roztwór wyglądał ohydnie i jeszcze gorzej smakował. Po wypiciu tego lekarstwa zapomniałam, co to kłopoty żołądkowe aż do dnia wyjazdu. Nasze lekarstwa tam kompletnie nie działają. Słyszałam, że tak jest, a wtedy przekonałam się o tym na własnej skórze.
Ludzie
Ludzie na Sri Lance są twoimi przyjaciółmi, kiedy tylko wyczują, że mogą na tobie zarobić. Nie wzbudzają zaufania swoim wyglądem, ale źli nie są. Chcą, żebyś czuł się na Sri Lance jak najważniejszy gość, ale później za to słono zapłacił. Takie były nasze wrażenia.
W pierwszy dzień poznaliśmy Manu, chłopak zajmował się lokalnymi wycieczkami. Kiedy spacerujecie sobie po plaży, mają oni w zwyczaju iść koło was, wcale nie pytając was o zdanie, czy macie na to ochotę czy nie. Na początku było to bardzo krępujące, a później nie przejmowaliśmy się tym. Manu również przyłączył się do naszego spaceru, był dla nas bardzo miły, opowiadał dużo, co warto zwiedzić, co zobaczyć, gdzie pojechać. Powiedzieliśmy mu, że chcemy porobić sobie zdjęcia na takiej plaży, gdzie nie ma turystów. Manu stwierdził, że zabierze nas tam za jedyne czterysta rupi. Zgodziliśmy się, umówiliśmy na następny dzień na określoną godzinę. Następnego dnia o określonej godzinie nadaremne były poszukiwania Manu. Pytaliśmy o niego, szukaliśmy go, ślad po Manu zaginął. Manu pojawił się dopiero popołudniu. Bez wstydu powiedział, że nie przyszedł na nasze spotkanie, bo rano umówił się z Anglikami na wycieczkę po rzece. „Business is business” - stwierdził, że po prostu dali mu więcej zarobić, niż zarobiłby z nami. Zaskoczyła mnie ta jego szczerość i bezczelność. Kiedy go szukaliśmy, mówiono nam, że je lunch. Z takim wytłumaczeniem też kilka razy się tam spotkaliśmy. Facet w recepcji, który wymieniał pieniądze potrafił jeść śniadanie około trzech godzin. Ludzie zajmujący się przy hotelach na przykład wycieczkami, przewozami tuk-tukiem mają za zadanie wyssać z turystów ostatniego dolara. W ostatni dzień chcieliśmy kupić pamiątki. Wzięliśmy tuk-tuka, kierowca zawiózł nas do sklepu swojego znajomego – bardzo ekskluzywnego jak na Sri Lankę, nie pasującego kompletnie do krajobrazu Beruwaly czy Bentoty. Ceny również były ekskluzywne, więc postanowiliśmy się targować. Właściciel wściekł się, kazał mi odłożyć to co trzymam w ręce i dał do zrozumienia, żebyśmy opuścili jego sklep. Musiałam go chyba niezwykle obrazić!!! Kierowca również był na nas zły, że nie dokonaliśmy zakupów w sklepie jego znajomego, zawiózł nas na targ, wziął pieniądze za przejazd i odjechał niepocieszony. Na targu ceny były dziesięciokrotnie niższe niż w tym sklepie, no i za targowanie nikt się nie obrażał.
Dla ludzi na Sri Lance byliśmy bardzo ciekawi. Kiedy pojechaliśmy na targ, albo do przystani przez małe wioski, ludzie patrzyli się na nas jakbyśmy byli z innej planety. Dzieci biegały za nami, pokazywały sobie nas palcami, starsi patrzyli na nas jakby pierwszy raz w życiu widzieli białego człowieka. Przewodniczka mówiła nam, że niektórzy święcie wierzą, że Sri Lanka jest całym światem. Turyści wzbudzają zaciekawienie przez swój kolor skóry. Poza tym kraje europejskie są dla większości z nich nieosiągalne, nawet w ich wyobrażeniach. Kolor skóry to jedno, ubiór to drugie. Turystki z Europy chodzą po plaży w bikini, co dla kobiety Hinduski jest po prostu niewyobrażalne. Chodzą zakryte od stóp do głów jak w Tunezji czy w Egipcie.
Wylęgarnia żółwi
W drodze powrotnej z Galle poprosiliśmy Sama, naszego bardzo cierpliwego kierowcę, aby zawiózł nas jeszcze do wylęgarni żółwi. Był tam piękny zachód słońca, wylęgania znajdowała się tuż przy plaży. Spacerowaliśmy po rozgrzanym słońcem piasku i byliśmy ciekawi tej atrakcji, która kosztowała nas grosze, bo ok. 400 rupi od osoby. Nasz przewodnik świetnie mówił po niemiecku, więc nie było problemu ze zrozumieniem tego, co miał do powiedzenia. Wylęgarnia zajmuje się ochroną ginących gatunków, a na Cejlonie żyje aż pięć gatunków z siedmiu występujących na świecie.
Żółwie składają jaja co dwa lata od kilku do 150 sztuk. Jaja w ziemi leżą dokładnie 42 dni. Każde miejsce, gdzie znajdują się jaja jest dokładnie oznaczone: ile jest tych jaj w ziemi, kiedy zostały tam włożone oraz jaki to jest gatunek. Po tym czasie z tych jaj wykluwają się małe żółwie. Te, których pępuszek już jest zagojony są wyciągane z piasku. Takie małe żółwie zostają włożone do wody, do małego kamiennego basenu. Tam są one jeden dzień, na drugi dzień przekłada się je do drugiego basenu. Jest jeszcze trzeci mały basen, w którym są małe trzydniowe żółwie. Później wypuszcza się je na wolność. W tych małych basenach było dosyć sporo tych żółwi, mogliśmy je wziąć w ręce i popatrzeć jak wyglądają z bliska. Najfajniejsze były te maleństwa jednodniowe, które były jeszcze ślepe i bezbronne. Miały około kilkunastu centymetrów i śmiesznie machały łapami. Ich pancerz jest jeszcze dość miękki i ponoć twardnieje z czasem. W naturalnych warunkach w pierwszych chwilach po wyjściu z dziur odruchowo szukają schronienia, są bowiem narażone na ataki wielu zwierząt, w szczególności ptaków. W takich wylęgarniach nie muszą się tym przejmować, bo mimo iż od pierwszych swoich chwil są już samodzielne, to człowiek pomaga im tutaj przystosować się do środowiska.
W trochę większych basenach były różne inne, starsze żółwie. Był żółw stuletni, który ważył około 12 kilu i Krzysiu mógł go wyłowić z wody. Ja również wyciągnęłam troszeczkę mniejszego i młodszego, miał ok. 9 kilo. Był też żółw, który od urodzenia był żółwiem ślepym, był żółw, który poprzez tsunami stracił dwie przednie łapy. Były też żółwie chore, dlatego co dwa tygodnie przychodzi do wylęgani lekarz weterynarz, który bada je i określa, czy są gotowe, aby powróciły do wód Oceanu. Kilka takich żółwi również widzieliśmy. Woda w basenach jest wymieniana co dwa dni wodą z oceanu, jest to jednak bardzo pracochłonne.
Po obejrzeniu wylęgarni zostaliśmy zaprowadzeni do sklepiku, w którym mogliśmy kupić przeróżne pamiątki związane z żółwiami i poprzez ten zakup wesprzeć finansowo tą wylęgarnię. Utrzymuje się ona tylko z turystyki, bo od państwa nie otrzymuje żadnych pieniędzy.
Herbata
Każdy pewnie kiedyś pił herbatę cejlońską nawet o tym nie wiedząc, że pochodzi ona właśnie ze Sri Lanki. Albo po prostu nie było to istotne dla pijącego tą herbatę. Kiedyś i dla mnie było to mało ważne. Po powrocie jednak zaczęłam zwracać uwagę jaką herbatę piję i w jakiej postaci. A wszystko za sprawą wizyty w fabryce herbaty w drodze do Kandy. Troszeczkę byliśmy zawiedzeni, bo myśleliśmy, że zobaczymy prawdziwe plantacje herbaty z kobietami kolorowo ubranymi w sari z ogromnymi koszami, do których wrzucają zebrane liście. Chcieliśmy zobaczyć obrazek jaki mieliśmy w głowach z polskiej reklamy. Jedna taka kobieta potrafi uzbierać ok. 16 kg liści herbaty dziennie, z czego w wyniku końcowym powstaje 4 kilo. Zbiór powtarzany jest co dwa, trzy tygodnie, gdyż z jednego krzaka można zerwać tylko kilka listków nadających się do produkcji. Nie ma żadnych maszyn, które zastąpiłyby sprawne oko takiej kobiety. Zwiedziliśmy tylko fabrykę, ale i tak zostało dużo informacji w głowie i chwila zastanowienia się: czy aby nasze choroby nie są winą złej herbaty, którą pijemy na co dzień? Zawsze mówimy, że to woda jest szkodliwa. Rzadko kiedy ktoś się zastanowi nad herbatą, którą pije się co najmniej kilka razy dziennie. Po wejściu do fabryki do naszych zmysłów powonienia dotarł zapach herbaty, ale inny niż znamy z Polski. Zapach był bardzo intensywny, czasem nawet mdły. Być może mdłość zapachu wynikała z tego, że było tam paskudnie gorąco. Podczas 30stopniowego upału zafundowaliśmy sobie jeszcze saunę. Pokazano nam proces powstawania herbaty poprzez składowanie jej liści, fermentację i suszenie aż do sortowania, oczyszczania i na końcu delektowania się jej smakiem. Są różne rodzaje, a najlepsze gatunki idą na eksport. Główne rodzaje herbaty produkowanej na wzgórzach Sri Lanki to: BOP, FBOP, OP, BOPF, PEKOE, BOP1 itd. Gdybyście chcieli kupić herbatę cejlońską w Polsce, to musicie poszukać znaku firmowego na opakowaniu - lwa, który trzyma miecz w swojej łapie. Wtedy możecie mieć pewność, że ta herbata na pewno pochodzi ze Sri Lanki i tam była pakowana. Zakupiliśmy kilkanaście pudełek herbat, pomyśleliśmy że będzie to znakomity prezent dla naszych bliskich i znajomych. Dla siebie kupiliśmy herbatę zieloną w liściach. Wystarczy wsypać kilka liści do kubka. Po zalaniu ich gorącą wodą pęcznieją nadając herbacie cudowny smak. Jeśli ktoś kiedyś będzie się wybierał na Sri Lankę w okolice Beruwely, to polecamy mały sklepik SEVEN HILLS TEA CENTER z bardzo sympatycznym sprzedawcą W. Anil Gunathilaka (J.P) i jego adres: Galle Road, Maoragalla, Beruwala, Sri Lanka.
Maski
Maski zaczęłam zbierać niedawno. To moje hobby trwa może trochę ponad dwa lata, kiedy z Mamą byłyśmy w Dzierżoniowie w sklepie i zakupiłyśmy dużą maskę. Do tej pory nie mam większej. Następną przywiozłam sobie z Meksyku, moi Rodzice przywieźli mi maskę z Maroko oraz z Bieszczad. Ja, będąc z dzieciakami na zielonej szkole na greckiej wyspie Thassos przywiozłam sobie stamtąd również maskę. Następne dwie są z moich podróży z Krzysiem, jedna z Tunezji, z portu Sousse a druga z Karpacza. Następna, jaką powiesiłam na ścianie jest maska z Peru, przynajmniej taki napis widnieje na niej. Wzięłam ją z garażu, gdzie trafiła po przeprowadzce, a odkąd pamiętam zawsze wisiała u nas w przedpokoju w mieszkaniu. Skąd jest naprawdę, tego nie wiem. Bardzo ładna maska, pewnie pochodząca z Wenecji to prezent gwiazdkowy od św. Mikołaja. Ostatnia maska jest najbardziej kolorowa i tą właśnie kupiliśmy na Sri Lance już w drugi dzień podczas rejsu łodzią po rzece. Silve zapytał nas, czy chcemy pooglądać maski i nie czekając właściwie na naszą zgodę stanął w sklepie, do którego wchodziło się prosto z łodzi, był tuż przy brzegu. Sklepik był malutki, ale za to bardzo duży był tam wybór masek i innych figurek ręcznej roboty. Jedną z nich zakupiliśmy po krótkim targowaniu się za 1000 rupi, co wynosi ok. 10 dolarów. Sprzedawca pokazał nam jeszcze swoje zwierzęta, m.in. jeżozwierza, pawie, papugi, kaczki i inne. Przy okazji opowiedział nam jak jego zwierzęta wyczuły nadchodzące niebezpieczeństwo i uciekły z klatek przed tsunami. Dużo zwierząt wróciło, ale dużo też potracił. Wtedy widzieliśmy maski po raz pierwszy, później pojawiały się na każdym kroku, wszystkie bajecznie kolorowe jak w folderach, wszystkie uśmiechnięte i radosne. Jest jednak coś, o czym nikt wcześniej z nas, turystów nigdzie nie przeczytał, a czego dowiedzieliśmy się od naszej przewodniczki zupełnie przypadkiem. Opowiedziała nam dwie historie, z których wynikało, że niektóre z tych masek mogą być niebezpieczne. W to, co teraz napiszę nie musicie wierzyć, możecie potraktować to jako wybujałą wyobraźnię naszej przewodniczki, ale absolutnie zabronione jest się z tego śmiać. Są rzeczy, o których nam Europejczykom nawet się nie śniło - lepiej z tym nie igrać, nie wyśmiewać i najlepiej nie ruszać…
Pewien facet pojechał sobie kiedyś ze swoją siostrą do Maroko. Przechodzili przez ogromny plac, na którym siedziała cyganka. Jej twarz była cała pokryta celtyckim makijażem, było widać tylko jej bardzo czarne oczy. Cyganka bardzo chciała powróżyć młodym ludziom. Siostra tego młodego człowieka była gotowa na te wróżby, lecz ten zaczął wyśmiewać się z tej cyganki, obraził ją słownie klika razy i powiedział na głos do siostry, że tej staruchy słuchać nie będzie. Musiał nieźle wkurzyć cygankę, bo ta wzięła garść kamieni, które miała przy sobie i rzuciła mu pod nogi. Powiedziała tylko: „teraz zobaczysz!!!” Po powrocie młody człowiek zapomniał o wszystkim do momentu, kiedy zaczęły się u niego nieszczęścia. Stracił pracę, żona odeszła, spalił się jego dom, a choroby nawiedzały jego bliskich. Nie mógł pojąć, co się dzieje. Zrozpaczony, poszedł do wróżki. Ta, od razu mu przepowiedziała przyszłość: „Nie skończą się twoje kłopoty, dopóki nie pojedziesz do bardzo dalekiego kraju i nie nazbierasz kamieni z rwącego potoku. Będziesz musiał podarować je swojej siostrze, a ta będzie musiała schować je w łóżko. Wtedy twoje kłopoty znikną. Obraziłeś kogoś, kto zesłał na ciebie tę klęskę. Teraz musisz uczynić to, co mówię” – wysłuchał jej bardzo uważnie. Szybko załatwił sobie podróż do dalekiej Brazylii, znalazł rwący potok, nazbierał garść kamieni, które po powrocie podarował swojej siostrze. Kłopoty zakończyły się.
Inny młody człowiek przebywał na wakacjach na Sri Lance, zakupił tutaj maskę i po powrocie powiesił ją w domu. Podobnie jak u poprzedniego zaczął się i dla niego okres nieszczęść połączony ze śmiercią jego bliskich poprzedzoną ciężkimi chorobami. Był zrozpaczony. Wróżka powiedziała mu, że ma pewną rzecz w domu, która przywołuje wszystkie te nieszczęścia i że musi ją spalić, a wtedy nieszczęścia ustąpią. Przypomniał sobie o masce ze Sri Lanki, tak jak kazała wróżka spalił ją. Tragedia zakończyła się, ale i tak wyrządziła krzywdy na duszy nieuleczalne.
Od razu pokazałam przewodniczce maskę, jaką my zakupiliśmy. „Ta przynosi szczęście i dobrobyt. Nie martwcie się” – uspokoiła nas. Opowieści te dały dużo do myślenia. Jak różne kraje to są: nasz i odległa Sri Lanka, jak różni ludzie, wierzenia, religie…
Chcieliśmy sobie kupić także muszlę do domu, ale przewodniczka nas przestraszyła, że na Okęciu mogą nam nie tylko ją zabrać, ale także możemy zapłacić za to bardzo wysoką karę. Nie wolno było również przewozić monet sprzed 1945 roku. Może nie powinnam o tym pisać, ale kilka właśnie takich monet udało nam się przewieźć. Wsadziliśmy je po prostu do portfela do polskich złotówek. Dowiedzieliśmy się o tych monetach i o zakazie ich przewożenia już po ich zakupie i postanowiliśmy zaryzykować. Nic się nie wydarzyło, ale komu by się chciało wyszukiwać monet w czyimś portfelu. Musieliby przeszukiwać portfel każdemu… Myślimy, że z muszlą byłoby podobnie. Z Tunezji przywieźliśmy dwie przepiękne muszle zakupione w hotelowym sklepiku. Leżały gdzieś z tyłu na półkach, były zakurzone i chyba sam sprzedawca nie wierzył, że uda mu się je sprzedać. Na Sri lance też widzieliśmy przepiękne muszle. Facet stał ze swoim kramem na plaży, pokazywał nam każdą z osobna. Były prześliczne i niedrogie i teraz żałujemy, że takiej właśnie chociaż jednej malutkiej nie przywieźliśmy sobie stamtąd. Kiedy ten sprzedawca polał je wodą, mieniły się w słońcu. Były przecudne- wyglądały jak sztuczne. Muszli w końcu nie zakupiliśmy, ale za to przywieźliśmy sobie rybaka, którego bardzo chcieliśmy zobaczyć w rzeczywistości, ale niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Rybak to niezwykły, bo siedzący na dwóch kijkach umocowanych ze sobą. Zapytałam Silva podczas wycieczki po rzece, jak długo taki rybak może na tych palach wysiedzieć. Powiedział, że około trzech godzin. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nawet pięciu minut. Pytałam także Sama podczas wycieczki do Galle, gdzie możemy zobaczyć takich rybaków. Stwierdził, że około sześciu godzin jazdy z miejsca, gdzie aktualnie się znajdowaliśmy. Wystarczył mi widok z folderów. Nie wyobrażałam sobie sześciogodzinnej jazdy tuk-tukiem. I tak dużym wyzwaniem było pokonanie tym czymś 60 kilometrów w jedną stronę do Galle i z powrotem oczywiście też. Z tymi rybakami, między innymi, kojarzyłam sobie Sri Lankę po zapoznaniu się z różnymi publikacjami na jej temat przed naszym wyjazdem. Wyczytałam również, że są miejsca na Sri Lance, gdzie tacy rybacy to zwykli naciągacze. Czekają na grupy turystów, wtedy wskakują na pale i oczekują za każde zrobione z nimi zdjęcie kilkuset rupii. Kiedy turyści oddalają się, oni też zeskakują ze swoich „stołków” i czekają na następnych. Teraz to nawet mnie to nie dziwi…My chcieliśmy zobaczyć tych prawdziwych, a nie oszustów. Widzieliśmy jedynie same pale podczas wycieczki po rzece. Ale za to mamy figurkę takiego rybaka ze złowioną rybą. Sprzedawca był śmieszny. Obniżył nam cenę i powiedział, żebyśmy tylko nikomu nie mówili, że u niego jest tak tanio. Aż tak tanio wcale nie było, ale sprzedawca był miły. Reklamę tego sklepu zrobili nam Polacy, a właściwie Polak, który się „tapla w wodzie” J - Krzysiu wie, o co chodzi. Zawsze się śmiejemy z tego wydarzenia. Nie będę pisać, o co chodzi. Bo może kiedyś (choć to bardzo mało prawdopodobne, a wręcz niemożliwe) ten właśnie człowiek przeczyta te zapiski i skojarzy całą sytuację.
Relikwia Buddy
Po trzynastogodzinnej podróży samolotem, rezydentka oznajmiła nam, że do hotelu jest około trzech godzin jazdy, a to ze względu na bardzo złą nawierzchnię dróg, o których jeszcze później opowiem. Było nam już wszystko jedno, byliśmy bardzo zmęczeni, poza tym różnica czasu też robiła swoje. Podczas nocnej jazdy przez Kolombo zobaczyliśmy, że tak jak oznajmiła nam przewodniczka nic ciekawego się tutaj nie znajduje. Nie zalecała również wycieczek do Kolombo, ponieważ wciąż na Sri Lance trwa wojna domowa i ciągle słyszy się o zamachach terrorystycznych. Tuż przed naszym wyjazdem słyszeliśmy, że wybuchła bomba na przystanku w Kolombo. Jednak jak byliśmy tam, nic takiego do nas nie docierało, nie mówi się tam o wojnie domowej. Tubylcy opowiadają o tsunami, to była dla nich straszna tragedia. O atakach tamilskich tygrysów w ogóle tam nie słyszeliśmy i nikt nam o nich nie opowiadał.
Podczas jazdy do hotelu rzuciła nam się w oczy ogromna liczba posągów Buddy. Są na każdym kroku, zarówno małe jak i olbrzymie jakie widzieliśmy na przykład podczas wycieczki do Kandy sięgające kilka metrów czy ten największy posąg, 30-metrowy mający chronić przed następną falą tsunami. Obok posągów Buddy widzieliśmy również jakże nam znaną figurkę Maryi czy Jezusa. Nikomu to nie przeszkadza, że Jezus i Budda stoją czasami bardzo blisko siebie. Podczas wycieczki do Kandy miałam okazję, niestety sama, wejść do świątyni, gdzie przechowywany jest Ząb Buddy. Przy wejściu do świątyni przechodziło się przez jedną bramkę, drugą bramkę, trzecią bramkę… gorzej niż na lotnisku. Krzysiu nie mógł wejść, bo miał zbyt krótkie spodnie (sięgające do kolan, a nie za kolana), jednego faceta nie wpuścili, bo niefortunnie napił się piwa do obiadu i oni to wyczuli. Kontrola była przerażająca. Kobiety przechodziły przez jedną bramkę, mężczyźni przez drugą. Ja zdążyłam się przebrać w autobusie, miałam długie spodnie i na koszulkę na ramiączkach nałożyłam jeszcze jedną z rękawkiem. Na szczęście nie wzięłam żadnej torby, bo każdy pakunek był solidnie przez tych strażników sprawdzany. Krzysiu mi opowiadał, że jak czekał na mnie, to widział, że nawet samochody, które wjeżdżały na teren świątyni były sprawdzane z każdej strony nawet od dołu. Ta przesadna kontrola spowodowana była atakiem ze strony tamilskich ekstremistów. Świątynia z zębem pozostała nienaruszona, ale biblioteka i część budynku zostały zniszczone. Byłam wściekła, że nie wpuścili Krzyśka. Dla mnie było to wszystko grubą przesadą. Nie miałam nawet jak Krzyśkowi powiedzieć, żeby chociaż dał mi aparat. Kiedy wchodziliśmy do świątyni musieliśmy być na boso, więc każdy musiał zdjąć swoje buty. Czułam się w tej świątyni nieswojo, trochę jak intruz. Widziałam tylko czarne oczy, które wpatrywały się w nas nieufnie. Ponoć zakrywający kolana i ramiona strój jest wymagany, aby nie dekoncentrować tubylców w modlitwie. Wchodząc tam poczułam intensywną woń kwiatów, których płatki – tylko świeże – były pod każdą figurką lub obrazem. Nie wolno było wąchać tych kwiatów. Niektóre nasze panie, nie wiedząc o tym, zaczęły wąchać te piękne kwiaty i od razu dostały reprymendę od mężczyzn, którzy pełnili tam pewnie rolę strażników. Wąchanie kwiatów jest obrazą Buddy i robić tego nie wolno!!! Podczas zwiedzania świątyni cały czas słyszałam bicie w bęben. Woń tych kwiatów i to bicie bębna sprawiało, że czułam się tam jak na jakimś tajemnym spotkaniu, na które wcale nie zostałam zaproszona. Mieliśmy okazję zobaczyć zęba Buddy, ale zamkniętego w kilku złotych skrzyniach. Złote skrzynie można było podziwiać przez jakieś trzy sekundy. Tyle miała czasu jedna osoba, która przechodziła obok małego okienka, za którym te skrzynie się znajdowały. Wrażenia na mnie ząb Buddy nie zrobił żadnego, tym bardziej, że pooglądałam sobie złote skrzynie a nie zęba. Cała ta otoczka kontroli i nieufności sprawiła, że wspomnienia stamtąd mam nijakie.
Drogi
Podczas drogi powrotnej z Kandy jak i całej przejażdżki mieliśmy dużo wrażeń, niekoniecznie przyjemnych, związanych z naszym autobusem. W mieście Kandy musieliśmy podjechać na lunch pod bardzo stromą górę. Myślałam, że nie dojedziemy, bo cały czas autobus stawał i sprawiał wrażenie, że nie ma siły dalej jechać. Poza tym, zaczęło okropnie śmierdzieć benzyną. Powiadomiliśmy o tym naszych kierowców. Uważali, że nic się nie dzieje i wcale nie śmierdzi, a cały autobus polskich turystów pewnie ma jakieś urojenia. Polskie krzykliwe baby nie dały za wygraną. Krzyczały, że śmierdzi i muszą coś z tym zrobić. No i zrobili… jak wróciliśmy z lunchu cały autobus śmierdział jeszcze gorzej. Popsikali czymś w rodzaju zapachu do toalety, który zmieszany ze smrodem paliwa był nie do wytrzymania. Baby chyba dały za wygraną, tym bardziej, że jak żołądek pełny, to i pewnie krzyczeć się tak nie chce. W drodze powrotnej jednak przeżyliśmy horror. Autobus stawał co 15 kilometrów. Kierowca musiał wychodzić, postukać młotkiem w bok autobusu, aby następne 15kilometrów mógł przejechać tym rzęchem.
Ruch na Sri Lance jest lewostronny, drogi są koszmarne. Między innymi dlatego jechaliśmy tak długo do naszego hotelu z lotniska. Najwięcej przypadków śmiertelnych na wyspie jest właśnie na skutek wypadków samochodowych. Drogi są w fatalnym stanie, a poza tym są bardzo wąskie. Ciekawą rzeczą było brak chodnika. Piesi chodzili na obrzeżach drogi i tuż przy drogach znajdowały się wejścia do sklepów. Aż trudno było w to uwierzyć, szczególnie przejeżdżając przez miasta. Mieliśmy wrażenie, że ci wszyscy ludzie chodzą po drodze. Tak było w mieście po drodze do sierocińca dla słoni. Ciekawą rzeczą były tam chorągiewki, było ich tysiące. Tysiące białych małych chorągiewek oznaczało, że w mieście umarł ktoś znany. Po drogach chodzili ludzie, psy, ale również krowy. Podczas jazdy tuk-tukiem mieliśmy okazję zobaczyć krowę. W sumie nic dziwnego zobaczyć krowę. Ale kiedy ta krowa jest w środku miasta i idzie sobie środkiem drogi nie zwracając w ogóle uwagi na małego tuk-tuka, w którym siedzieliśmy, to już robi wrażenie. U nas można spotkać na ulicy konie, a tam ulicą przechadzają się na przykład słonie. Widzieliśmy jak ludzie podróżowali sobie na słoniach tak jakby podróżowali sobie rowerem. Zresztą nasz słoń z nami na grzbiecie też szedł środkiem drogi.
Przejeżdżając przez ulice Sri Lanki słyszeliśmy tysiące klaksonów. Każdy trąbi, chociażby po to, żeby powiadomić, że chce wyprzedzić, albo że będzie skręcał – tak tylko myślę, bo nie zapytaliśmy ich, dlaczego tak trąbią. Nikt jednak się tam nie złości, nie denerwuje. Jeżeli chodzi o kulturę kierowców przewyższają nas bardzo. Nikt nie przeklina na nikogo ani nie krzyczy. Trąbienia też są chyba raczej informacją niż tak jak u nas zwróceniem komuś uwagi, że jeździ jak idiota. Przy tak dużym chaosie wcale nie jest łatwe przejść przez ulicę. Doświadczyliśmy tego wybierając się na market. Nie wiadomo było, w którą stronę się patrzeć. Był tam ogromny harmider. Klaksony, 35stopniowy upał, wręcz skwar, smród spalin, brud i śmieci dookoła, chodzące kozy po drogach powodują, że czujność też jest troszeczkę ospała. Trzymałam się wtedy Krzysia kurczowo, żeby się nie pogubić. Wrażenia fajne, ale nie na długi czas. Po około godzinnej przechadzki po tym mieście marzyliśmy tylko aby wrócić do hotelowego basenu i napić się zimnego piwka.
Pogoda
Wyjeżdżając do kraju tropikalnego spodziewaliśmy się upałów i takie faktycznie były. Manu powiedział nam, że mają tam dwie pory roku: deszczową i suchą. Kiedy my byliśmy, w lutym, była to pora sucha. Ciekawe jednak było to, że rano i do południa było przerażająco gorąco: ponad trzydziestostopniowe upały można było wytrzymać leżąc w cieniu i popijając coś zimnego. My nie leżeliśmy prawie w ogóle. Chcieliśmy w pełni wykorzystać ten tydzień, więc codziennie byliśmy gdzie indziej. Tym bardziej, że dzień był dosyć krótki, bo trwał od godziny 6 rano do 18, ale skrócony był jeszcze bardziej, ponieważ codziennie jak w zegarku o godzinie 16 zaczynało się chmurzyć, grzmieć i czasami padać. Tak było każdego dnia. Tak jakby ktoś u góry miał nastawiony zegarek i polecenie, że od godziny 16 na Sri Lance ma zacząć kropić. Później powietrze było bardzo wilgotne. Było parno. Będąc w kilku krajach o ciepłym klimacie, na Sri Lance czułam się najlepiej. Bardzo służył mi ten klimat. W ogóle nie przeszkadzała mi ta wysoka wilgotność powietrza. Czułam się tam bardzo dobrze. I kiedy porównam gorące powietrze w Tunezji czy w Egipcie to dla mojego organizmu zdecydowanie wolę klimat Sri Lanki.
Kiedy rano, po śniadaniu chodziliśmy po plaży, słońce grzało tak mocno, że samo patrzenie w piasek raziło w oczy. Stosowaliśmy kremy z filtrami nr 50, tym bardziej, że zimą byliśmy bladzi. Kiedy trochę się opaliliśmy zmniejszyliśmy filtry i to był nasz błąd. Po baaardzo długim spacerze po wyspie, która znajdowała się niedaleko naszego hotelu spiekliśmy się tak bardzo, że panthenol, który zakupiłam na nasz wyjazd do Tunezji spełnił dopiero tutaj swoją rolę. Leżeliśmy wieczorem cali w piance z panthenolu i na drugi dzień było trochę lepiej. Ręce w nadgarstkach i stopy bardzo nam jednak spuchły – miejsca, o których najczęściej się zapomina podczas smarowania kremem, które są najbardziej blade, a więc najbardziej narażone na poparzenia słoneczne.
Pogoda na Cejlonie sprawiła, że od razu wyzdrowiałam. Ta zima nie była dla mnie łaskawa, cały czas chodziłam z chusteczkami przy nosie, z którego kapało dobre pięć tygodni. Podczas pobytu na Sri Lance wyzdrowiałam momentalnie, poczułam się naprawdę dobrze. Dziwne, bo w naszych warunkach wypicie duszkiem po spacerze w skwarze lodowatej coli i piwa, a później skok do basenu poprzedzony zimnym prysznicem skończyłby się, przynajmniej w moim wypadku, przeziębieniem. Tam nic na szczęście nam nie było. Po powrocie wszystko niestety wróciło do „normy”. Jeżeli chodzi o tamtejsze piwko, to było naprawdę niezłe. Ponieważ mieliśmy formułę all inclusive mogliśmy wypróbować ich trunków. Warty reklamy jest tamtejszy arak, pity z colą smakuje naprawdę nieźle. Ja smakowałam różnego rodzaju mieszanki, które barmani wymyślali, a Krzysiu wierny był trunkowi, o którym wcześniej wspomniałam.
Jedzenie
Będąc na cejlońskiej wyspie mieliśmy okazję jeść rzeczy, których do tej pory nie znaliśmy. Jedną z takich rzeczy były banany. Oczywiście musiały to być inne banany jakie można kupić w Polsce. I takie też były. Po pierwsze były czerwone, po drugie zerwane prosto z drzewa jak u nas jabłka. Poczęstował nas nimi Silve podczas wycieczki łodzią. Są słodsze niż nasze i jak na mój gust też zdecydowanie smaczniejsze niż nasze żółte. Żółte, ale te duże, ponieważ mieliśmy też okazję spróbować w hotelu małych żółtych bananów, które w ogóle mi nie smakowały oraz bananów zielonych, które smakiem bardzo przypominały mi nasze. Jedzenie w hotelu było wyśmienite. Rankiem można było posmakować świeżych owoców, takich jak banany, ale także mango, papaja, oczywiście melony, pomarańcze, grejpfruty, maracuja i wiele innych. Bardzo chcieliśmy posmakować duriany – smak tego owocu ponoć jest wyśmienity. Ponoć, bo nie dane nam było go posmakować. Jedzenie duriana w miejscach publicznych jest zabronione i mimo naszych licznych poszukiwań widzieliśmy tylko stuletnie drzewo duriana w parku w Kandy. Dlaczego jedzenie duriana jest zabronione? Otóż przez jego specyficzny zapach, a właściwie okropny smród. Nie czułam tego zapachu, więc nie potrafię opisać. Mówiono, że smród jest nie do wytrzymania, ale jak już ktoś mimo tego okropnego fetoru posmakuje ten owoc, to będzie pod wrażeniem jego walorów smakowych. Niestety nie udało nam się nigdzie duriana znaleźć. Szkoda, bo do Polski raczej nigdy nikt tego chyba eksportować nie będzie. Zamiast duriana posmakowaliśmy kokosa, który kosztował w przeliczeniu na złotówki ok. 50 groszy. Kokos świetnie zaspokaja pragnienie. Niestety nie jest to smak jaki znamy z mleczek kokosowych. Smakował nieco inaczej, ale też nieźle. Kupiliśmy go sobie podczas drogi powrotnej z Galle. Sam przystanął przy jednym takim „stoisku” obok drogi. Kokosy są tam sprzedawane na każdym kroku jak u nas jabłka czy latem truskawki i są bardzo tanie. Dwóch chłopaków obsłużyło nas, tzn. obcięli koniec kokosa w sposób niezwykle profesjonalny, a potem jak wypiliśmy przecięli nam go na pół, abyśmy mogli wybrać sobie z niego miąższ.
Jeżeli chodzi o samą ceremonię jedzenia, to należy pamiętać i nie dziwić się, kiedy zobaczymy w restauracji, że nie podano nam sztućców. Oczywiście nikt nam nie odmówi podania łyżki czy widelca, ale jedzenie palcami jest tutaj tak samo naturalne jak u nas sztućcami. Widoku takiego niestety byliśmy pozbawieni w hotelu. Jeżeli sami byśmy chcieli spróbować spożywać posiłki palcami, pamiętajmy, aby używać do tego tylko prawej dłoni, i tylko trzech palców (kciuka, wskazującego i środkowego). Palce mogą być zabrudzone tylko do kostki na palcu. Nie wolno używać lewej dłoni, gdyż według ich wierzeń jest ona nieczysta. Woda cytrynowa, która byłaby nam podana w restauracji, najczęściej w miseczce nie służy do wypicia lecz do umycia brudnych po jedzeniu palców.
Bardzo charakterystyczną potrawą jest na Sri Lance chili, którą jedliśmy w różnych postaciach i w przeróżnych kombinacjach. I tu znowu ciekawostka. Co robicie, kiedy zdarzy wam się zjeść coś bardzo, bardzo ostrego? Zapewne to, co my robiliśmy do tej pory – sięgacie po coś do picia, najlepiej zimnego. Błąd! Najlepsze na zlikwidowanie uczucia pieczenia i palenia w całej buzi jest zjedzenie kostki cukru lub łyżeczki ryżu. Wypróbowane, więc z czystym sumieniem polecamy! Ryżu jedliśmy bardzo dużo, ponieważ jest to bardzo popularna potrawa na Sri Lance. Często połączony jest on z curry. Curry jest piekielnie ostre ale może też być łagodne i jest to mieszanka różnych przypraw, którą często produkują same gospodynie domowe. Jest to mieszanka chili, koreandru, kminku, kardamonu, kurkumy, liści curry, przypraw goździkowych, pieprzu, ziaren gorczycy, gałki muszkatołowej, cebuli, cynamonu oraz kopru włoskiego. Curry jest jedzony z trzema rodzajami ryżu: białym (obranym), różowym (nie obranym) oraz jasnoszarym.
Jedzenie w hotelu, jak już wspomniałam było naprawdę dobre. Pewnego wieczoru był wieczór mongolski i mieliśmy okazję wypróbować właśnie tamtejsze potrawy. Można było samemu wybrać sobie surowe mięso, które następnie kucharze przygotowywali na naszych oczach. Ja wybrałam krewetki, które uwielbiam, a Krzysiu jakieś mięsko, nawet nie wiem jakie, ale za to przepyszne. Kucharze mieli ogromne patelnie, a wymachiwali nimi jakby miały średnicę 10 centymetrów. Oczekiwanie na jedzenie przy dźwiękach charakterystycznych dla tamtego kraju muzyki bardzo mile zajmowało nam wieczór. Jedzenie mongolskie okazało się równie piekielnie ostre jak srilankijskie, a przecież powiedzieliśmy kelnerowi, który pytał o ilość chili, że „a little”. Innym razem w porze obiadowej mogliśmy zjeść prawdziwego kraba. Był cały czerwony i równie ostry jak większość potraw. Zapytaliśmy kelnera, jak się do tego zabrać, bo ja nie widziałam nic oprócz jego twardej skorupy. Okazało się, że podczas łamania tej skorupy można się nieźle pokaleczyć i trzeba to robić bardzo ostrożnie. W środku mięska było tyle, co nic. Trudno nawet określić jak to smakuje, bo skoro tego było w tak minimalnych ilościach.. Oczywiście mogliśmy sobie wziąć następne kawałki kraba, ale cała zabawa trwała dłużej niż to było warte. Nie wspomnę już o tym, w jakim stanie zostawiliśmy obrus na naszym stoliku po tym, jak kraby latały nam po całej restauracji.
Przyprawy i zioła ze Sri Lanki znane są na całym świecie. Jak już wcześniej wspomniałam (kiedy pisałam na temat auyrveda) rośliny, które uprawiane są na Sri Lance służą także do leczenia naszego cennego zdrowia. Z roślin tych produkuje się olejki, maści, pudry i inne. Najbardziej pożądaną przyprawą na podwórku europejskim był i jest cynamon – jedna z najstarszych przypraw świata. Holendrzy rozbudowali w siedemnastym wieku monopol na cynamon i do dnia dzisiejszego uzyskuje się go przede wszystkim na południowo zachodnich plantacjach. Z 2-3 metrowego krzaka (który musi mieć osiem lat) wycina się wewnętrzną bardzo cieniutką korę młodego pędu i suszy się go później na gorącym słońcu. Wynik tego suszenia to laski cynamonowe. Cynamon dodajemy do deserów, kawy czy do różnych innych dań. Stosuje się go również w medycynie i jest on świetnym lekarstwem na biegunkę, cukrzycę, artretyzm czy przeziębienia.
Mnisi
Powinni żyć w odosobnieniu według pierwotnych wersji - takie przecież mają założenia – żyć odizolowanym od świata zewnętrznego i poświęcać się w zupełności modlitwie lub kontemplacji Boga. Ale w dzisiejszych czasach tak do końca w odosobnieniu żyć się chyba nie da. I dobrze. Mieliśmy okazję zobaczyć kilku z nich. Z jednym nawet mogliśmy porozmawiać..
Podczas wycieczki na wyspę, zauważyliśmy małą tabliczkę z napisami w j. angielskim i j. niemieckim, że jest to miejsce święte, że należy zachować się odpowiednio oraz co najważniejsze mieć odpowiedni strój (tzn. taki, który zakrywa kolana i ramiona) Była ona tak zarośnięta, że przyjęliśmy opcję, że i tak na górze nic nie ma. Droga była również zarośnięta, prawie niewidoczna. Miało się wrażenie, że nikt oprócz nas nie wchodził tam przez dobre kilkanaście lat. Postanowiliśmy przejść się kawałek do góry. Ponieważ upał był bardzo duży, byliśmy tylko w strojach kąpielowych. Przekonani byliśmy, że na górze nie zobaczymy zupełnie nic oprócz zapuszczonych krzaków, które towarzyszyły nam podczas wspinaczki do góry. Dotarliśmy w końcu na górę i co nas tam urzekło? Błogi spokój!! Z całą pewnością mnisi mieszkający w małym klasztorze, który się tam znajdował, mieli doskonałe warunki do kontemplacji i modlitwy. Było tam małe sztuczne jeziorko, w którym kumkały żaby, a kaczki pływające po nim wpatrywały się w nas z zaciekawieniem. Jeden mnich wyszedł nam naprzeciw i bardzo spokojnie (mimo naszego bardzo skąpego ubioru) spytał, w czym może pomóc. Chcieliśmy zrobić sobie tylko z nim zdjęcie, bo o wejściu do świątyni nawet nie było mowy. Powiedział nam, że koło nas stanąć nie może ale pozwolił nam sfotografować siebie. Mnich podziękował i zaprosił nas, kiedy już zatroszczymy się o ubrania. Nie skorzystaliśmy z zaproszenia. Za dużo było do zobaczenia i zdecydowanie za mało czasu. Mnisi byli widoczni później na każdym kroku. Najwięcej oczywiście było ich w świątyni zęba Buddy w Kandy. Nie wolno ich fotografować, tym bardziej zdziwiłam się z pozwolenia, które otrzymaliśmy od mnicha na górce. Później podczas naszego pobytu zrobiliśmy jeszcze dwa zdjęcia, jednak już bez pozwolenia. Jedno koło świątyni, a drugie, kiedy byliśmy na targu. Krzysiu zrobił mi zdjęcie, a przy okazji mnichowi który stał niedaleko mnie. Był on bardzo stary, niski i jakiś taki „wysuszony” – musiał się człowiek nieźle „napokutować” w swoim życiu.
Rafy i Ocean
Wzięliśmy ze sobą sprzęt ABC do nurkowania. No może AB, bo bez płetw. Nie wiedzieliśmy, jakie warunki panują na Sri Lance dla płetwonurków, a płetwy trochę jednak miejsca zajmują. Jeśli ktoś wybiera się w okolicę miejscowości Beruwala, tam gdzie my byliśmy, nie polecamy zabierać ze sobą nawet zwykłych okularów do pływania (no chyba, że ktoś będzie ich używał w basenie). W wodach Oceanu nie zobaczy się nic. Warunki do pływania w Oceanie były beznadziejne. Woda (przez pobliską rzekę) była mulista i daleko jej było do czystości wód w Grecji czy Hiszpanii. Bardzo daleko w głąb było płytko, mogliśmy iść z pół kilometra mając ciągle wodę sięgającą naszych kolan. Nigdzie też wcześniej nie spotkaliśmy tak silnych prądów morskich. Aż trudno je opisać. Ja, ważąca około 55kg dziewczyna miałam ogromne trudności, aby wyjść bez pomocy Krzysia z wody. Wydawać się to może dziwne, że woda sięgająca kolan może tak silnie utrudniać chodzenie w niej. O pływaniu w Oceanie mogliśmy zapomnieć, a już na pewno nie w pojedynkę. Często na plaży były czerwone flagi, a kiedy już można było wejść do wody, to fale i silne prądy uniemożliwiały przepłynięcie chociażby kilku metrów.
Ciekawostką jest to, że wyspa, na której spotkaliśmy mnicha była oddalona od naszego brzegu o kilka długości naszego basenu. Przepłynęlibyśmy tą długość bez żadnego wysiłku z Krzysiem. Niestety było to surowo zabronione, mimo iż woda między brzegiem a wyspą wydawała się być bardzo spokojną – to wrażenie było jednak bardzo złudne. Prądy były tam tak silne, że każda próba przepłynięcia na wyspę była śmiertelnie niebezpieczna. Co zrobili tubylcy? Oczywiście wykorzystali tą sytuację i rozwinęli tam niezły biznes. Za każde przetransportowanie łodzią kazali sobie płacić 200 rupii – pieniądze niby nieduże, ale za taki odcinek?
Tubylcy opowiadali nam o przepięknych niegdyś rafach koralowych, które zostały potwornie zniszczone przez tsunami. Widzieliśmy takie rafy podczas rejsu statkiem ze szklanym dnem (nie polecam dla osób z chorobą morską! - mój brat Rafcio zapewne będzie wiedział, o co chodzi :-) ) Były rzeczywiście piękne, ale nie zachwycały swoim wyglądem jak te np. w Egipcie. Pokazywano nam również miejsce, gdzie niby rafy miały być. Czy były tam rzeczywiście, tego nie wiemy. Aby móc podziwiać rzekome rafy trzeba było wejść do wody „w ciemno”, tzn. znajdował się tuż przy brzegu kilkumetrowy spad, ale nie wiedzieliśmy, czy te kilka metrów to dwa czy dziewięć metrów. Widziałam kiedyś faceta w Egipcie, który wszedł na rafę gołą nogą. W tym momencie skończyły się dla niego wakacje. Postanowiliśmy nie wchodzić na ten niepewny grunt, tym bardziej, że rafy nie powalały swoim wyglądem.
Jeżeli chodzi o rekiny, to ponoć rzeczywiście są w wodach oceanu Indyjskiego. Na szczęście ich nie widzieliśmy. Manu powiedział nam: „sharks??, yeah…they are in the ocean, but far away…” [rekiny??? Ta… są w oceanie, ale bardzo daleko] – wyszczerzając przy tym szyderczo te swoje białe zęby. Jego „precyzja” jakoś nas już nie dziwiła. Co to znaczy daleko? Czy daleko było spokojne przejście w głąb oceanu około pól kilometra?
Podczas rejsu statkiem mogliśmy tez karmić rybki. Było ich bardzo dużo, były bardzo kolorowe i bardzo głodne. Podpływały tak blisko, że gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy je złapać bez większego trudu. Żółwi w oceanie nie widzieliśmy mimo tego, że wypuszcza się ich ogromną ilość na wolność. W ostatni dzień mieliśmy jeszcze jedną okazję zobaczyć żółwie, a raczej żółwiki, a raczej to, co wykluło się z jaja. Okazało się, ze tuż za naszym hotelem wykluwały się małe żółwiki w ziemi, a ostatni nasz dzień pobytu zbiegł się z czasem wykopania ich z ziemi. Widzieliśmy maleństwa wykluwające się z jaj, mogliśmy je wziąć w ręce i przyjrzeć im się z bliska. Maluchy te były wrzucane do wiadra i pewnie następnie przewożone do rezerwatu żółwi.
Warany, gekonki i inne…
Po przybyciu do hotelu i wejściu do pokoju zobaczyliśmy na ścianie gekona. Nie napiszę, co zrobiliśmy. Można się domyśleć mojej pierwszej reakcji w postaci przeraźliwego krzyku. Całe szczęście, że nad łóżkiem wisiała moskitiera, bo pewnie i bym zasnęła w tą pierwszą noc, ale czy sen byłby spokojny? Z całą pewnością nie! Nasza przewodniczka opowiedziała nam, że gekonki nie są groźne, na pewno krzywdy nam nie zrobią. Poza tym, boją się ludzi i uciekają przed nimi. Gekonki to święte zwierzęta i zabijać ich nie wolno!!! Zresztą – jak kontynuowała przewodniczka – one nawet zabić się nie dadzą. Mają prędkość i zwinność jakiej my jesteśmy pozbawieni..
Mały gekonek przestraszył nas tylko w pierwszą noc. Później jaszczurki te nie robiły na nas żadnego wrażenia. Było ich tysiące. Były wszędzie! Czekając w recepcji na klucze można było dostać od nich oczopląsu. Pełzały po ścianach i stanowiły ważny element dzikiej przyrody jaka nas otaczała.
Nie gekonek jednak był powodem mojego przerażenia w pierwszy dzień, ale coś dużo bardziej większego – coś, co przypominało mi swoim wyglądem smoka, dinozaura albo jaszczura – to COŚ miało około półtora metra długości i spacerowało sobie przed wejściem do naszego hotelu. To był waran. Całe szczęście, że nie człowiek był jego przysmakiem. Bał się ludzi, więc żeby zrobić mu fajne zdjęcia trzeba było mieć dużo szczęścia i przy okazji być bardzo ostrożnym. W następnych dniach widzieliśmy ich bardzo dużo i później nie robiły na nas najmniejszego wrażenia, nawet kiedy przechadzały się wśród naszych leżaków. Przypomniała mi się historia z iguanami w Meksyku. Przewodnik śmiał się z naszej reakcji, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy iguanę. Potem ona była już tak normalna jak u nas pies czy kot. Podobnie było na Sri lance z waranami. Trudno by mi raczej było przyzwyczaić się do takich pupilków.
Z innych zwierzątek mogliśmy zaobserwować węża. Wyobraźcie sobie, że spacerujecie sobie po przepięknych fortach (rzecz miała miejsce w Galle) w japonkach i krótkich spodenkach, bo i żar z nieba był nie do zniesienia. Jest około 40 stopni, słońce odbija się od skał i oślepia was mocno, a przed wami, około 0,5 metra przed wami, coś się wije.. Mimo oślepienia przez słońce nie mieliśmy wątpliwości, że to dwumetrowe co się wije - to wąż.
Do nieco przyjemniejszych widoków i nieco bezpieczniejszych, bo na drzewie, należał widok małpy. Bardzo chcieliśmy zobaczyć dziką małpę i udało nam się to w ostatni dzień i nawet nie przypuszczaliśmy, że uda nam się zobaczyć tak dużą małpę.. I nawet mamy ją na zdjęciu! Powiedziano nam, że małpy przychodzą w pewnym okresie z dżungli i kradną owoce cytrusowe ludziom z ogrodów.
Środki transportu
Będąc z Krzysiem w Pradze niezwykle doceniliśmy środki transportu. Najwygodniejszym i najszybszym środkiem okazało się metro. Czy jest w Kolombo? Tego nie wiem. Były za to inne możliwości przetransportowania siebie w inne miejsce. Jednym z nich był autobus – cóż dziwnego? Przecież wszędzie na świecie są autobusy. Nigdzie jednak indziej nie widziałam autobusów tak bardzo przepełnionych. Ponoć na Kubie jest podobnie, ale sprawdzenie tego dopiero przed nami. Nigdzie indziej również nie spotkałam się z sytuacją, kiedy to trzeba wskakiwać do autobusu. Nie zdecydowaliśmy się na tak ekstremalną przejażdżkę, ale widzieliśmy jak to wygląda. Tylko tubylcy są w stanie wykonać wyskok lub wskok do przepełnionego po brzegi i jadącego autokaru i nierzadko z kilkoma pakunkami w rękach. Jazda autobusem, mimo tych wszelkich niedogodności cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem, lecz przeważnie wśród tubylców. Turyści wolą nieco bezpieczniejsze i na pewno mniej stresujące środki transportu jak np. taksówkę czy tuk-tuka. Jeśli chodzi o ceny za przejazd, to autobus nie ma sobie jednak równych. Opłata za bilet jest śmiesznie tania i w przeliczeniu na naszą walutę są to grosze. Jeśli chodzi o mnie, nie marzyła mi się wyżej opisana podróż, nawet jeśli miałaby ona być za darmo. Z usług taksówkarzy też zrezygnowaliśmy i najbardziej interesujący okazał się dla nas tuk-tuk. Mam w pamięci jedno zdarzenie. Wybierając się z Krzysiem do Galle poszliśmy do szefa tuk-tuków. Ten popatrzył na nas jak na dziwolągów i trzy razy z przerażeniem i ogromnym zdziwieniem zapytał, czy na pewno chcemy jechać tuk-tukiem do Galle. Z jego reakcji i kilkoro jego współpracowników wynikało, że poprosiliśmy o rzecz albo bardzo dziwną albo wręcz niemożliwą. A może po prostu był to z ich strony jedynie marny chwyt reklamowy, żeby zażądać od nas jak największą sumę pieniędzy? W końcu, po bardzo długim ich marudzeniu i targowaniu się zgodzili się i pojechaliśmy z Samem do Galle. Za podróż zapłaciliśmy 35 dolarów (tyle, ile z biura zapłacilibyśmy za jedną osobę). Sam zapłacił za cały bak a raczej „baczek” benzyny 5 dolarów. Starczyło mu to na drogę tam i z powrotem i jeszcze pewnie zostało na kilka kursów do pobliskiego miasteczka. Musimy przyznać, że nasz wybór był pierwszorzędny. Pojechaliśmy i wróciliśmy cali i zdrowi, a przy okazji zobaczyliśmy bardzo dużo rzeczy. Mój Dedi pewnie jest ciekawy, jak się ma sprawa z rowerami? Rowerzyści nie rzucili mi się w oczy w ogóle. Jacyś poszczególni kręcili się po drogach, ale byli to raczej ludzie, którzy wykorzystują swój rower, aby dostać się np. na pobliski targ niż uprawiający jazdę rowerową jako rodzaj sportu.
Aby dostać się na Sri Lankę musieliśmy pokonać niekrótką drogę powietrzną najbardziej nie lubianym przeze mnie środkiem transportu czyli samolotem. Nasza podróż rozpoczęła się w Warszawie. O wrażeniach z Warszawy nie będę wspominać. Po pierwsze dlatego, aby wymazać je z pamięci. Po drugie szkoda komentarza na to, co zobaczyliśmy na Dworcu Wschodnim. Lecieliśmy dosyć długo, bo ok. 14 godzin w jedną stronę. Po pięciogodzinnym locie mieliśmy międzylądowanie w Dubaju. Tu wysiadła dosyć spora część wczasowiczów, co oznaczało więcej miejsca dla nas. Nie można było opuścić samolotu. Droga powrotna była chyba nieco dłuższa, a to ze względu na dwa międzylądowania, w Dubaju i na Cyprze. Lądowanie w Dubaju poprzedziły jakieś błyski za oknem. Krzysiu stwierdził, że to burza. Nie wystraszyłabym się tej burzy aż tak mocno gdyby nie smród, który pojawił się w samolocie. Smród był taki, jakby paliły się kabelki w gniazdku. Podziałało to na moją wyobraźnię… Na szczęście nie było to chyba nic groźnego, skoro teraz mogę to opisać.
Mimo tej bardzo długiej podróży polecamy z czystym sumieniem Sri Lankę - kraj niezwykły i cudownie bajeczny. Kraj, w którym poczujecie się jak w bajce z innego świata. A kiedy wrócicie do Polski często myślami będziecie tam wracać. Będziecie powracać do cieplutkiej wody w basenie, w którym kąpaliście się wśród przepięknych kwiatów spadających z egzotycznych drzew. Będziecie przypominać sobie śpiew ptaków jakże inny od naszych i niezwykle trudny a nawet niemożliwy do opisania. Będziecie przypominać sobie zapachy kwiatów, piasku i morza i będziecie przy okazji czuli powiew wiatru na policzkach. Tego nigdy nie przeczytacie w żadnej książce i nigdy nie poczujecie tego swoją wyobraźnią. Trzeba tam być i to przeżyć. Z Krzysiem zamierzamy zobaczyć najdalsze zakątki świata i jesteśmy pewni, że nam się to uda. Przecież wiara czyni cuda. A my czekamy na te cuda z utęsknieniem…
LUTY 2008
Tsunami
Usłyszałam o tsunami cztery lata temu – 26.12.2004. Obchodziliśmy wówczas drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy tam w odległych od nas krajach rozegrała się straszna tragedia.
Na Sri Lance również tubylcy świętowali tego dnia. Zawsze, kiedy jest pełnia księżyca, mają oni wolne od pracy, świętują, ale inaczej niż u nas, mianowicie bez alkoholu. Poza tym leniuchują, spotykają się na wspólnych modlitwach, odwiedzają rodziny i przyjaciół. Alkoholu pozbawieni są również turyści. Nawet w hotelach z formułą all inclusive daremne okazują się prośby skierowane do barmana, że może chociaż „one beer”. Zasady są przestrzegane. Ludzie mieszkający na Sri Lance są głęboko przekonani, że właśnie podczas pełni księżyca urodził się Budda.
Katastrofa rozpoczęła się o godzinie 9.20. Wielu ludzi, ponieważ był to dzień wolny od pracy, spało spokojnie w swoich domach. Nic nie zapowiadało tragedii. W lokalnych mediach brak było jakichkolwiek ostrzeżeń. Dlatego też po pierwszej fali, wielu ludzi zamiast uciekać poszło na plażę, by zaobserwować ciekawe, dotąd niespotykane zjawisko. Woda zaczęła wdzierać się na ląd coraz silniej i z coraz większą siłą. Kiedy gapie zauważyli, że może to stanowić niebezpieczeństwo, próbowali uciec lub chociaż się ukryć. Ponad tysiąc osób pomyślało o kryjówce przed żywiołem w pociągu, w ośmiu wagonach. Cztery z nich mogliśmy z Krzysiem obejrzeć, cztery są w Kolombo. Miałam bardzo mieszane uczucia, kiedy widziałam ten zmasakrowany pociąg. Miałam wówczas przed oczami ogromną tragedię, która się tam rozegrała i czułam na karku tysiące dusz, które gdzieś tam nadal się błąkają. Może po to, by uspokoić pozostałych przy życiu. Sam, który nam opowiadał całą historię, zamilkł na chwilę. Zdołał tylko wydusić z siebie, że pociąg został wyrzucony przez wodę 200 metrów w głąb lądu. Nie skomentowaliśmy tego, co zobaczyliśmy. Brakowało słów… Nie mieliśmy też śmiałości zapytać Sama, jak on przeżył tsunami. Widzieliśmy, że każde słowo, które wypowiada przychodzi mu z trudem. I bynajmniej wcale nie przez to, że nie władał dostatecznie angielskim. Jego angielszczyzna była naprawdę niezła. Ale dlatego, że cierpiał…
Z ukrytych w pociągu 1270 osób nie przeżył nikt. Ocaleli musieli przygotować zbiorową mogiłę. Tamtejszy klimat mógłby spowodować w krótkim czasie epidemię. Widzieliśmy pomnik, byliśmy w tym miejscu.
Słonie
Wyobraźcie sobie, że idziecie wieczorem na zakupy, stoicie przed bazarem (tak tubylcy nazywają jeden sklep przeważnie z pamiątkami), właściciel bazaru tłumaczy waszemu kierowcy tuk-tuka, że absolutnie nie może już otworzyć sklepu, bo jest za późno. Nic nie rozumiecie z tego, co oni do siebie krzyczą i też mało was to obchodzi. Wyobraźcie sobie dalej, że czekacie koło nich, jesteście na jakiejś opustoszałej drodze, w niewiadomo jakiej dzielnicy i że marzycie, aby się stamtąd wydostać. Aż tu nagle w zaroślach obok zaczyna się coś poruszać, coś baaaardzo dużego. Coś zupełnie za dużego, by mógł to być człowiek. W pierwszej chwili myślicie o ludziach na szczudłach, ale później rozsądek bierze górę i myślicie, że w ogóle nie ma to sensu, co też wymyśliliście przed chwilą. I w końcu dociera do was fakt, że w zaroślach obok stoi SŁOŃ – duży, prawdziwy, straszny słoń. Przytrafiło się to nam z Krzysiem naprawdę. U nas w Polsce coś niewiarygodnego, tam zupełnie normalna rzecz. Pierwsza moja reakcja to przeraźliwy krzyk połączony z radością, zaskoczeniem i z niedowierzaniem. Najbardziej jednak zdziwieni byli nasz kierowca i właściciel sklepu; skończyli swoje wywody, zadowoleni, że zamiast sklepu mogli turystom dostarczyć innej rozrywki. Wyobraziłam sobie później, jak ktoś u nas podobnie zareagowałby na krowę lub kozę - nie napiszę, co pomyślałabym o kimś takim. Nagle przy tym słoniu znalazło się chyba z czterech facetów, każdy coś do nas mówił w niezrozumiałym dla nas języku. Domyśliłam się, że chodzi o zdjęcia. Kiedy tak myślałam, Krzysiu już był koło słonia, a ja pstrykałam zdjęcia na oślep, bo nic nie było widać w ekranie aparatu. Zapytałam jednego chłopaka, czy nie ma tu węży. Odpowiedział „no, no snake” wyszczerzając przy tym swoje białe zęby. Później była moja kolej, nie byłam tak odważna jak Krzysiu, nie podeszłam tak blisko, bałam się tego potwora. Samth- nasz kierowca tuk-tuka opowiadał nam po całym zajściu, że słonie generalnie nie są niebezpieczne, ale trzeba uważać jak są w trakcie posiłku. Zgadnijcie, co akurat robił „nasz” słoń? Oczywiście jadł.
Słonie widzieliśmy jeszcze później, podczas podróży do Kendy. Co więcej, mieliśmy niezwykłą okazję przejechać się na słoniu. Nasza przewodniczka opowiadała nam, że są trzy miejsca na ziemi, gdzie jest to możliwe: Tajlandia, Indonezja i Sri Lanka. Jak się później okazało, całe szczęście, że nie było innej opcji jak wędrówka na słoniu nie w pojedynkę lecz w parze. Usiadłam za Krzysiem, przekonana, że przejażdżka ta będzie podobna do tej na wielbłądzie. Jak bardzo się myliłam…Małe przeszkody urozmaiciły nam tą krótką przygodę. Przed nami była niemała górka, na którą słoń musiał najpierw wejść a później, co gorsze, z niej zejść. Następnie weszliśmy na drogę, po której odbywał się normalny ruch drogowy, przejeżdżały auta, autobusy. Na słoniu byliśmy na poziomie okien autobusu, więc byliśmy fajną atrakcją dla przejeżdżających akurat turystów. W ich aparatach mamy sporo zdjęć na tym słoniu. Później „słonik” z nami na grzbiecie wszedł na mostek. Miałam wrażenie, że na tym mostku tylko ten jeden nasz słoń może się zmieścić. I tym razem byłam w błędzie. Naprzeciwko zobaczyliśmy drugiego olbrzyma, który wcale nie myślał ustąpić nam z drogi lub zaczekać, aż my przejdziemy. Przed nami było jeszcze zejście z górki, które jakoś nam się udało przeżyć, chociaż Krzysiu był prawie na głowie słonia, a ja na Krzysiu. Ciekawym doświadczeniem było również, kiedy słoń przyspieszył kroku. Mój tyłek podskakiwał z jakieś pól metra w górę. Słoń ma śmieszną sierść, pokrytą kłującymi włoskami. Ponieważ nie siedzieliśmy w koszyku, lecz na samej płachcie, czuliśmy te jego włoski na naszych nogach. Krzysiu miał dodatkową atrakcję w postaci masażu nóg przez ogromne uszy słonia, którymi poruszał w sposób jakby się wachlował. Głowa jego była ogromna. Kiedy się siedzi na słoniu widać tylko tą jego dużą głowę. Gdybym miała wybierać dłuższą podróż na słoniu czy na wielbłądzie, zdecydowanie wybrałabym tego drugiego. Mimo wszystko przeżycie niezapomniane, niezwykłe i bardzo fajne.
Dużo słoni widzieliśmy również w sierocińcu dla słoni w Pinnawela. Tu adoptowane są słoniki niechciane, znalezione sieroty lub pokrzywdzone przez los, jak np. słonica Sami, która straciła nogę przez minę. Reszta słoni wyglądała na zdrowe, ale mogę to stwierdzić tylko okiem laika. Z jakiegoś powodu były w schronisku. Piękny widok, który zachowam w pamięci do końca życia. Kiedy szliśmy tam, powiedziałam do Krzysia: „chciałabym mieć z Tobą zdjęcie, gdzie w tle będzie mnóstwo słoni – jak w folderach”. I mamy takie zdjęcie. Jest fantastyczne! Byliśmy tam do godziny dwunastej w południe, bo akurat o tej porze kończył im się czas na kąpiele. Przez schronisko przepływała rzeka Maha - Oya, w której te słoniki akurat zażywały kąpieli. W ciągu dnia kąpią się w godzinach 10-12, 14-16. Sprytne rozwiązanie. Taki dorosły słoń potrafi w ciągu dnia wypić ok. 700litrów wody i zjeść ok. 200kg pożywienia. Malutki słonik potrzebuje ok.200litrów dziennie mleka. W schronisku znajduję się około 60 słoni.
Słonie srilankijskie odgrywały dużą rolę przy budowie „Mostu na rzece Kwai” – wykorzystanego w tym właśnie filmie. Film nagrodzony Oskarem został nakręcony w tutejszej dżungli w roku 1957. Znany na całym świecie filmowy most znajduje się w wiosce Kitugala. Mieliśmy okazję również przejeżdżać przez niego w drodze do sierocińca.
Krokodyle
Czy mieliście kiedyś krokodylka w ręce? Na wyjazdach często jest okazja do wzięcia w ręce i zrobienie sobie zdjęcia z wężem, papugą, małpką.. Tymczasem my mieliśmy okazję dotknąć prawdziwego krokodylka. Nie był to oczywiście duży krokodyl, ale taki malutki, zaledwie sześciomiesięczny. Ząbki jednak miał takie, że bez problemu, gdyby tylko chciał, moje paluszki znalazłyby się w jego paszczy, a później w jego brzuszku. Mimo wszystko odważyłam się go dotknąć, oczywiście dopiero po tym jak Krzysiu miał go na ramieniu. Podpłynął z nim do naszej łódki młody chłopak, trzymał go w koszyku i jak tylko jacyś turyści podpływali łodziami, wyciągał go z koszyka, by zarobić kilka rupii. Na przejażdżkę łodzią wybraliśmy się już w drugi dzień. Zanim wykupiliśmy wycieczkę przeczytałam w Internecie, że warto zakupić lokalne wycieczki u Silve (jego imię i nazwisko brzmi: H. Wilson Pathmasena Silva), który jest na plaży przed hotelem. Pomyślałam wtedy, że fajnie by było, gdybyśmy tego Silve znaleźli. Okazało się, że to on znalazł nas bardzo szybciutko, już w pierwszy dzień. Zdecydowaliśmy się na ten rejs po rzece z nim i to był strzał w dziesiątkę. Opowiedział nam bardzo dużo, pokazał mnóstwo rodzajów ptaków, roślin, kameleony, tuziny waranów wylegujących się na gałęziach, czasami bardzo łatwych do przeoczenia. Oprócz tego pokazał nam krokodyle. Płynęliśmy rzeką, w której po prostu żyły sobie krokodyle. Ja widziałam kilka razy małe krokodylki, takie jakiego mieliśmy okazję mieć w rękach. No ale skoro były małe krokodylki, to zapewne musiały być i duże. No i były, widać było jednego bardzo dużego, ale ja osobiście go nie widziałam. Po wycieczce, kiedy siedzieliśmy sobie z Krzysiem jak zwykle przed kominkiem, opowiedział mi Krzysiu, co tegoż dnia wyczytał w Internecie. Otóż jedne z najgroźniejszych krokodyli na świecie, zwane krokodylami różańcowymi, żyją właśnie na Sri Lance, szczególnie lubują się w rzekach które są przy ujściach do oceanu (oczywiście nasza rzeka taka była), oprócz tego…. mogą atakować ludzi. Mają od 5 do 7 metrów.
Ayurveda
Po raz pierwszy o tej metodzie leczenia usłyszałam będąc właśnie na Sri Lance. Podczas wspomnianej wcześniej wycieczki łodzią po rzece mogliśmy zatrzymać się w tak zwanym Kräutergarten, co po niemiecku oznacza ogród ziół. Przywitał nas „profesor”, jak sam siebie określił. Złożył ręce jak u nas składa się do modlitwy, pochylił głowę, i bardzo głębokim, aczkolwiek cichym głosem powiedział, że wita nas w ogrodzie. Trochę zachciało mi się śmiać, przypominał raczej kogoś z sekty niż profesora, ale próbowaliśmy być poważni. Opowiadał nam dużo o ziołach i roślinach, które rosły w ogrodzie. Mówił słabym niemieckim, przeplatał go językiem angielskim, ale mogliśmy go zrozumieć. Jego „uczniowie” przygotowali nam herbatkę z czymś tam w środku. Smakowała nieźle, ale nie rewelacyjnie. Główna zasada leczenia ayurveda: lecz się tym, co możesz zjeść. Miał tam specyfiki na wszystko: na zęby (mutuhara), bóle głowy, uszu, zębów, gardła (olejek cynamonowy), na ugryzienia przez insekty (sanjeevanee), na poparzenia słoneczne, na piękną skórę (sandlwood oil -drzewo sandałowe), na dolegliwości sercowe, astmę, nerwowość, problemy z krążeniem, problemy z pamięcią (wishvarishta –wino ziołowe), na cukrzycę (premeha -ziołowy syrop), na hemoroidy (agnimula-sirup), na dolegliwości żołądkowe (amesshwari – produkt muszkatołowy) i wiele, wiele innych. Po omówieniu większości znajdujących się tam roślin, zabrał nas do swojej „apteczki”. Pokazywał nam przeróżne gotowe produkty, nie mogąc się ich zachwalić. Kiedy zaczął „badać” Krzysia, wybuchłam śmiechem. Zamknął oczy i sprawdzał puls Krzyśkowi, mówiąc, że ma problemy z kręgosłupem. Kiedy zobaczył, że się śmieję, stwierdził: „I’m really profesor” [jestem prawdziwym profesorem] Opowiadał cuda, że pracuje tu dopiero od trzech dni, innym Polakom na drugi dzień powiedział, że mają szczęście, bo on jest tutaj tylko trzy dni w roku. Jestem pewna, że kiedy teraz byśmy tam wrócili, profesorek byłby nadal. Zawołał dwóch swoich uczniów, nam kazał usiąść na ławkach. Ja miałam być za Krzysiem. Mieliśmy się rozluźnić i zamknąć oczy, bo czekał nas prawdziwy masaż leczniczy ayurveda. Według profesorka 99% turystów przyjeżdża na Sri Lankę w celach leczniczych. No, my należeliśmy zatem do tego jednego procenta. Rozpoczął się masaż.. Jakoś nie potrafiłam się rozluźnić, zobaczyłam z boku palące się kadzidło, przypomniałam sobie tą herbatkę, którą tak bez wahania wypiliśmy i przypomniał mi się film „Turistas”, który niedawno oglądaliśmy. Chodziło o porywanie turystów dla organów, a rzecz miała miejsce w Brazylii. Niby zupełnie inny zakątek świata, ale tutaj przecież też byliśmy daleko od domu, nie rozumieliśmy kompletnie nic, co oni między sobą rozmawiają. Poza tym ich wygląd nie wzbudzał zaufania. Profesorek nagle zniknął, my poddaliśmy się tym masażom. Wymasowali nam plecy i głowy, przy czym myślałam, że podczas masażu głowy odpadną mi najpierw uszy, a następnie cała głowa. Wysmarowali nas przy tym olejkami, że ciężko było to później z siebie zmyć. Masaż trwał około 15 minut. Nagle pojawił się znów profesorek, zapytał o wrażenia. Kiedy zapytałam, ile nas to wszystko będzie kosztować, stwierdził tym swoim dziwnym głosem: „pieniądze to nie wszystko”. Zaprowadził nas do innej apteczki i zaczął pakować do foliowej torebki produkty, które rzekomo chcemy kupić. Kiedy powiedzieliśmy, że nie potrzebujemy niczego widząc ceny, które są na tych produktach, był niezbyt zadowolony i czym prędzej nas pożegnał. Chłopaki i tak dostali od nas niemały napiwek. Rozmawialiśmy później z innymi Polakami, którzy też odwiedzili ogród profesorka, każdemu mówił dokładnie to samo. Im zapakował produktów ze swojej apteczki za 100 dolarów. Na szczęście nie mieli oni w ogóle ze sobą pieniędzy i kiedy powiedzieli o tym profesorkowi, ten – jakże przyjazny człowiek – wygonił ich z ogrodu.
Medycyna ayurveda ma ponad 3000 lat. Obok szpitali i przychodni, w których pracuje około 10 000 lekarzy wtajemniczonych w medycynę ayurveda, prawie każdy hotel ma swój dział ayurveda. Trzeba jednak jednego być świadomym: dwutygodniowa kuracja ziołami i masażami nic nam nie pomoże. Jedynie długotrwałe leczenie ciała, ducha i duszy daje pożądane efekty. Ostatnio czytałam artykuł o spa proponowanych w Polsce. W jednym z hoteli proponowali właśnie medycynę i masaże ayurveda. Ceny mnie zszokowały. Za piętnastominutowy masaż wykonany przez prawdziwych specjalistów zapłaciliśmy zdecydowanie mniej niż wyniosłoby to nas w Polsce.
Podczas wyprawy do Kandy, jednym z punktów programu była wizyta w innym ogrodzie, ale też ayurveda. Śmialiśmy się z ludzi poddających się masażom i współczuliśmy im późniejszego prysznica. Jednak o jednej rzeczy chciałabym tutaj przy okazji wspomnieć. Rankiem złapała mnie tzw. choroba klimatyczna (coś w rodzaju zemsty Faraona podczas pobytu w Egipcie). Właściciel ogrodu zaproponował osobom z tą chorobą (było nas trzy) pewien specyfik, po którym nasze kłopoty miały się zakończyć. Bez wahania postanowiłam wypić ten specyfik. Ten roztwór wyglądał ohydnie i jeszcze gorzej smakował. Po wypiciu tego lekarstwa zapomniałam, co to kłopoty żołądkowe aż do dnia wyjazdu. Nasze lekarstwa tam kompletnie nie działają. Słyszałam, że tak jest, a wtedy przekonałam się o tym na własnej skórze.
Ludzie
Ludzie na Sri Lance są twoimi przyjaciółmi, kiedy tylko wyczują, że mogą na tobie zarobić. Nie wzbudzają zaufania swoim wyglądem, ale źli nie są. Chcą, żebyś czuł się na Sri Lance jak najważniejszy gość, ale później za to słono zapłacił. Takie były nasze wrażenia.
W pierwszy dzień poznaliśmy Manu, chłopak zajmował się lokalnymi wycieczkami. Kiedy spacerujecie sobie po plaży, mają oni w zwyczaju iść koło was, wcale nie pytając was o zdanie, czy macie na to ochotę czy nie. Na początku było to bardzo krępujące, a później nie przejmowaliśmy się tym. Manu również przyłączył się do naszego spaceru, był dla nas bardzo miły, opowiadał dużo, co warto zwiedzić, co zobaczyć, gdzie pojechać. Powiedzieliśmy mu, że chcemy porobić sobie zdjęcia na takiej plaży, gdzie nie ma turystów. Manu stwierdził, że zabierze nas tam za jedyne czterysta rupi. Zgodziliśmy się, umówiliśmy na następny dzień na określoną godzinę. Następnego dnia o określonej godzinie nadaremne były poszukiwania Manu. Pytaliśmy o niego, szukaliśmy go, ślad po Manu zaginął. Manu pojawił się dopiero popołudniu. Bez wstydu powiedział, że nie przyszedł na nasze spotkanie, bo rano umówił się z Anglikami na wycieczkę po rzece. „Business is business” - stwierdził, że po prostu dali mu więcej zarobić, niż zarobiłby z nami. Zaskoczyła mnie ta jego szczerość i bezczelność. Kiedy go szukaliśmy, mówiono nam, że je lunch. Z takim wytłumaczeniem też kilka razy się tam spotkaliśmy. Facet w recepcji, który wymieniał pieniądze potrafił jeść śniadanie około trzech godzin. Ludzie zajmujący się przy hotelach na przykład wycieczkami, przewozami tuk-tukiem mają za zadanie wyssać z turystów ostatniego dolara. W ostatni dzień chcieliśmy kupić pamiątki. Wzięliśmy tuk-tuka, kierowca zawiózł nas do sklepu swojego znajomego – bardzo ekskluzywnego jak na Sri Lankę, nie pasującego kompletnie do krajobrazu Beruwaly czy Bentoty. Ceny również były ekskluzywne, więc postanowiliśmy się targować. Właściciel wściekł się, kazał mi odłożyć to co trzymam w ręce i dał do zrozumienia, żebyśmy opuścili jego sklep. Musiałam go chyba niezwykle obrazić!!! Kierowca również był na nas zły, że nie dokonaliśmy zakupów w sklepie jego znajomego, zawiózł nas na targ, wziął pieniądze za przejazd i odjechał niepocieszony. Na targu ceny były dziesięciokrotnie niższe niż w tym sklepie, no i za targowanie nikt się nie obrażał.
Dla ludzi na Sri Lance byliśmy bardzo ciekawi. Kiedy pojechaliśmy na targ, albo do przystani przez małe wioski, ludzie patrzyli się na nas jakbyśmy byli z innej planety. Dzieci biegały za nami, pokazywały sobie nas palcami, starsi patrzyli na nas jakby pierwszy raz w życiu widzieli białego człowieka. Przewodniczka mówiła nam, że niektórzy święcie wierzą, że Sri Lanka jest całym światem. Turyści wzbudzają zaciekawienie przez swój kolor skóry. Poza tym kraje europejskie są dla większości z nich nieosiągalne, nawet w ich wyobrażeniach. Kolor skóry to jedno, ubiór to drugie. Turystki z Europy chodzą po plaży w bikini, co dla kobiety Hinduski jest po prostu niewyobrażalne. Chodzą zakryte od stóp do głów jak w Tunezji czy w Egipcie.
Wylęgarnia żółwi
W drodze powrotnej z Galle poprosiliśmy Sama, naszego bardzo cierpliwego kierowcę, aby zawiózł nas jeszcze do wylęgarni żółwi. Był tam piękny zachód słońca, wylęgania znajdowała się tuż przy plaży. Spacerowaliśmy po rozgrzanym słońcem piasku i byliśmy ciekawi tej atrakcji, która kosztowała nas grosze, bo ok. 400 rupi od osoby. Nasz przewodnik świetnie mówił po niemiecku, więc nie było problemu ze zrozumieniem tego, co miał do powiedzenia. Wylęgarnia zajmuje się ochroną ginących gatunków, a na Cejlonie żyje aż pięć gatunków z siedmiu występujących na świecie.
Żółwie składają jaja co dwa lata od kilku do 150 sztuk. Jaja w ziemi leżą dokładnie 42 dni. Każde miejsce, gdzie znajdują się jaja jest dokładnie oznaczone: ile jest tych jaj w ziemi, kiedy zostały tam włożone oraz jaki to jest gatunek. Po tym czasie z tych jaj wykluwają się małe żółwie. Te, których pępuszek już jest zagojony są wyciągane z piasku. Takie małe żółwie zostają włożone do wody, do małego kamiennego basenu. Tam są one jeden dzień, na drugi dzień przekłada się je do drugiego basenu. Jest jeszcze trzeci mały basen, w którym są małe trzydniowe żółwie. Później wypuszcza się je na wolność. W tych małych basenach było dosyć sporo tych żółwi, mogliśmy je wziąć w ręce i popatrzeć jak wyglądają z bliska. Najfajniejsze były te maleństwa jednodniowe, które były jeszcze ślepe i bezbronne. Miały około kilkunastu centymetrów i śmiesznie machały łapami. Ich pancerz jest jeszcze dość miękki i ponoć twardnieje z czasem. W naturalnych warunkach w pierwszych chwilach po wyjściu z dziur odruchowo szukają schronienia, są bowiem narażone na ataki wielu zwierząt, w szczególności ptaków. W takich wylęgarniach nie muszą się tym przejmować, bo mimo iż od pierwszych swoich chwil są już samodzielne, to człowiek pomaga im tutaj przystosować się do środowiska.
W trochę większych basenach były różne inne, starsze żółwie. Był żółw stuletni, który ważył około 12 kilu i Krzysiu mógł go wyłowić z wody. Ja również wyciągnęłam troszeczkę mniejszego i młodszego, miał ok. 9 kilo. Był też żółw, który od urodzenia był żółwiem ślepym, był żółw, który poprzez tsunami stracił dwie przednie łapy. Były też żółwie chore, dlatego co dwa tygodnie przychodzi do wylęgani lekarz weterynarz, który bada je i określa, czy są gotowe, aby powróciły do wód Oceanu. Kilka takich żółwi również widzieliśmy. Woda w basenach jest wymieniana co dwa dni wodą z oceanu, jest to jednak bardzo pracochłonne.
Po obejrzeniu wylęgarni zostaliśmy zaprowadzeni do sklepiku, w którym mogliśmy kupić przeróżne pamiątki związane z żółwiami i poprzez ten zakup wesprzeć finansowo tą wylęgarnię. Utrzymuje się ona tylko z turystyki, bo od państwa nie otrzymuje żadnych pieniędzy.
Herbata
Każdy pewnie kiedyś pił herbatę cejlońską nawet o tym nie wiedząc, że pochodzi ona właśnie ze Sri Lanki. Albo po prostu nie było to istotne dla pijącego tą herbatę. Kiedyś i dla mnie było to mało ważne. Po powrocie jednak zaczęłam zwracać uwagę jaką herbatę piję i w jakiej postaci. A wszystko za sprawą wizyty w fabryce herbaty w drodze do Kandy. Troszeczkę byliśmy zawiedzeni, bo myśleliśmy, że zobaczymy prawdziwe plantacje herbaty z kobietami kolorowo ubranymi w sari z ogromnymi koszami, do których wrzucają zebrane liście. Chcieliśmy zobaczyć obrazek jaki mieliśmy w głowach z polskiej reklamy. Jedna taka kobieta potrafi uzbierać ok. 16 kg liści herbaty dziennie, z czego w wyniku końcowym powstaje 4 kilo. Zbiór powtarzany jest co dwa, trzy tygodnie, gdyż z jednego krzaka można zerwać tylko kilka listków nadających się do produkcji. Nie ma żadnych maszyn, które zastąpiłyby sprawne oko takiej kobiety. Zwiedziliśmy tylko fabrykę, ale i tak zostało dużo informacji w głowie i chwila zastanowienia się: czy aby nasze choroby nie są winą złej herbaty, którą pijemy na co dzień? Zawsze mówimy, że to woda jest szkodliwa. Rzadko kiedy ktoś się zastanowi nad herbatą, którą pije się co najmniej kilka razy dziennie. Po wejściu do fabryki do naszych zmysłów powonienia dotarł zapach herbaty, ale inny niż znamy z Polski. Zapach był bardzo intensywny, czasem nawet mdły. Być może mdłość zapachu wynikała z tego, że było tam paskudnie gorąco. Podczas 30stopniowego upału zafundowaliśmy sobie jeszcze saunę. Pokazano nam proces powstawania herbaty poprzez składowanie jej liści, fermentację i suszenie aż do sortowania, oczyszczania i na końcu delektowania się jej smakiem. Są różne rodzaje, a najlepsze gatunki idą na eksport. Główne rodzaje herbaty produkowanej na wzgórzach Sri Lanki to: BOP, FBOP, OP, BOPF, PEKOE, BOP1 itd. Gdybyście chcieli kupić herbatę cejlońską w Polsce, to musicie poszukać znaku firmowego na opakowaniu - lwa, który trzyma miecz w swojej łapie. Wtedy możecie mieć pewność, że ta herbata na pewno pochodzi ze Sri Lanki i tam była pakowana. Zakupiliśmy kilkanaście pudełek herbat, pomyśleliśmy że będzie to znakomity prezent dla naszych bliskich i znajomych. Dla siebie kupiliśmy herbatę zieloną w liściach. Wystarczy wsypać kilka liści do kubka. Po zalaniu ich gorącą wodą pęcznieją nadając herbacie cudowny smak. Jeśli ktoś kiedyś będzie się wybierał na Sri Lankę w okolice Beruwely, to polecamy mały sklepik SEVEN HILLS TEA CENTER z bardzo sympatycznym sprzedawcą W. Anil Gunathilaka (J.P) i jego adres: Galle Road, Maoragalla, Beruwala, Sri Lanka.
Maski
Maski zaczęłam zbierać niedawno. To moje hobby trwa może trochę ponad dwa lata, kiedy z Mamą byłyśmy w Dzierżoniowie w sklepie i zakupiłyśmy dużą maskę. Do tej pory nie mam większej. Następną przywiozłam sobie z Meksyku, moi Rodzice przywieźli mi maskę z Maroko oraz z Bieszczad. Ja, będąc z dzieciakami na zielonej szkole na greckiej wyspie Thassos przywiozłam sobie stamtąd również maskę. Następne dwie są z moich podróży z Krzysiem, jedna z Tunezji, z portu Sousse a druga z Karpacza. Następna, jaką powiesiłam na ścianie jest maska z Peru, przynajmniej taki napis widnieje na niej. Wzięłam ją z garażu, gdzie trafiła po przeprowadzce, a odkąd pamiętam zawsze wisiała u nas w przedpokoju w mieszkaniu. Skąd jest naprawdę, tego nie wiem. Bardzo ładna maska, pewnie pochodząca z Wenecji to prezent gwiazdkowy od św. Mikołaja. Ostatnia maska jest najbardziej kolorowa i tą właśnie kupiliśmy na Sri Lance już w drugi dzień podczas rejsu łodzią po rzece. Silve zapytał nas, czy chcemy pooglądać maski i nie czekając właściwie na naszą zgodę stanął w sklepie, do którego wchodziło się prosto z łodzi, był tuż przy brzegu. Sklepik był malutki, ale za to bardzo duży był tam wybór masek i innych figurek ręcznej roboty. Jedną z nich zakupiliśmy po krótkim targowaniu się za 1000 rupi, co wynosi ok. 10 dolarów. Sprzedawca pokazał nam jeszcze swoje zwierzęta, m.in. jeżozwierza, pawie, papugi, kaczki i inne. Przy okazji opowiedział nam jak jego zwierzęta wyczuły nadchodzące niebezpieczeństwo i uciekły z klatek przed tsunami. Dużo zwierząt wróciło, ale dużo też potracił. Wtedy widzieliśmy maski po raz pierwszy, później pojawiały się na każdym kroku, wszystkie bajecznie kolorowe jak w folderach, wszystkie uśmiechnięte i radosne. Jest jednak coś, o czym nikt wcześniej z nas, turystów nigdzie nie przeczytał, a czego dowiedzieliśmy się od naszej przewodniczki zupełnie przypadkiem. Opowiedziała nam dwie historie, z których wynikało, że niektóre z tych masek mogą być niebezpieczne. W to, co teraz napiszę nie musicie wierzyć, możecie potraktować to jako wybujałą wyobraźnię naszej przewodniczki, ale absolutnie zabronione jest się z tego śmiać. Są rzeczy, o których nam Europejczykom nawet się nie śniło - lepiej z tym nie igrać, nie wyśmiewać i najlepiej nie ruszać…
Pewien facet pojechał sobie kiedyś ze swoją siostrą do Maroko. Przechodzili przez ogromny plac, na którym siedziała cyganka. Jej twarz była cała pokryta celtyckim makijażem, było widać tylko jej bardzo czarne oczy. Cyganka bardzo chciała powróżyć młodym ludziom. Siostra tego młodego człowieka była gotowa na te wróżby, lecz ten zaczął wyśmiewać się z tej cyganki, obraził ją słownie klika razy i powiedział na głos do siostry, że tej staruchy słuchać nie będzie. Musiał nieźle wkurzyć cygankę, bo ta wzięła garść kamieni, które miała przy sobie i rzuciła mu pod nogi. Powiedziała tylko: „teraz zobaczysz!!!” Po powrocie młody człowiek zapomniał o wszystkim do momentu, kiedy zaczęły się u niego nieszczęścia. Stracił pracę, żona odeszła, spalił się jego dom, a choroby nawiedzały jego bliskich. Nie mógł pojąć, co się dzieje. Zrozpaczony, poszedł do wróżki. Ta, od razu mu przepowiedziała przyszłość: „Nie skończą się twoje kłopoty, dopóki nie pojedziesz do bardzo dalekiego kraju i nie nazbierasz kamieni z rwącego potoku. Będziesz musiał podarować je swojej siostrze, a ta będzie musiała schować je w łóżko. Wtedy twoje kłopoty znikną. Obraziłeś kogoś, kto zesłał na ciebie tę klęskę. Teraz musisz uczynić to, co mówię” – wysłuchał jej bardzo uważnie. Szybko załatwił sobie podróż do dalekiej Brazylii, znalazł rwący potok, nazbierał garść kamieni, które po powrocie podarował swojej siostrze. Kłopoty zakończyły się.
Inny młody człowiek przebywał na wakacjach na Sri Lance, zakupił tutaj maskę i po powrocie powiesił ją w domu. Podobnie jak u poprzedniego zaczął się i dla niego okres nieszczęść połączony ze śmiercią jego bliskich poprzedzoną ciężkimi chorobami. Był zrozpaczony. Wróżka powiedziała mu, że ma pewną rzecz w domu, która przywołuje wszystkie te nieszczęścia i że musi ją spalić, a wtedy nieszczęścia ustąpią. Przypomniał sobie o masce ze Sri Lanki, tak jak kazała wróżka spalił ją. Tragedia zakończyła się, ale i tak wyrządziła krzywdy na duszy nieuleczalne.
Od razu pokazałam przewodniczce maskę, jaką my zakupiliśmy. „Ta przynosi szczęście i dobrobyt. Nie martwcie się” – uspokoiła nas. Opowieści te dały dużo do myślenia. Jak różne kraje to są: nasz i odległa Sri Lanka, jak różni ludzie, wierzenia, religie…
Chcieliśmy sobie kupić także muszlę do domu, ale przewodniczka nas przestraszyła, że na Okęciu mogą nam nie tylko ją zabrać, ale także możemy zapłacić za to bardzo wysoką karę. Nie wolno było również przewozić monet sprzed 1945 roku. Może nie powinnam o tym pisać, ale kilka właśnie takich monet udało nam się przewieźć. Wsadziliśmy je po prostu do portfela do polskich złotówek. Dowiedzieliśmy się o tych monetach i o zakazie ich przewożenia już po ich zakupie i postanowiliśmy zaryzykować. Nic się nie wydarzyło, ale komu by się chciało wyszukiwać monet w czyimś portfelu. Musieliby przeszukiwać portfel każdemu… Myślimy, że z muszlą byłoby podobnie. Z Tunezji przywieźliśmy dwie przepiękne muszle zakupione w hotelowym sklepiku. Leżały gdzieś z tyłu na półkach, były zakurzone i chyba sam sprzedawca nie wierzył, że uda mu się je sprzedać. Na Sri lance też widzieliśmy przepiękne muszle. Facet stał ze swoim kramem na plaży, pokazywał nam każdą z osobna. Były prześliczne i niedrogie i teraz żałujemy, że takiej właśnie chociaż jednej malutkiej nie przywieźliśmy sobie stamtąd. Kiedy ten sprzedawca polał je wodą, mieniły się w słońcu. Były przecudne- wyglądały jak sztuczne. Muszli w końcu nie zakupiliśmy, ale za to przywieźliśmy sobie rybaka, którego bardzo chcieliśmy zobaczyć w rzeczywistości, ale niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Rybak to niezwykły, bo siedzący na dwóch kijkach umocowanych ze sobą. Zapytałam Silva podczas wycieczki po rzece, jak długo taki rybak może na tych palach wysiedzieć. Powiedział, że około trzech godzin. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nawet pięciu minut. Pytałam także Sama podczas wycieczki do Galle, gdzie możemy zobaczyć takich rybaków. Stwierdził, że około sześciu godzin jazdy z miejsca, gdzie aktualnie się znajdowaliśmy. Wystarczył mi widok z folderów. Nie wyobrażałam sobie sześciogodzinnej jazdy tuk-tukiem. I tak dużym wyzwaniem było pokonanie tym czymś 60 kilometrów w jedną stronę do Galle i z powrotem oczywiście też. Z tymi rybakami, między innymi, kojarzyłam sobie Sri Lankę po zapoznaniu się z różnymi publikacjami na jej temat przed naszym wyjazdem. Wyczytałam również, że są miejsca na Sri Lance, gdzie tacy rybacy to zwykli naciągacze. Czekają na grupy turystów, wtedy wskakują na pale i oczekują za każde zrobione z nimi zdjęcie kilkuset rupii. Kiedy turyści oddalają się, oni też zeskakują ze swoich „stołków” i czekają na następnych. Teraz to nawet mnie to nie dziwi…My chcieliśmy zobaczyć tych prawdziwych, a nie oszustów. Widzieliśmy jedynie same pale podczas wycieczki po rzece. Ale za to mamy figurkę takiego rybaka ze złowioną rybą. Sprzedawca był śmieszny. Obniżył nam cenę i powiedział, żebyśmy tylko nikomu nie mówili, że u niego jest tak tanio. Aż tak tanio wcale nie było, ale sprzedawca był miły. Reklamę tego sklepu zrobili nam Polacy, a właściwie Polak, który się „tapla w wodzie” J - Krzysiu wie, o co chodzi. Zawsze się śmiejemy z tego wydarzenia. Nie będę pisać, o co chodzi. Bo może kiedyś (choć to bardzo mało prawdopodobne, a wręcz niemożliwe) ten właśnie człowiek przeczyta te zapiski i skojarzy całą sytuację.
Relikwia Buddy
Po trzynastogodzinnej podróży samolotem, rezydentka oznajmiła nam, że do hotelu jest około trzech godzin jazdy, a to ze względu na bardzo złą nawierzchnię dróg, o których jeszcze później opowiem. Było nam już wszystko jedno, byliśmy bardzo zmęczeni, poza tym różnica czasu też robiła swoje. Podczas nocnej jazdy przez Kolombo zobaczyliśmy, że tak jak oznajmiła nam przewodniczka nic ciekawego się tutaj nie znajduje. Nie zalecała również wycieczek do Kolombo, ponieważ wciąż na Sri Lance trwa wojna domowa i ciągle słyszy się o zamachach terrorystycznych. Tuż przed naszym wyjazdem słyszeliśmy, że wybuchła bomba na przystanku w Kolombo. Jednak jak byliśmy tam, nic takiego do nas nie docierało, nie mówi się tam o wojnie domowej. Tubylcy opowiadają o tsunami, to była dla nich straszna tragedia. O atakach tamilskich tygrysów w ogóle tam nie słyszeliśmy i nikt nam o nich nie opowiadał.
Podczas jazdy do hotelu rzuciła nam się w oczy ogromna liczba posągów Buddy. Są na każdym kroku, zarówno małe jak i olbrzymie jakie widzieliśmy na przykład podczas wycieczki do Kandy sięgające kilka metrów czy ten największy posąg, 30-metrowy mający chronić przed następną falą tsunami. Obok posągów Buddy widzieliśmy również jakże nam znaną figurkę Maryi czy Jezusa. Nikomu to nie przeszkadza, że Jezus i Budda stoją czasami bardzo blisko siebie. Podczas wycieczki do Kandy miałam okazję, niestety sama, wejść do świątyni, gdzie przechowywany jest Ząb Buddy. Przy wejściu do świątyni przechodziło się przez jedną bramkę, drugą bramkę, trzecią bramkę… gorzej niż na lotnisku. Krzysiu nie mógł wejść, bo miał zbyt krótkie spodnie (sięgające do kolan, a nie za kolana), jednego faceta nie wpuścili, bo niefortunnie napił się piwa do obiadu i oni to wyczuli. Kontrola była przerażająca. Kobiety przechodziły przez jedną bramkę, mężczyźni przez drugą. Ja zdążyłam się przebrać w autobusie, miałam długie spodnie i na koszulkę na ramiączkach nałożyłam jeszcze jedną z rękawkiem. Na szczęście nie wzięłam żadnej torby, bo każdy pakunek był solidnie przez tych strażników sprawdzany. Krzysiu mi opowiadał, że jak czekał na mnie, to widział, że nawet samochody, które wjeżdżały na teren świątyni były sprawdzane z każdej strony nawet od dołu. Ta przesadna kontrola spowodowana była atakiem ze strony tamilskich ekstremistów. Świątynia z zębem pozostała nienaruszona, ale biblioteka i część budynku zostały zniszczone. Byłam wściekła, że nie wpuścili Krzyśka. Dla mnie było to wszystko grubą przesadą. Nie miałam nawet jak Krzyśkowi powiedzieć, żeby chociaż dał mi aparat. Kiedy wchodziliśmy do świątyni musieliśmy być na boso, więc każdy musiał zdjąć swoje buty. Czułam się w tej świątyni nieswojo, trochę jak intruz. Widziałam tylko czarne oczy, które wpatrywały się w nas nieufnie. Ponoć zakrywający kolana i ramiona strój jest wymagany, aby nie dekoncentrować tubylców w modlitwie. Wchodząc tam poczułam intensywną woń kwiatów, których płatki – tylko świeże – były pod każdą figurką lub obrazem. Nie wolno było wąchać tych kwiatów. Niektóre nasze panie, nie wiedząc o tym, zaczęły wąchać te piękne kwiaty i od razu dostały reprymendę od mężczyzn, którzy pełnili tam pewnie rolę strażników. Wąchanie kwiatów jest obrazą Buddy i robić tego nie wolno!!! Podczas zwiedzania świątyni cały czas słyszałam bicie w bęben. Woń tych kwiatów i to bicie bębna sprawiało, że czułam się tam jak na jakimś tajemnym spotkaniu, na które wcale nie zostałam zaproszona. Mieliśmy okazję zobaczyć zęba Buddy, ale zamkniętego w kilku złotych skrzyniach. Złote skrzynie można było podziwiać przez jakieś trzy sekundy. Tyle miała czasu jedna osoba, która przechodziła obok małego okienka, za którym te skrzynie się znajdowały. Wrażenia na mnie ząb Buddy nie zrobił żadnego, tym bardziej, że pooglądałam sobie złote skrzynie a nie zęba. Cała ta otoczka kontroli i nieufności sprawiła, że wspomnienia stamtąd mam nijakie.
Drogi
Podczas drogi powrotnej z Kandy jak i całej przejażdżki mieliśmy dużo wrażeń, niekoniecznie przyjemnych, związanych z naszym autobusem. W mieście Kandy musieliśmy podjechać na lunch pod bardzo stromą górę. Myślałam, że nie dojedziemy, bo cały czas autobus stawał i sprawiał wrażenie, że nie ma siły dalej jechać. Poza tym, zaczęło okropnie śmierdzieć benzyną. Powiadomiliśmy o tym naszych kierowców. Uważali, że nic się nie dzieje i wcale nie śmierdzi, a cały autobus polskich turystów pewnie ma jakieś urojenia. Polskie krzykliwe baby nie dały za wygraną. Krzyczały, że śmierdzi i muszą coś z tym zrobić. No i zrobili… jak wróciliśmy z lunchu cały autobus śmierdział jeszcze gorzej. Popsikali czymś w rodzaju zapachu do toalety, który zmieszany ze smrodem paliwa był nie do wytrzymania. Baby chyba dały za wygraną, tym bardziej, że jak żołądek pełny, to i pewnie krzyczeć się tak nie chce. W drodze powrotnej jednak przeżyliśmy horror. Autobus stawał co 15 kilometrów. Kierowca musiał wychodzić, postukać młotkiem w bok autobusu, aby następne 15kilometrów mógł przejechać tym rzęchem.
Ruch na Sri Lance jest lewostronny, drogi są koszmarne. Między innymi dlatego jechaliśmy tak długo do naszego hotelu z lotniska. Najwięcej przypadków śmiertelnych na wyspie jest właśnie na skutek wypadków samochodowych. Drogi są w fatalnym stanie, a poza tym są bardzo wąskie. Ciekawą rzeczą było brak chodnika. Piesi chodzili na obrzeżach drogi i tuż przy drogach znajdowały się wejścia do sklepów. Aż trudno było w to uwierzyć, szczególnie przejeżdżając przez miasta. Mieliśmy wrażenie, że ci wszyscy ludzie chodzą po drodze. Tak było w mieście po drodze do sierocińca dla słoni. Ciekawą rzeczą były tam chorągiewki, było ich tysiące. Tysiące białych małych chorągiewek oznaczało, że w mieście umarł ktoś znany. Po drogach chodzili ludzie, psy, ale również krowy. Podczas jazdy tuk-tukiem mieliśmy okazję zobaczyć krowę. W sumie nic dziwnego zobaczyć krowę. Ale kiedy ta krowa jest w środku miasta i idzie sobie środkiem drogi nie zwracając w ogóle uwagi na małego tuk-tuka, w którym siedzieliśmy, to już robi wrażenie. U nas można spotkać na ulicy konie, a tam ulicą przechadzają się na przykład słonie. Widzieliśmy jak ludzie podróżowali sobie na słoniach tak jakby podróżowali sobie rowerem. Zresztą nasz słoń z nami na grzbiecie też szedł środkiem drogi.
Przejeżdżając przez ulice Sri Lanki słyszeliśmy tysiące klaksonów. Każdy trąbi, chociażby po to, żeby powiadomić, że chce wyprzedzić, albo że będzie skręcał – tak tylko myślę, bo nie zapytaliśmy ich, dlaczego tak trąbią. Nikt jednak się tam nie złości, nie denerwuje. Jeżeli chodzi o kulturę kierowców przewyższają nas bardzo. Nikt nie przeklina na nikogo ani nie krzyczy. Trąbienia też są chyba raczej informacją niż tak jak u nas zwróceniem komuś uwagi, że jeździ jak idiota. Przy tak dużym chaosie wcale nie jest łatwe przejść przez ulicę. Doświadczyliśmy tego wybierając się na market. Nie wiadomo było, w którą stronę się patrzeć. Był tam ogromny harmider. Klaksony, 35stopniowy upał, wręcz skwar, smród spalin, brud i śmieci dookoła, chodzące kozy po drogach powodują, że czujność też jest troszeczkę ospała. Trzymałam się wtedy Krzysia kurczowo, żeby się nie pogubić. Wrażenia fajne, ale nie na długi czas. Po około godzinnej przechadzki po tym mieście marzyliśmy tylko aby wrócić do hotelowego basenu i napić się zimnego piwka.
Pogoda
Wyjeżdżając do kraju tropikalnego spodziewaliśmy się upałów i takie faktycznie były. Manu powiedział nam, że mają tam dwie pory roku: deszczową i suchą. Kiedy my byliśmy, w lutym, była to pora sucha. Ciekawe jednak było to, że rano i do południa było przerażająco gorąco: ponad trzydziestostopniowe upały można było wytrzymać leżąc w cieniu i popijając coś zimnego. My nie leżeliśmy prawie w ogóle. Chcieliśmy w pełni wykorzystać ten tydzień, więc codziennie byliśmy gdzie indziej. Tym bardziej, że dzień był dosyć krótki, bo trwał od godziny 6 rano do 18, ale skrócony był jeszcze bardziej, ponieważ codziennie jak w zegarku o godzinie 16 zaczynało się chmurzyć, grzmieć i czasami padać. Tak było każdego dnia. Tak jakby ktoś u góry miał nastawiony zegarek i polecenie, że od godziny 16 na Sri Lance ma zacząć kropić. Później powietrze było bardzo wilgotne. Było parno. Będąc w kilku krajach o ciepłym klimacie, na Sri Lance czułam się najlepiej. Bardzo służył mi ten klimat. W ogóle nie przeszkadzała mi ta wysoka wilgotność powietrza. Czułam się tam bardzo dobrze. I kiedy porównam gorące powietrze w Tunezji czy w Egipcie to dla mojego organizmu zdecydowanie wolę klimat Sri Lanki.
Kiedy rano, po śniadaniu chodziliśmy po plaży, słońce grzało tak mocno, że samo patrzenie w piasek raziło w oczy. Stosowaliśmy kremy z filtrami nr 50, tym bardziej, że zimą byliśmy bladzi. Kiedy trochę się opaliliśmy zmniejszyliśmy filtry i to był nasz błąd. Po baaardzo długim spacerze po wyspie, która znajdowała się niedaleko naszego hotelu spiekliśmy się tak bardzo, że panthenol, który zakupiłam na nasz wyjazd do Tunezji spełnił dopiero tutaj swoją rolę. Leżeliśmy wieczorem cali w piance z panthenolu i na drugi dzień było trochę lepiej. Ręce w nadgarstkach i stopy bardzo nam jednak spuchły – miejsca, o których najczęściej się zapomina podczas smarowania kremem, które są najbardziej blade, a więc najbardziej narażone na poparzenia słoneczne.
Pogoda na Cejlonie sprawiła, że od razu wyzdrowiałam. Ta zima nie była dla mnie łaskawa, cały czas chodziłam z chusteczkami przy nosie, z którego kapało dobre pięć tygodni. Podczas pobytu na Sri Lance wyzdrowiałam momentalnie, poczułam się naprawdę dobrze. Dziwne, bo w naszych warunkach wypicie duszkiem po spacerze w skwarze lodowatej coli i piwa, a później skok do basenu poprzedzony zimnym prysznicem skończyłby się, przynajmniej w moim wypadku, przeziębieniem. Tam nic na szczęście nam nie było. Po powrocie wszystko niestety wróciło do „normy”. Jeżeli chodzi o tamtejsze piwko, to było naprawdę niezłe. Ponieważ mieliśmy formułę all inclusive mogliśmy wypróbować ich trunków. Warty reklamy jest tamtejszy arak, pity z colą smakuje naprawdę nieźle. Ja smakowałam różnego rodzaju mieszanki, które barmani wymyślali, a Krzysiu wierny był trunkowi, o którym wcześniej wspomniałam.
Jedzenie
Będąc na cejlońskiej wyspie mieliśmy okazję jeść rzeczy, których do tej pory nie znaliśmy. Jedną z takich rzeczy były banany. Oczywiście musiały to być inne banany jakie można kupić w Polsce. I takie też były. Po pierwsze były czerwone, po drugie zerwane prosto z drzewa jak u nas jabłka. Poczęstował nas nimi Silve podczas wycieczki łodzią. Są słodsze niż nasze i jak na mój gust też zdecydowanie smaczniejsze niż nasze żółte. Żółte, ale te duże, ponieważ mieliśmy też okazję spróbować w hotelu małych żółtych bananów, które w ogóle mi nie smakowały oraz bananów zielonych, które smakiem bardzo przypominały mi nasze. Jedzenie w hotelu było wyśmienite. Rankiem można było posmakować świeżych owoców, takich jak banany, ale także mango, papaja, oczywiście melony, pomarańcze, grejpfruty, maracuja i wiele innych. Bardzo chcieliśmy posmakować duriany – smak tego owocu ponoć jest wyśmienity. Ponoć, bo nie dane nam było go posmakować. Jedzenie duriana w miejscach publicznych jest zabronione i mimo naszych licznych poszukiwań widzieliśmy tylko stuletnie drzewo duriana w parku w Kandy. Dlaczego jedzenie duriana jest zabronione? Otóż przez jego specyficzny zapach, a właściwie okropny smród. Nie czułam tego zapachu, więc nie potrafię opisać. Mówiono, że smród jest nie do wytrzymania, ale jak już ktoś mimo tego okropnego fetoru posmakuje ten owoc, to będzie pod wrażeniem jego walorów smakowych. Niestety nie udało nam się nigdzie duriana znaleźć. Szkoda, bo do Polski raczej nigdy nikt tego chyba eksportować nie będzie. Zamiast duriana posmakowaliśmy kokosa, który kosztował w przeliczeniu na złotówki ok. 50 groszy. Kokos świetnie zaspokaja pragnienie. Niestety nie jest to smak jaki znamy z mleczek kokosowych. Smakował nieco inaczej, ale też nieźle. Kupiliśmy go sobie podczas drogi powrotnej z Galle. Sam przystanął przy jednym takim „stoisku” obok drogi. Kokosy są tam sprzedawane na każdym kroku jak u nas jabłka czy latem truskawki i są bardzo tanie. Dwóch chłopaków obsłużyło nas, tzn. obcięli koniec kokosa w sposób niezwykle profesjonalny, a potem jak wypiliśmy przecięli nam go na pół, abyśmy mogli wybrać sobie z niego miąższ.
Jeżeli chodzi o samą ceremonię jedzenia, to należy pamiętać i nie dziwić się, kiedy zobaczymy w restauracji, że nie podano nam sztućców. Oczywiście nikt nam nie odmówi podania łyżki czy widelca, ale jedzenie palcami jest tutaj tak samo naturalne jak u nas sztućcami. Widoku takiego niestety byliśmy pozbawieni w hotelu. Jeżeli sami byśmy chcieli spróbować spożywać posiłki palcami, pamiętajmy, aby używać do tego tylko prawej dłoni, i tylko trzech palców (kciuka, wskazującego i środkowego). Palce mogą być zabrudzone tylko do kostki na palcu. Nie wolno używać lewej dłoni, gdyż według ich wierzeń jest ona nieczysta. Woda cytrynowa, która byłaby nam podana w restauracji, najczęściej w miseczce nie służy do wypicia lecz do umycia brudnych po jedzeniu palców.
Bardzo charakterystyczną potrawą jest na Sri Lance chili, którą jedliśmy w różnych postaciach i w przeróżnych kombinacjach. I tu znowu ciekawostka. Co robicie, kiedy zdarzy wam się zjeść coś bardzo, bardzo ostrego? Zapewne to, co my robiliśmy do tej pory – sięgacie po coś do picia, najlepiej zimnego. Błąd! Najlepsze na zlikwidowanie uczucia pieczenia i palenia w całej buzi jest zjedzenie kostki cukru lub łyżeczki ryżu. Wypróbowane, więc z czystym sumieniem polecamy! Ryżu jedliśmy bardzo dużo, ponieważ jest to bardzo popularna potrawa na Sri Lance. Często połączony jest on z curry. Curry jest piekielnie ostre ale może też być łagodne i jest to mieszanka różnych przypraw, którą często produkują same gospodynie domowe. Jest to mieszanka chili, koreandru, kminku, kardamonu, kurkumy, liści curry, przypraw goździkowych, pieprzu, ziaren gorczycy, gałki muszkatołowej, cebuli, cynamonu oraz kopru włoskiego. Curry jest jedzony z trzema rodzajami ryżu: białym (obranym), różowym (nie obranym) oraz jasnoszarym.
Jedzenie w hotelu, jak już wspomniałam było naprawdę dobre. Pewnego wieczoru był wieczór mongolski i mieliśmy okazję wypróbować właśnie tamtejsze potrawy. Można było samemu wybrać sobie surowe mięso, które następnie kucharze przygotowywali na naszych oczach. Ja wybrałam krewetki, które uwielbiam, a Krzysiu jakieś mięsko, nawet nie wiem jakie, ale za to przepyszne. Kucharze mieli ogromne patelnie, a wymachiwali nimi jakby miały średnicę 10 centymetrów. Oczekiwanie na jedzenie przy dźwiękach charakterystycznych dla tamtego kraju muzyki bardzo mile zajmowało nam wieczór. Jedzenie mongolskie okazało się równie piekielnie ostre jak srilankijskie, a przecież powiedzieliśmy kelnerowi, który pytał o ilość chili, że „a little”. Innym razem w porze obiadowej mogliśmy zjeść prawdziwego kraba. Był cały czerwony i równie ostry jak większość potraw. Zapytaliśmy kelnera, jak się do tego zabrać, bo ja nie widziałam nic oprócz jego twardej skorupy. Okazało się, że podczas łamania tej skorupy można się nieźle pokaleczyć i trzeba to robić bardzo ostrożnie. W środku mięska było tyle, co nic. Trudno nawet określić jak to smakuje, bo skoro tego było w tak minimalnych ilościach.. Oczywiście mogliśmy sobie wziąć następne kawałki kraba, ale cała zabawa trwała dłużej niż to było warte. Nie wspomnę już o tym, w jakim stanie zostawiliśmy obrus na naszym stoliku po tym, jak kraby latały nam po całej restauracji.
Przyprawy i zioła ze Sri Lanki znane są na całym świecie. Jak już wcześniej wspomniałam (kiedy pisałam na temat auyrveda) rośliny, które uprawiane są na Sri Lance służą także do leczenia naszego cennego zdrowia. Z roślin tych produkuje się olejki, maści, pudry i inne. Najbardziej pożądaną przyprawą na podwórku europejskim był i jest cynamon – jedna z najstarszych przypraw świata. Holendrzy rozbudowali w siedemnastym wieku monopol na cynamon i do dnia dzisiejszego uzyskuje się go przede wszystkim na południowo zachodnich plantacjach. Z 2-3 metrowego krzaka (który musi mieć osiem lat) wycina się wewnętrzną bardzo cieniutką korę młodego pędu i suszy się go później na gorącym słońcu. Wynik tego suszenia to laski cynamonowe. Cynamon dodajemy do deserów, kawy czy do różnych innych dań. Stosuje się go również w medycynie i jest on świetnym lekarstwem na biegunkę, cukrzycę, artretyzm czy przeziębienia.
Mnisi
Powinni żyć w odosobnieniu według pierwotnych wersji - takie przecież mają założenia – żyć odizolowanym od świata zewnętrznego i poświęcać się w zupełności modlitwie lub kontemplacji Boga. Ale w dzisiejszych czasach tak do końca w odosobnieniu żyć się chyba nie da. I dobrze. Mieliśmy okazję zobaczyć kilku z nich. Z jednym nawet mogliśmy porozmawiać..
Podczas wycieczki na wyspę, zauważyliśmy małą tabliczkę z napisami w j. angielskim i j. niemieckim, że jest to miejsce święte, że należy zachować się odpowiednio oraz co najważniejsze mieć odpowiedni strój (tzn. taki, który zakrywa kolana i ramiona) Była ona tak zarośnięta, że przyjęliśmy opcję, że i tak na górze nic nie ma. Droga była również zarośnięta, prawie niewidoczna. Miało się wrażenie, że nikt oprócz nas nie wchodził tam przez dobre kilkanaście lat. Postanowiliśmy przejść się kawałek do góry. Ponieważ upał był bardzo duży, byliśmy tylko w strojach kąpielowych. Przekonani byliśmy, że na górze nie zobaczymy zupełnie nic oprócz zapuszczonych krzaków, które towarzyszyły nam podczas wspinaczki do góry. Dotarliśmy w końcu na górę i co nas tam urzekło? Błogi spokój!! Z całą pewnością mnisi mieszkający w małym klasztorze, który się tam znajdował, mieli doskonałe warunki do kontemplacji i modlitwy. Było tam małe sztuczne jeziorko, w którym kumkały żaby, a kaczki pływające po nim wpatrywały się w nas z zaciekawieniem. Jeden mnich wyszedł nam naprzeciw i bardzo spokojnie (mimo naszego bardzo skąpego ubioru) spytał, w czym może pomóc. Chcieliśmy zrobić sobie tylko z nim zdjęcie, bo o wejściu do świątyni nawet nie było mowy. Powiedział nam, że koło nas stanąć nie może ale pozwolił nam sfotografować siebie. Mnich podziękował i zaprosił nas, kiedy już zatroszczymy się o ubrania. Nie skorzystaliśmy z zaproszenia. Za dużo było do zobaczenia i zdecydowanie za mało czasu. Mnisi byli widoczni później na każdym kroku. Najwięcej oczywiście było ich w świątyni zęba Buddy w Kandy. Nie wolno ich fotografować, tym bardziej zdziwiłam się z pozwolenia, które otrzymaliśmy od mnicha na górce. Później podczas naszego pobytu zrobiliśmy jeszcze dwa zdjęcia, jednak już bez pozwolenia. Jedno koło świątyni, a drugie, kiedy byliśmy na targu. Krzysiu zrobił mi zdjęcie, a przy okazji mnichowi który stał niedaleko mnie. Był on bardzo stary, niski i jakiś taki „wysuszony” – musiał się człowiek nieźle „napokutować” w swoim życiu.
Rafy i Ocean
Wzięliśmy ze sobą sprzęt ABC do nurkowania. No może AB, bo bez płetw. Nie wiedzieliśmy, jakie warunki panują na Sri Lance dla płetwonurków, a płetwy trochę jednak miejsca zajmują. Jeśli ktoś wybiera się w okolicę miejscowości Beruwala, tam gdzie my byliśmy, nie polecamy zabierać ze sobą nawet zwykłych okularów do pływania (no chyba, że ktoś będzie ich używał w basenie). W wodach Oceanu nie zobaczy się nic. Warunki do pływania w Oceanie były beznadziejne. Woda (przez pobliską rzekę) była mulista i daleko jej było do czystości wód w Grecji czy Hiszpanii. Bardzo daleko w głąb było płytko, mogliśmy iść z pół kilometra mając ciągle wodę sięgającą naszych kolan. Nigdzie też wcześniej nie spotkaliśmy tak silnych prądów morskich. Aż trudno je opisać. Ja, ważąca około 55kg dziewczyna miałam ogromne trudności, aby wyjść bez pomocy Krzysia z wody. Wydawać się to może dziwne, że woda sięgająca kolan może tak silnie utrudniać chodzenie w niej. O pływaniu w Oceanie mogliśmy zapomnieć, a już na pewno nie w pojedynkę. Często na plaży były czerwone flagi, a kiedy już można było wejść do wody, to fale i silne prądy uniemożliwiały przepłynięcie chociażby kilku metrów.
Ciekawostką jest to, że wyspa, na której spotkaliśmy mnicha była oddalona od naszego brzegu o kilka długości naszego basenu. Przepłynęlibyśmy tą długość bez żadnego wysiłku z Krzysiem. Niestety było to surowo zabronione, mimo iż woda między brzegiem a wyspą wydawała się być bardzo spokojną – to wrażenie było jednak bardzo złudne. Prądy były tam tak silne, że każda próba przepłynięcia na wyspę była śmiertelnie niebezpieczna. Co zrobili tubylcy? Oczywiście wykorzystali tą sytuację i rozwinęli tam niezły biznes. Za każde przetransportowanie łodzią kazali sobie płacić 200 rupii – pieniądze niby nieduże, ale za taki odcinek?
Tubylcy opowiadali nam o przepięknych niegdyś rafach koralowych, które zostały potwornie zniszczone przez tsunami. Widzieliśmy takie rafy podczas rejsu statkiem ze szklanym dnem (nie polecam dla osób z chorobą morską! - mój brat Rafcio zapewne będzie wiedział, o co chodzi :-) ) Były rzeczywiście piękne, ale nie zachwycały swoim wyglądem jak te np. w Egipcie. Pokazywano nam również miejsce, gdzie niby rafy miały być. Czy były tam rzeczywiście, tego nie wiemy. Aby móc podziwiać rzekome rafy trzeba było wejść do wody „w ciemno”, tzn. znajdował się tuż przy brzegu kilkumetrowy spad, ale nie wiedzieliśmy, czy te kilka metrów to dwa czy dziewięć metrów. Widziałam kiedyś faceta w Egipcie, który wszedł na rafę gołą nogą. W tym momencie skończyły się dla niego wakacje. Postanowiliśmy nie wchodzić na ten niepewny grunt, tym bardziej, że rafy nie powalały swoim wyglądem.
Jeżeli chodzi o rekiny, to ponoć rzeczywiście są w wodach oceanu Indyjskiego. Na szczęście ich nie widzieliśmy. Manu powiedział nam: „sharks??, yeah…they are in the ocean, but far away…” [rekiny??? Ta… są w oceanie, ale bardzo daleko] – wyszczerzając przy tym szyderczo te swoje białe zęby. Jego „precyzja” jakoś nas już nie dziwiła. Co to znaczy daleko? Czy daleko było spokojne przejście w głąb oceanu około pól kilometra?
Podczas rejsu statkiem mogliśmy tez karmić rybki. Było ich bardzo dużo, były bardzo kolorowe i bardzo głodne. Podpływały tak blisko, że gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy je złapać bez większego trudu. Żółwi w oceanie nie widzieliśmy mimo tego, że wypuszcza się ich ogromną ilość na wolność. W ostatni dzień mieliśmy jeszcze jedną okazję zobaczyć żółwie, a raczej żółwiki, a raczej to, co wykluło się z jaja. Okazało się, ze tuż za naszym hotelem wykluwały się małe żółwiki w ziemi, a ostatni nasz dzień pobytu zbiegł się z czasem wykopania ich z ziemi. Widzieliśmy maleństwa wykluwające się z jaj, mogliśmy je wziąć w ręce i przyjrzeć im się z bliska. Maluchy te były wrzucane do wiadra i pewnie następnie przewożone do rezerwatu żółwi.
Warany, gekonki i inne…
Po przybyciu do hotelu i wejściu do pokoju zobaczyliśmy na ścianie gekona. Nie napiszę, co zrobiliśmy. Można się domyśleć mojej pierwszej reakcji w postaci przeraźliwego krzyku. Całe szczęście, że nad łóżkiem wisiała moskitiera, bo pewnie i bym zasnęła w tą pierwszą noc, ale czy sen byłby spokojny? Z całą pewnością nie! Nasza przewodniczka opowiedziała nam, że gekonki nie są groźne, na pewno krzywdy nam nie zrobią. Poza tym, boją się ludzi i uciekają przed nimi. Gekonki to święte zwierzęta i zabijać ich nie wolno!!! Zresztą – jak kontynuowała przewodniczka – one nawet zabić się nie dadzą. Mają prędkość i zwinność jakiej my jesteśmy pozbawieni..
Mały gekonek przestraszył nas tylko w pierwszą noc. Później jaszczurki te nie robiły na nas żadnego wrażenia. Było ich tysiące. Były wszędzie! Czekając w recepcji na klucze można było dostać od nich oczopląsu. Pełzały po ścianach i stanowiły ważny element dzikiej przyrody jaka nas otaczała.
Nie gekonek jednak był powodem mojego przerażenia w pierwszy dzień, ale coś dużo bardziej większego – coś, co przypominało mi swoim wyglądem smoka, dinozaura albo jaszczura – to COŚ miało około półtora metra długości i spacerowało sobie przed wejściem do naszego hotelu. To był waran. Całe szczęście, że nie człowiek był jego przysmakiem. Bał się ludzi, więc żeby zrobić mu fajne zdjęcia trzeba było mieć dużo szczęścia i przy okazji być bardzo ostrożnym. W następnych dniach widzieliśmy ich bardzo dużo i później nie robiły na nas najmniejszego wrażenia, nawet kiedy przechadzały się wśród naszych leżaków. Przypomniała mi się historia z iguanami w Meksyku. Przewodnik śmiał się z naszej reakcji, kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy iguanę. Potem ona była już tak normalna jak u nas pies czy kot. Podobnie było na Sri lance z waranami. Trudno by mi raczej było przyzwyczaić się do takich pupilków.
Z innych zwierzątek mogliśmy zaobserwować węża. Wyobraźcie sobie, że spacerujecie sobie po przepięknych fortach (rzecz miała miejsce w Galle) w japonkach i krótkich spodenkach, bo i żar z nieba był nie do zniesienia. Jest około 40 stopni, słońce odbija się od skał i oślepia was mocno, a przed wami, około 0,5 metra przed wami, coś się wije.. Mimo oślepienia przez słońce nie mieliśmy wątpliwości, że to dwumetrowe co się wije - to wąż.
Do nieco przyjemniejszych widoków i nieco bezpieczniejszych, bo na drzewie, należał widok małpy. Bardzo chcieliśmy zobaczyć dziką małpę i udało nam się to w ostatni dzień i nawet nie przypuszczaliśmy, że uda nam się zobaczyć tak dużą małpę.. I nawet mamy ją na zdjęciu! Powiedziano nam, że małpy przychodzą w pewnym okresie z dżungli i kradną owoce cytrusowe ludziom z ogrodów.
Środki transportu
Będąc z Krzysiem w Pradze niezwykle doceniliśmy środki transportu. Najwygodniejszym i najszybszym środkiem okazało się metro. Czy jest w Kolombo? Tego nie wiem. Były za to inne możliwości przetransportowania siebie w inne miejsce. Jednym z nich był autobus – cóż dziwnego? Przecież wszędzie na świecie są autobusy. Nigdzie jednak indziej nie widziałam autobusów tak bardzo przepełnionych. Ponoć na Kubie jest podobnie, ale sprawdzenie tego dopiero przed nami. Nigdzie indziej również nie spotkałam się z sytuacją, kiedy to trzeba wskakiwać do autobusu. Nie zdecydowaliśmy się na tak ekstremalną przejażdżkę, ale widzieliśmy jak to wygląda. Tylko tubylcy są w stanie wykonać wyskok lub wskok do przepełnionego po brzegi i jadącego autokaru i nierzadko z kilkoma pakunkami w rękach. Jazda autobusem, mimo tych wszelkich niedogodności cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem, lecz przeważnie wśród tubylców. Turyści wolą nieco bezpieczniejsze i na pewno mniej stresujące środki transportu jak np. taksówkę czy tuk-tuka. Jeśli chodzi o ceny za przejazd, to autobus nie ma sobie jednak równych. Opłata za bilet jest śmiesznie tania i w przeliczeniu na naszą walutę są to grosze. Jeśli chodzi o mnie, nie marzyła mi się wyżej opisana podróż, nawet jeśli miałaby ona być za darmo. Z usług taksówkarzy też zrezygnowaliśmy i najbardziej interesujący okazał się dla nas tuk-tuk. Mam w pamięci jedno zdarzenie. Wybierając się z Krzysiem do Galle poszliśmy do szefa tuk-tuków. Ten popatrzył na nas jak na dziwolągów i trzy razy z przerażeniem i ogromnym zdziwieniem zapytał, czy na pewno chcemy jechać tuk-tukiem do Galle. Z jego reakcji i kilkoro jego współpracowników wynikało, że poprosiliśmy o rzecz albo bardzo dziwną albo wręcz niemożliwą. A może po prostu był to z ich strony jedynie marny chwyt reklamowy, żeby zażądać od nas jak największą sumę pieniędzy? W końcu, po bardzo długim ich marudzeniu i targowaniu się zgodzili się i pojechaliśmy z Samem do Galle. Za podróż zapłaciliśmy 35 dolarów (tyle, ile z biura zapłacilibyśmy za jedną osobę). Sam zapłacił za cały bak a raczej „baczek” benzyny 5 dolarów. Starczyło mu to na drogę tam i z powrotem i jeszcze pewnie zostało na kilka kursów do pobliskiego miasteczka. Musimy przyznać, że nasz wybór był pierwszorzędny. Pojechaliśmy i wróciliśmy cali i zdrowi, a przy okazji zobaczyliśmy bardzo dużo rzeczy. Mój Dedi pewnie jest ciekawy, jak się ma sprawa z rowerami? Rowerzyści nie rzucili mi się w oczy w ogóle. Jacyś poszczególni kręcili się po drogach, ale byli to raczej ludzie, którzy wykorzystują swój rower, aby dostać się np. na pobliski targ niż uprawiający jazdę rowerową jako rodzaj sportu.
Aby dostać się na Sri Lankę musieliśmy pokonać niekrótką drogę powietrzną najbardziej nie lubianym przeze mnie środkiem transportu czyli samolotem. Nasza podróż rozpoczęła się w Warszawie. O wrażeniach z Warszawy nie będę wspominać. Po pierwsze dlatego, aby wymazać je z pamięci. Po drugie szkoda komentarza na to, co zobaczyliśmy na Dworcu Wschodnim. Lecieliśmy dosyć długo, bo ok. 14 godzin w jedną stronę. Po pięciogodzinnym locie mieliśmy międzylądowanie w Dubaju. Tu wysiadła dosyć spora część wczasowiczów, co oznaczało więcej miejsca dla nas. Nie można było opuścić samolotu. Droga powrotna była chyba nieco dłuższa, a to ze względu na dwa międzylądowania, w Dubaju i na Cyprze. Lądowanie w Dubaju poprzedziły jakieś błyski za oknem. Krzysiu stwierdził, że to burza. Nie wystraszyłabym się tej burzy aż tak mocno gdyby nie smród, który pojawił się w samolocie. Smród był taki, jakby paliły się kabelki w gniazdku. Podziałało to na moją wyobraźnię… Na szczęście nie było to chyba nic groźnego, skoro teraz mogę to opisać.
Mimo tej bardzo długiej podróży polecamy z czystym sumieniem Sri Lankę - kraj niezwykły i cudownie bajeczny. Kraj, w którym poczujecie się jak w bajce z innego świata. A kiedy wrócicie do Polski często myślami będziecie tam wracać. Będziecie powracać do cieplutkiej wody w basenie, w którym kąpaliście się wśród przepięknych kwiatów spadających z egzotycznych drzew. Będziecie przypominać sobie śpiew ptaków jakże inny od naszych i niezwykle trudny a nawet niemożliwy do opisania. Będziecie przypominać sobie zapachy kwiatów, piasku i morza i będziecie przy okazji czuli powiew wiatru na policzkach. Tego nigdy nie przeczytacie w żadnej książce i nigdy nie poczujecie tego swoją wyobraźnią. Trzeba tam być i to przeżyć. Z Krzysiem zamierzamy zobaczyć najdalsze zakątki świata i jesteśmy pewni, że nam się to uda. Przecież wiara czyni cuda. A my czekamy na te cuda z utęsknieniem…
Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »
Dodaj komentarz
Aby skomentować musisz się najpierw zalogować
Komentarze
Agnieszka Szymańska (34), 09-05-2012 12:40
Konto usunięte (10), 07-05-2012 20:09
Nie widziałeś - nie wierz!Alice (81), 05-05-2012 23:57
Nie każdy błądzi, kto wędrujeeryk2k1 (382), 05-05-2012 16:24
Nie ma jak dalekie podróżemonaleasa (29), 05-05-2012 16:10
voyageaveclivre.blogspot.com