kraj:
Indie
, Hampi, Karnataka autor: nayely
06-05-2012 11:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 1

Bajkowe Hampi, 11-15/04/2012

czyli odrobina spokoju

Stało się. Oczywiście zupełnie nieoczekiwanie ale słyszałam, że tak właśnie się to odbywa. Jestem beznadziejnie i ślepo zakochana! Jeden z najładniejszych uśmiechów na zawsze przykleił mi się do twarzy a nawet go o to nie prosiłam. Mam bardzo niepokojące wrażenie, że ta niepohamowana i niczym nieskrępowana radość zaraz mnie rozsadzi i będą zbierać moje szczątki z tutejszych krów i kóz. Wiem, że w sumie nie powinnam poddawać się tak wysoce nieprzewidywalnej ekscytacji ale co ja poradzę na to, że Hampi jest takie piękne?! Składam uroczyste dzięki dowolnemu bóstwu, które może być odpowiedzialne za to, że tu jestem i mogę widzieć to wszystko!



Jest to bowiem miejsce jak ze snu: wśród głazów o nieco zaokrąglonych i finezyjnych kształtach, które wydają się być rezultatem energicznej zabawy dziecięcych olbrzymów w zamki z piasku (choć podobno to robota małpiej armii pod wodzą Hanumana), wyrastają stare świątynie, ruiny czy też ruiny świątyń. A u ich podnóża rozpościerają się zielone przestrzenie plantacji palm i bananowców. Nic tylko marzyć i śnić. Poza tym jest to bardzo święte miasto, gdyż jedynymi dostępnymi tu używkami są kawa i papierosy. Alkohol jest absolutnie zakazany zatem nic nie jest w stanie mnie rozleniwić i posadzić na tyłku przez kilka godzin. Postanowiłam spędzić tu parę dni, aż do godziny zero czyli mojego pociągu Hospet – Goa. Kiedy względnie odpoczęłam (autobus nocny na trasie Mysore – Hospet to przygoda na bardzo osobny rozdział), postanowiłam iść na krótki spacer po ścieżkach i ścieżynkach. Najpierw jednak musiałam odwiedzić posterunek policji aby jak każdy obcokrajowiec zarejestrować się, czyli wpisać wszystkie swoje dane do Wielkiej Księgi Rejestrów. Jest to czysta formalność i jedna ze skrajniejszych form hinduskiej, nabrzmiałej biurokracji. Jeżeli ktoś ma taką fantazję może wpisać adres zamieszkania Myszki Miki bo i tak nikt nie zwraca na to uwagi.

Policyjna norka mieści się zaraz koło wielkich kamiennych schodów, prowadzących do głazów i świątyń. Tam właśnie się udałam. Popełniłam wtedy jeden zasadniczy błąd. A jeśli się głębiej nad tym zastanowić to nawet trzy zasadnicze błędy. Po pierwsze gadanie, że nie będzie się wchodzić na głazy, co skutkowało ubraniem japonek jest idiotyczne bo z olbrzymich głazów widoki są rzecz jasna najlepsze. Po drugie warto nie zapomnieć o wodzie a po trzecie, nakrycie głowy również się przydaje. Przedzierając się przez chaszcze i gramoląc („gramolenie” to odpowiednie słowo bo wspinaczką bym tego nie nazwała) na skałki powtarzałam sobie w duchu (a także głośno), że nie zamierzam złamać tu nogi, ręki, karku ani czegokolwiek innego. Zachowanie bezwzględnej czujności to sprawa nadrzędna. Ponieważ na tej myśli skupiłam całą swoją uwagę nic gorszego od miliona zadrapań i siniaków mnie nie spotkało. Zresztą całe moje ciało pokrywają zadrapania i siniaki. Niektóre z nich są chyba permanentne i niedługo nadam im imiona. One i tak po prostu powstają, czy robi się mniej czy więcej zatem logika podpowiada aby robić więcej. Ale zanim pochłonęły mnie skałki i natrętne myśli o utrzymaniu się przy życiu, za pierwszym wzgórkiem, za pierwszą udeptaną ścieżką pojawiła się przede mną pierwsza świątynia (nie liczę tej największej w „centrum” Hampi, której gopuram jest monumentalny i na którą gapię się codziennie z dachu restauracji mojego hotelu). Raczej ruiny świątyni ale i tak wyglądało to ciekawie i doprowadziło mnie do stanu szaleńczego podniecenia. Jest tu mnóstwo wykutych w kamieniu dziwacznych stworów, ni to smoków ni to słoni, choć i te się zdarzają. Maja wielkie oczy i wielkie paszcze i wyglądają jakby się uśmiechały. To uśmiech z rodzaju: „Zjem cię, zjem cię, obedrę cię ze skóry.” Bardzo sympatyczne stwory. Przez Hampi przepływa rzeka, która jest po prostu rzeką ale jest po prostu rzeką w Hampi a to wystarczy aby uznać ją za któryś z kolei cud świata i miejsce godne kąpieli. Znalazłam odpowiedni głaz, jakoś udało mi się nań dostać (nie pamiętam jak to zrobiłam bo byłam zbyt skoncentrowana na myśli: „kamienie wyglądają na śliskie, kamienie wyglądają na śliskie…”) i ześlizgnęłam się po jednym z tych śliskich kamieni do wody. Jak dawno nie czułam zapachu rzeki! I na dodatek w miarę czystej rzeki! Jednak wydostanie się z niej nie było znowu takie proste (te kamienie rzeczywiście są śliskie!) i kiedy już myślałam, że powtórzy się moja niechlubna przygoda z Canal de Midi (zanotować i zapamiętać! Nie pływa się w brudnych kanałach w środku miasta, szczególnie nad ranem i szczególnie z początkiem kwietnia bo później przez godzinę nie da się z nich wyleźć! I jedynym ratunkiem może okazać się gejowska para…) odnalazłam drogę wyjścia! Cuda, cuda… dzień był tak wspaniały że aż żałowałam, że z nikim nie mogę się tym podzielić. Moją radością mogłam obdarzyć przynajmniej dwa tuziny osób, zwierząt lub kosmitów a tu nikt się nie pojawiał… W zasadzie rozumiem: ponieważ mam odpychającą twarz i chłodne maniery nikt do mnie nie zagaduje, a ponieważ mam odpychającą twarz i chłodne maniery ja również do nikogo nie zagaduję. Ah, ta samotność…

                        ***



Nie jest dobrze. To znaczy jest bardzo kiepsko. Obudziłam się z przepaskudnym, odrażającym katarem z odmiany cieknących. W środku lata. Z pewnością to malaria, denga albo AIDS. Wszystko to zwyczajnie gęsto wisi tu w powietrzu. Nie szczególnie przekonuje mnie tłumaczenie, że być może to zwykłe przeziębienie wywołane sprintem w ulewie po Varkalskiej plaży, na przemian chłodnym i upalnym klimatem autobusu do Hospet czy zimnymi prysznicami z rana. Obserwuję dziś własną agonię. Poza tym zupełnie niespodziewanie i bez wyraźnego powodu moja prawa dłoń postanowiła zacząć boleć. Z pewnością to trąd. Trąd także zwyczajnie gęsto wisi tu w powietrzu. Zaczyna się od bólu w ręce a potem to już tylko wszystko po kolei odpada. Już ja się na tym znam. Jakby tego było mało zaczynam myśleć, że zidiociałam do reszty – z wczorajszego zachłyśnięcia się pięknem świata i miłością do niego, zostało z grubsza nic. Może zgaga, kaszel i prychanie. Codziennie odbijam sobie maniacko uśmiechniętą piłeczkę w kierunku przeciwnym do aktualnego bieguna nastroju. Ale zabawa! Stopień własnego skretynienia określam także na podstawie poziomu histerycznych rojeń na temat mojej akcydentalnej i brutalnej śmierci. Czy zdajecie sobie sprawę ile razy widziałam w wyobraźni katastrofę autobusową?! Kto jechał kiedyś indyjskim autobusem wie jak bardzo prawdopodobne może się to wydawać. Zwłaszcza kiedy pojazd trzyma się na super kleju a drogi przystosowane są raczej do pancernych terenówek. Czasem udaje mi się ujść z życiem ale to dopiero początek kłopotów. Do tej pory na rękach umarło mi z 17 osób, rzężąc, brocząc krwią i przekazując mi swoje ostatnie słowa w języku, którego nie znam. Żyję tu także w ciągłym, panicznym lęku przed wentylatorami – śmigłami, które niestrudzenie pracują w każdym z moich dotychczasowych pokoi (wentylatory są wszędzie – inaczej ludzie by się podusili). Niemal widzę z przerażającą ostrością obrazu rodem od Panasonic, jak wykręcają się one z sufitu i kręcąc z nadmierną prędkością zamieniają moje ciało w krwawą miazgę. Pamiętam takie sceny z dzieciństwa, kiedy to gorliwie oglądałam wszystkie filmy akcji, w których śmigło wybuchającego helikoptera, zawsze zabijało co pomniejszych bohaterów w bardzo niewyszukany sposób. Wybiegając nieco w przyszłość, co wieczór oglądam wybuch prawego silnika mojego samolotu do Delhi. Nikt nie przeżył. Katastrofa indyjskiego samolotu nie pozwala mi rozmyślać nad katastrofą mojego lotu godną zaufania, szwabską linią do Europy. Nie bardzo jest po co, skoro zginę jakieś dwa dni wcześniej. Rozpędzone riksze nieustannie odrzucają moje martwe ciało na odległość przynajmniej 15 metrów, zbuntowane krowy przeszywają mnie rogami ( w Indiach jest trzynaście i pół tysiąca gatunków krów. Najniebezpieczniejsze są te z rogami o długości 30/40 centymetrów, które zdobią dzwoneczki lub kolorowe wzorki.), legendarnie jadowite węże kąsają mnie na bezludziu, gdzie umieram w męczarniach w przeciągu 45 sekund. Oj tak. W Indiach zginęłam już na wiele sposobów… Trudno jest być mną. Jak to wszystko przeżyć?! Jedyne co mnie nie zabija to pociągi. Mam nie do końca uzasadniona dziecięcą ufność w ten środek lokomocji i uznaję go za najbezpieczniejszy we wszechświecie i okolicach. Chyba przypominam w tym Kim Dzong Ila… Ale ale! Dość tego gdyż codziennie wieczór odkrywam ze zdumieniem, że wciąż oddycham a dopóki oddycham mogę pisać o tych moich Indiach.

Przygnębiające, że po prawie miesiącu włóczenia się z plecakiem jestem nadal w kiepskiej formie - prawdopodobnie pojemność moich płuc nie przekracza 1,5 litra (niebawem zacznę myśleć nad zastanowieniem się czy ograniczyć palenie). Z pewnych źródeł wiem, że normalni ludzie spacerkiem pokonują kilkanaście kilometrów ale ponieważ jestem tak sprawna jak utuczony świniak z jabłkiem w pysku ich przejście zajęło mi dobrych kilka godzin. Dzisiejsze Hampi leży na miejscu dawnej stolicy państwa Widźiajanagar, które ponoć było potężne i bogate. Otaczały ją masywne mury a według szacunków szczęśliwą egzystencję pędziło tam pół miliona dusz. Upadek nastąpił jakoś w XVI wieku kiedy to muzułmanom udało się zdobyć miasto i wyrżnąć całą populację. Zawsze to samo, tylko mordowani i mordujący czasem zamieniają się miejscami. „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem.” Uwielbiam Koheleta – zaczyna tak optymistycznie! Wszystkie zabytki porozrzucane są na dużym obszarze a więc albo można pojechać tam rikszą (osobiście staram się buntować przeciwko uciskowi rikszarzy - zdzierców) , skuterem (nie umiem prowadzić a po tym jak prawie rozwaliliśmy się ze Szwajcarem tego typu pojazdem w Orisie nie mam ochoty próbować dalej) albo przejść się pieszo. Od świątyni Vittali, gdzie najciekawszym elementem jest mała ratha (świątynia w formie powozu czy rydwanu), której kamienne koła się poruszają, należy iść drogą (choć można próbować i skałkami) kilka kilometrów aż do kompleksu pałacowego. Po drodze można zahaczyć o inną wioskę cz raczej miasteczko aby pobrać gotówkę (w Hampi nie ma cudownych maszyn z pieniędzmi). Kiedy się tam pojawiłam, bankomat był przyozdobiony kwiatkami – oczywiście! W Indiach nawet bankomat musi być „ładny”. Mimo, że obiecałam sobie, że więcej nie gramolę się na głazy (na samym początku, potknęłam się w dość nieciekawy sposób i prawie wybiłam sobie wszystkie zęby. Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że zęby mogą mi się jeszcze w przyszłości przydać i że zacznę podążać drogą rozsądku.) to po raz kolejny mogę z pewnego rodzaju masochistyczną satysfakcją stwierdzić, że nieczęsto dotrzymuję własnych postanowień oraz przyrzeczeń. Ale prawda jest taka, że po prostu trudno się oprzeć tym kamykom… Krajobraz jest unikalny i obezwładniający a ruiny dodają mu jeszcze czaru, tajemniczości i odrobiny melancholii. Kohelet by się ucieszył.

Ponadto był to dzień pawich piór – znalazłam dwa! Następny dzień jest dniem kolców jeżozwierza. Również weszłam w posiadanie dwóch egzemplarzy. A to tylko dlatego, że łażę po nieprzetartych szlakach… Właściwie wydaje mi się, że wszyscy biali wiedzą o czymś o czym ja nie wiem i być może łażą po jakichś wielkich górach, gdzie są jeszcze piękniejsze widoki, jeszcze wspanialsze pióra i jeszcze dłuższe kolce. Bo innym tłumaczeniem jest to, że albo siedzą cały czas na dupach albo są w Hampi tylko dzień czy dwa aby wypożyczyć skuter i zobaczyć świątynie. Prawdziwa zagwostka. Tam gdzie byłam, rodzaj ludzki był na wymarciu, reprezentowany tylko przez jeden egzemplarz czyli szanowną i szacowną Autorkę. Niewykluczone, że tak powinno być zawsze i wszędzie aby wszystkie te jaszczurki, wiewiórki, ptaki i robale miały święty spokój i mogły wyczyniać co im się żywnie podoba. Jaszczurek jest tu od cholery i jeszcze kilka sztuk więcej: są biegające, są biegająco – skaczące, są brzuchem po ziemi sunące (takie jak u nas. Tu są to raczej sporadyczni przedstawiciele grupy oryginałów), są małe (no, można tak powiedzieć…), spore, duże oraz takie formatu krokodylego dzidziusia. Wiewióry (to najsłodsze i najcudowniejsze indyjskie futrzaki. Z twarzy przypominają Chipa lub Daila i stale wydają zabawne piski równocześnie zabawnie uderzając ogonkami o ziemię) mają dwukrotnie silniejsze ADHD od swoich krewnych z północy. Poruszają się tak sprawnym i szybkim biego – skokiem, że niemalże latają! Są bardzo, bardzo rozkoszne. Mniej rozkoszne są te stuknięte cykady (??), które wydają przeraźliwe i ogłuszające ( Indie! Nawet zwierzęta muszą być głośne!) odgłosy. Na serio! Na początku myślałam, że to młot pneumatyczny i przeklinałam pawia, który wystraszył się mnie a na te dźwięki rodem z budowy pozostawał głuchy! W ogóle jak widzę tu ptaki (pawie, zimorodki, dzięcioły z czubami czy jakiekolwiek inne barwne, egzotyczne i nieznane) zaczynam zachowywać się jak Joe Głodomór (kto czytał „Paragraf 22” to wie o co chodzi): w histerycznym amoku szukam w torbie aparatu, drżącymi palcami staram się odszukać odpowiednie ustawienia mojego wszystko odpornego złotego aparatu a kiedy już jestem gotowa wydaję głuchy skowyt bólu, obserwując odlatujące ptaszydło. Skałki są także ogromnym cmentarzyskiem robali – potworów. Wyschnięte do białości i kruchości tysiące zwłok przynajmniej dwudziestocentymetrowych gąsienic napawają mnie lękiem. Skoro teraz nie żyją, oznacza to bezsprzecznie, że kiedyś żyły i poruszały setkami odnóży co także bezsprzecznie oznacza, że gatunek ludzki jest zagrożony… Homo sapiens kontra stonogie bydlęta z kosmosu. Chwytliwy tytuł. Chyba nakręcę o tym film… Obrazu wojennej pożogi w tym bajkowym krajobrazie dopełniają zbielałe kości co większych zwierząt. Gdyby nie mój sprej na krwiożercze komary, pewnie bym do nich dołączyła.

Podsumowując Hampi jest niezwykłe. Trudno je opuścić. Wie o tym 328 rodzin, które są zmuszane przez rząd do porzucenia swych domów i przeniesienia się 6 km dalej, gdzie nie ma ani wody ani prądu. Zasiedzieli się tam od wieków więc chyba już mogą wreszcie zostawić to miejsce zwłaszcza, że przecież trzeba budować drogie hotele, salony masażu czy restauracje. W sumie i tak urzędnicy są uprzejmi skoro przedstawili im jakąś alternatywę. W końcu aby wznieść ten słynny i monumentalny kompleks świątynny Akshardham w Delhi, którym wszyscy się tak zachwycają po prostu powiedziano tysiącom ludzi, że mają się wynieść. Podejrzewam, że najmocniejszym argumentem były buldożery. No ale to przecież biedota ze slumsów, kogo to obchodzi. Wszak Bogowie muszą gdzieś mieszkać. Całe Indie. Magia miesza się tu z błotem. Chyba kilka dni temu przesiedlono kolejne rodziny więc może już za późno ale jeśli ktoś dotrwał do końca tego wpisu niech sprawdzi, przeczyta, podpisze, pomyśli. Może sama świadomość i wściekłość na tę niesprawiedliwość coś kiedyś zmieni? Zwłaszcza, że są ludzie, którym na tym zależy…


http://www.change...titions/help-hampi-2

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

eryk2k1 (382), 08-05-2012 12:32

Nie ma jak dalekie podróże
:))) Dowcipnie? Katastrofalnie? haha Fajnie. Braaak tylko ogromnie zdjęć...


Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować