kraj:
Egipt
, wycieczka objazdowa autor: Agnieszka Szymańska
07-05-2012 09:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

W odwiedzinach u Sfinksa, 2010

Egipt od A do Z

 – relacje z podróży

fot. Agnieszka Sz…

Egipt
   Egipt
W odwiedzinach u Sfinksa – Egipt od A do Z


Państwo Faraonów odwiedziłam po raz trzeci, ale dopiero teraz poznałam i zobaczyłam prawdziwy Egipt, a nie złote klatki dla turystów, jakimi są miejscowości Hurghada czy Sharm El Sheikh. Państwo to jest niewątpliwie godne polecenia, pod warunkiem jednak, że ruszycie się z hotelu.

A jak arabska przyjaźń
Jeśli czujesz się samotny, bez przyjaciół i towarzystwa, jedź do krajów arabskich np. do Egiptu, a znajdziesz tam przyjaźń już po pięciu minutach. Czy jest to przyjaźń na całe życie? Z pewnością nie. Czy w ogóle można kogoś nazwać swoim przyjacielem po rozmowie trzyminutowej? Ja uważam, że absolutnie jest to wykluczone. Innego zdania są Egipcjanie, Marokańczycy, Tunezyjczycy czy Turcy. Podczas naszych wypraw mieliśmy masę tzw. przyjaciół. Każdy z nich nie omieszkał nazwać nas : „My friend” wtedy nawet, kiedy tylko spojrzeliśmy na któregoś. Oczywiście wszystko się tyczy mężczyzn lub chłopców, paniom jest to naturalnie zabronione. Ich nachalność złościła mnie początkowo dosyć mocno, później można do tego przywyknąć, a jeżeli wszystko traktuje się z przymrużeniem oka, to niektóre sytuacje nawet mogą być zabawne. Wasz przyjaciel arabski – przeważnie jest handlarzem i zrobi wszystko byś poczuł się w jego sklepie jak prawdziwy gość. Poczęstuje herbatą, zdradzi całą historię sagi rodzinnej, opowie niezwykłe historie tyczące się przedmiotu na który właśnie zerknąłeś, a jeżeli już coś weźmiesz do ręki będzie godzinami przekonywał, że to jest stworzone właśnie dla ciebie i absolutnie powinieneś to mieć. Jeden z naszych „przyjaciół” pobiegł nam po piwo, którego rzekomo w Egipcie w sklepie się nie dostanie. Trzeba przy tym zaznaczyć, że była godzina późnowieczorna, bo na pewno po 21. Kiedy on zapytany przez nas, czy dostaniemy gdzieś w pobliżu ten ulubiony przez nas trunek, stwierdził, żebyśmy się nie fatygowali, on za nas pójdzie do sklepu i nam je przyniesie, a my w tym czasie możemy wypocząć (po na pewno dla nas ciężkim dniu) - w jego sklepie rzecz jasna. Pobiegł w kapciach, które już dawno swoje miejsce powinny znaleźć w śmietniku a nie na jego nogach i po około 10 minutach wrócił zziajany przynosząc nam całą reklamówkę Stelli. Daliśmy mu więc dolara więcej niż się należało. Podejrzewam, że sklep był tuż za rogiem, ale cóż za poświęcenie dla obcych ludzi, cóż za zmęczoną, spoconą twarz zobaczyliśmy po jego powrocie, cóż za dobroć biła z jego serca… Tak naprawdę zarobił on z pewnością nie jednego dolara ale ze trzy czy cztery, ale nie to jest przecież istotne. U nas z czymś podobnym się nie spotkałam i pewnie nigdy nie spotkam. Nasi sprzedawcy może powinni się troszkę nauczyć od naszych arabskich „przyjaciół” jak pozyskiwać klientów. Zamiast skwaszonych min niektórych naszych ekspedientek widzieliśmy ich zawsze radosnych, uśmiechniętych, skorych do żartów.
Nie można jednak zapominać, ze ta ich dobroć i uśmiech ma w ich oczach wymalowane coś jeszcze: portfele turystów. Często zastanawiałam się, jakby zachowywali się, gdyby naprawdę człowiek oczekiwał od nich pomocy nie dając nic w zamian. Porównuję naszą wyprawę rowerową do Rygi, do naszych wschodnich sąsiadów, gdzie nie mogliśmy liczyć na cokolwiek ze strony tubylców. Nawet kiedy pozwolili nam napełnić bidony wodą ze studni patrzyli na nas nieufnie. Czy tak samo byłoby w kraju arabskim? Nie wiem. Inaczej, kiedy jest się turystą i oni doskonale widzą, że swoim uśmiechem mogą zarobić kilka dolarów. Ale przecież przeżyliśmy również takie sytuacje, kiedy nie chcieliśmy kupować niczego albo nie chcieliśmy się wmanewrować w żadne ich sztuczki i wtedy byli źli i żegnali nas, czasem nawet w bardzo brzydki sposób. Słowo „friend” (przyjaciel) jest zatem używane przez nich na wyrost. Podejrzewam jeszcze, że inaczej na pewno zachowywaliby się ludzie z tzw. miasteczek turystycznych, czyli typowi handlarze, a zupełnie inaczej ludzie z wiosek, bardzo często nie umiejący czytać i pisać. Na wyprawę rowerową do krajów arabskich nigdy się pewnie nie wybierzemy i nie będzie nam dane poznać tej prawdziwej przyjaźni arabskiej, ale oni przecież są ludźmi jak inni, więc pewnie byłoby też podobnie jak gdzie indziej.

Przyjaciel Arab


Arab wyraźnie bardzo się nudzi
Prawie zasypia przy swoim kramie
Nagle się jednak do czynu zbudzi
Kiedy przypadkiem popatrzy na mnie

Zaraz mu uśmiech krasi facjatę
Zrywa się, gestem wejście wskazuje
Jest przyjacielem, jest moim bratem
Kto go odwiedzi, nie pożałuje

Czyści rękawem wodną fajurę
Zdobioną księżycami z blachy
Sprytnie zakrywa w szalu dziurę
Śmieje się, tańczy, ubaw po pachy

Klepie po plecach wciąż poufale
I poczęstuje szklanką herbaty
Swoim towarom nie skąpi zalet
Twierdzi, że z Polką jest żonaty

Wie, gdzie Gdańsk leży i gdzie Warszawa
Jest naszym krajem zauroczony
To, że w nim nie był, żadna sprawa
Pojedzie kiedyś w nasze strony

Pan, kup pan k---a do h—a pana
Widać krajanie przed nami byli
I by wycieczka była udana
Żarciki sobie brzydkie robili

Ucząc sprzedawcę słów, które dziecko
Zna u nas prawie już od kołyski
Nawet, gdy chodzi wciąż jeszcze kiepsko
I samo nie je łyżką z miski

Koniec zabawy, idziemy sobie
Twarz mu się krzywi grymasem złości
Na pożegnanie nam nie odpowie
Raczej zamruczy, połamcie kości


B jak bieda
Żyję na tym świecie już ponad ćwierć wieku, a nigdy nie zetknęłam się tak bardzo z biedą jak właśnie w Egipcie. Serce mi pękało jak widziałam brudne dzieci, które nie prosiły o pieniądze, nie chciały ubrań ani kosztowności. Te dzieci ze łzami w oczach błagały nas o chleb, a my wiedzieliśmy, że nic nie możemy zrobić, że nie jesteśmy w stanie im pomóc. Że jedna kromka chleba czy bułka zabrana z hotelu nie uszczęśliwi tych dzieci. Nasza bezradność była beznadziejna. Pierwszy raz w Egipcie spotkaliśmy się z żebrzącymi dziećmi w Luksorze. Wylądowaliśmy balonem po fantastycznym 50 – minutowym locie nad Luksorem na małej polanie. Dzieci były wszędzie. Obsiadły nasz balon jak przysłowiowe muchy, a my - turyści nie mogliśmy nawet swobodnie z niego wyjść. Kapitan balonu już przed wylotem ostrzegał nas, żeby unikać nawet kontaktu wzrokowego, bo inaczej takie dziecko się od nas nie odczepi. Udało nam się dotrzeć do busa, który czekał na nas nieopodal, a ich było jakby więcej, przynajmniej takie mieliśmy wrażenie. Jeden z chłopców otworzył z zewnątrz szybę, przy której siedziałam i pokazywał palcem na breakfest box, w którym dostaliśmy śniadanie z hotelu. Jego czarna brudna rączka wsunęła się do środka busa. Podałam mu jedną bułkę z opakowania, którą on pośpiesznie schował pod bluzę. Za nim już czekał drugi chłopiec i następny. Z drugiej strony biegły inne dzieci. Wszystkie miały ten sam grymas twarzy – dziecka smutnego, głodnego, nieszczęśliwego. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dzieci te były odganiane przez miejscowych jak zwierzęta, były bite batem, kazano im uciekać i nie przeszkadzać w rozrywkach bogatych turystów. Tymczasem one zamiast do szkoły, co rano walczą o swój byt, niejednokrotnie również byt rodziny. Podobne obrazki widzieliśmy w drodze do Asuanu i pod granicę z Sudanem już praktycznie na każdym kroku. Z wielkim niedowierzaniem spoglądałam przez okna autokaru i słuchałam przewodnika w początkowym etapie naszej podróży, gdzie odwiedziliśmy Kair. Powiedziano nam, że tzw. carpet school (szkoła dywanów), którą widzimy wraz z jej rozrośniętą filią, to nic innego jak fabryka dywanów, pięknie nazwana dla niepoznaki. Malutkie dzieci wyplatają tutaj dywany do określonej granicy wiekowej, kiedy to ich paluszki stają się już zbyt grube i co za tym idzie nieporadne w tejże pracy. Taki pięcio- sześcioletni szkrab zarabia wtedy kilka funtów niejednokrotnie utrzymując w ten sposób całą rodzinę.
Podczas przeprawy przez śluzę w Eśnie zobaczyliśmy z okien naszego statku dwóch chłopców, jeden skakał po palach i każdym takim skokiem narażał swoje życie na niebezpieczeństwo. Ludzie rzucali im herbatniki i cukierki, jakie akurat mieli przy sobie. I my mieliśmy czekoladowe cukierki przywiezione z Polski. Rzuciłam im jeden, później drugi. Trzeci wpadł do wody. Jeden z chłopców zaczął tak lamentować, że aż złapał się za głowę. Boże – pomyślałam – daj im dzisiaj wieczorem zjeść porządną kolację.


Dzieci Egiptu

Dzieci Egiptu, pustyń, gorąca
Za dużo mają nie tylko słońca
I piasku, który wiatr przesypuje
Biedy im także tam nie brakuje

Noszą podarte resztki odzienia
Nigdy nie mają dosyć jedzenia
Usta natrętnie o chleb wołają
Rączki błagalnie swe wyciągają

Może ktoś spojrzy, uwagę zwróci
Bułką obdarzy, pieniążek rzuci
O który wojnę zaraz wszczynają
Ci co zdobędą go – uciekają

Unosząc łup swój. Mały, lecz cenny
To nieraz bywa zarobek dzienny
Nie dla nich wczesne jest nauczanie
Od lat najmłodszych ćwiczą żebranie

Uczą się trudnej sztuki przetrwania
Jak wzbudzić litość, dziękować, kłaniać
Sprzedać paciorki dwa bogatszemu
Lub je wymienić na nieco dżemu

Pomiędzy kręcą się straganami
Chociaż ich gonią. Nieraz kijami
Padają razy, to nie są żarty
Interes psuje dzieciak obdarty

Na tej ziemi suchej, wypalonej
Gdzie wzdłuż Nilu spotykasz człowieka
Czy prócz nędzy ludzkiej, upodlonej
Dobry los jeszcze na nich poczeka?

D jak derwisz
Mieliśmy okazję podziwiać ten taneczny trans w Turcji. Podczas gdy w Turcji było to swoiste „misterium”  w Egipcie zobaczyliśmy wspaniałe show w wykonaniu jednego derwisza. Nie wiem nawet, czy powinnam te dwa przedstawienia porównywać ze sobą. Niby nazwa ta sama, ale charakter dwóch przedstawień niewątpliwie bardzo różny i dający zupełnie inne doznania. Dla mnie osobiście sztuka niezwykła, ponieważ sama mam błędnik tak zachwiany, że wystarczy kilka ruchów dookoła własnej osi i padam jak rozpłaszczona żaba na ziemię dochodząc przez kilka sekund do siebie. Derwisze potrafią kręcić się w kółko nawet przez kilka godzin. W Turcji było ich pięciu. Kręcili się około 20 minut lewą rękę trzymając w stronę Allaha. Derwisz egipski robił rzeczy tak fantastyczne, że trudno jest je opisać słowami. Bo co z tego, że napiszę, że wachlował swoją suknią w tak niezwykły sposób, że sam zamieniał się w wirującego bąka, jakiego zna każde małe dziecko, skoro tak trudno jest to sobie wyobrazić. Świetny pokaz, który z czystym sumieniem mogę polecić.
Dla mnie jednak mewlewici pozostaną zagadką nie do odgadnięcia. Bardzo dużo potrafię zrozumieć, pojąć, a nawet przyjąć niewyobrażalne, ale to, co oni wyprawiają nie zgadza się z moim zdrowym rozsądkiem. Taniec jest dla nich łącznością z Bogiem. Ja wolę tą swoją prywatną łączność wyrazić nieco mniej ekstremalnie.
Oprócz derwiszy mieliśmy okazję podziwiać falujący brzuch w show zwanym tańcem brzucha – ciekawe zjawisko, chyba ciekawsze dla panów niż dla pań, ale z ciekawością śledziły ten wijący się brzuch obie płcie jak udało mi się zauważyć zarówno w Turcji jak i w Egipcie. Ponoć najlepsze tancerki tego typu są w Egipcie, z własnego doświadczenia dementuję. To, co kobitka wyprawiała ze swoim brzuchem w Turcji jest nie do podrobienia. W Egipcie zasadą jest, by tancerka miała zakryty brzuch przynajmniej cieniutką siateczką z materiału. A oprócz tego jest cała w czymś, co przypomina małe kastaniety, które brzęczą z każdym wykonywanym przez nią ruchem.

E jak egipskie życie
Rozdział ten powinien być ostatni, gdyż chciałabym podsumować w nim to, co udało mi się w Egipcie zaobserwować. Co nas rozbawiło, zdziwiło, zaskoczyło lub przeraziło? Zacznę od tego, że w takim państwie jak Egipt nigdy nie chciałabym zamieszkać na dłużej niż miesiąc czasu. Nawet w tych wszystkich luksusach szybko by mi się znudziło. A poza hotelem nie wyobrażam sobie życia wśród arabskiej społeczności. Nie w tym rzecz, że są niemili bądź nieuprzejmi, oraz na ogół bardzo biedni. Po prostu nie chciałabym żyć na takim śmietnisku na jakim żyją oni. Nie wyobrażam sobie prowadzenia samochodu wśród takiego harmideru jaki tam panuje. Luksusowe wozy dzielą niekiedy pasy jazdy z osiołkiem. Samochody ciężarowe są tak załadowane, że czasami zastanawialiśmy się, jak takie auto jest w stanie w ogóle jechać. Na samochodzie osobowym podobnym gabarytem do naszego dużego fiata widzieliśmy niejednokrotnie pakunki sięgające dobrych kilka metrów w górę, przy czym w aucie również nie widzieliśmy wolnego miejsca, bo siedziało tam około ośmiu czy dziewięciu pasażerów. Na małych motorkach podróżują całe rodziny, czasami nawet po pięć osób. Tata kieruje pojazdem siedząc niemal na kierownicy, za nim dwoje małych szkrabów prawie jeden na drugim, za nimi mama, trzymająca się kurczowo swojego męża, by nie zepchnął jej na drogę a za nią, wisząca już prawie w powietrzu najstarsza latorośl nie mająca więcej jak kilka lat, trzymająca się z kolei mamy. U nas za taką jazdę, pierwszy napotkany policjant wlepił by mandat maksymalnej wysokości i słusznie, bo to bardzo niebezpieczne – nie dla nich.
Czy można czuć się tam bezpiecznie? Byłam trzy razy w Egipcie i nigdy na szczęście nic złego się nie stało, ale wiadomo że różne rzeczy miały tam miejsce . Wszystko zależy od tego, czy mamy akurat pecha, od stopnia naszej ostrożności, czyli nie pchaj się tam gdzie nie potrzeba, albo po prostu zbiegu okoliczności. A propo tego drugiego, to mój Dedi przy każdej okazji przypomina mi moją podróż, w towarzystwie pewnego starszego Niemca podczas drugiej wizyty w Egipcie na górę Synaj i klasztor św. Katarzyny. Droga przebiegała przez pustynię i sam tylko taksówkarz wie jak się tam dostał i jak nas szczęśliwie odwiózł do hotelu. Oczywiście nie było tam drogi asfaltowej, jedynie ledwie zaznaczony szlak pośród piasków, z którego usunięto co większe kamienie. Według mnie nie było tam żadnej drogi. Co chwilę pojawiały się wioski beduińskie i gdzieniegdzie spoglądały na nas wielbłądy. Jeżeli już widać było kawałek jakiejś ścieżki, którą przy dużej dozie tolerancji można było uznać za drogę, to od razu pojawiali się policjanci, którzy przy każdym takim posterunku sprawdzali nasze paszporty. Wtedy jeszcze nie słyszało się tak dużo o porwaniach turystów jak teraz. Drugie moje odwiedziny w kraju Faraonów miały miejsce w 2005 roku. Przez cztery lata dużo się zmieniło, nie wiem czy teraz bym się odważyła na taką przejażdżkę. Pewnie tak, jestem taka jak mój Dedi ryzykantka. Sam wyjazd na Litwę rowerami był bardzo dużym ryzykiem, nie mówiąc już o chęci noclegu w ogrodzie czterech pijaczków (jeden bez ucha, drugi bez zębów, trzeci poparzony a czwarty na wpół łysy, przy czym łysina ta była charakterystyczna, z jednej strony głowy. Wszyscy nawaleni jak meserszmity) ale to już na inną opowieść.
Najbardziej śmieszą mnie polscy i nie tylko polscy turyści, których zresztą jest mnóstwo w hotelach, natomiast dużo mniej na wycieczkach. Przechwalają się oni, ile to razy byli już w Egipcie, w jakich to hotelach mieszkali i jak tam było luksusowo… ale jak zapytać ich chociażby o stolicę Egiptu, to zwieszają łby jak stare szkapy i mówią, że idą na drinka. Puste te ich wypoczywanie, no ale każdy spędza swój urlop jak mu się podoba. Dla jednej pani w naszym hotelu w Hurghadzie największą atrakcją była kuchnia mongolska - nowość od tego roku. Ta pani przyjeżdża do niego na wakacje od dziesięciu już lat wraz z całą swoją rodziną i zna w nim każdy zakątek oraz połowę personelu, nie wychodząc nigdy poza jego obręb.
Egipcjanie początkowo nas śmieszyli, ale z każdym dniem ich nachalność była coraz bardziej męcząca i coraz bardziej nas denerwowała. Nie lubiłam kupować u nich pamiątek, ponieważ jak tylko wzięłam coś do ręki, od razu byłam zmuszana do zapłacenia. Jeżeli oddało się taką rzecz, to albo sprzedawca nie chciał jej wziąć do ręki, albo przeklinał coś pod nosem, ale robił to tak, abyśmy zrozumieli. Z każdej podróży, zwłaszcza do krajów dla nas egzotycznych a Egipt z pewnością taki jest, staram się przywieść jakąś maskę, których mam już sporo. Jedynie w Turcji zbierałam się kupić, do ostatniego dnia przebierając w oferowanym towarze i w końcu wróciłam do domu bez niej. Tutaj postanowiliśmy z Krzysiem dokonać zakupu zaraz na początku naszego pobytu. Podstawowy wymóg był taki, że ma to być maska egipska, a jeżeli taka, to z pewnością Tutenhamon będzie najbardziej charakterystyczny. W jednym z butików zapytaliśmy o taką maskę i sprzedawca kazał nam zaczekać. Po około dziesięciu minutach wrócił z maską… To znaczy on uważał, ze to coś, co przyniósł było maską. Tak naprawdę był to kawałek drewienka, w którym było wyżłobione.. słoneczko. Ręce nam opadły. Pytamy, czy tak wygląda Tutenhamon, na co on już bardzo zdenerwowany stwierdził, że TAK.

H jak handel
Egipcjanie są mistrzami w handlu. Krzyczą, lamentują, narobią harmidru i hałasu, no a jak przy okazji uda im się was oszukać będą bardzo szczęśliwi. I nas, starych wyjadaczy wycieczek, zdołali tak pięknie ołgać, że maskę zakupioną koło sfinksa na długo będziemy łączyć z tym wydarzeniem. Miała kosztować według ich oceny 80 dolarów, co skwitowaliśmy krótkim uśmiechem i chcieliśmy iść. Nagle wokół nas było pięciu arabów, każdy coś krzyczał i machał rękoma. Cena błyskawicznie zeszła do 8 dolarów, co mogliśmy zaakceptować. Od początku stwierdzili, że nie mają dwóch dolarów (ich stały numer) i mogą nam dać w zamian śmieszne magnesy do lodówki, na co nie mogliśmy się zgodzić. W końcu włączyła się jakaś stara Egipcjanka, żebyśmy dali 5 euro, a ona nam wyda trzy. Jak to się stało w tym zamieszaniu, że daliśmy jej i euro i im 10 dolarów długo pozostanie zagadką. Zamiast ośmiu daliśmy 10 dolarów plus dwa euro. Pieniądze niewielkie, ale liczy się sztuka.
Największe jednak wrażenie zrobił na mnie handel przed śluzą w Eśnie, czegoś takiego jeszcze nie widziałam i podejrzewam, że długo nie zobaczę.
Jesteśmy na statku, jakieś 15 metrów nad taflą wody Nilu. Opalamy się i rozkoszujemy ostatnimi w tym dniu promykami słońca, za którymi tak bardzo tęsknimy podczas zimy w lodowatej Polsce. Nasz spokój zakłóca coraz głośniejszy krzyk, który początkowo staramy się lekceważyć. Nagle dostaję czymś w głowę. Nie jest to ani ciężkie ani twarde, więc uderzenie nie boli, ale pobudza mnie natychmiastowo. Któremu z turystów wzięło się na durnowate żarty, kiedy jestem w półśnie i wcale nie mam zamiaru chwilowo zmieniać tego błogiego stanu?! – myślę. Niestety jestem zmuszona otworzyć jedno oko, bo na drugim leży COŚ. Ściągam to z lewej części mojej twarzy. Jest to jakaś koszulka lub szmata zawinięta w worek foliowy. Nagle zauważam, że cały statek jest w tych darach i one wcale nie lecą nam z nieba, lecz z dołu. Jak to możliwe??? Podbiegamy do barierki i oczom nie wierzymy. Pod nami 20 może 30 łódek podczepionych do statku. Kapitan chodzi z siekierą i odcina liny, którymi ów handlarze się doczepili. Mam to COŚ w ręce i próbuję odrzucić do wody, a już jeden do mnie krzyczy: „Hey Lady, twenty dollars” (Panienko, dwadzieścia dolarów) zaraz drugi się odzywa. Nagle mam wrażenie, że wszyscy krzyczą tylko do mnie. Zamieszanie jest ogromne, turyści zaciekawieni coraz bardziej wychylają się zza barierek; zaciekawieni bynajmniej nie towarem, który oni proponują ale nietuzinkową sytuacją, jakiej właśnie są świadkami.
Handlują nie tylko dorośli. Często widzieliśmy małe dzieci z jakimiś śmiesznymi koralikami czy skarabeuszami za jednego dolara, a czasami niestety za jeden dżem, który turysta przypadkowo ma przy sobie z breakfest box’u, a którego i tak by pewnie nie zjadł. Dla tych dzieci jest to niezwykły rarytas i często dziwiłam się, jak można brać od tego dziecka cokolwiek, co stanowi źródło jego utrzymania – choć tekst zbyt górnolotny na nasze realia, tam jak najbardziej odnoszący się do danej sytuacji. Koło kolosów Memnona zauważyliśmy dwóch młodych chłopców z paroma koralikami właśnie. Zrobiło nam się ich niezmiernie żal. Przecież te dzieci powinny być w tym czasie w szkole. Daliśmy jednemu i drugiemu po pół Euro. Ich radość nie była chyba aż tak wielka jak zdziwienie, że daliśmy im „tyle” pieniędzy nic nie chcąc w zamian. Pod świątynią Chatchepsut stała dziewczynka, która miała małe skarabeusze do sprzedania. Pewna Francuska zapytała jej, dlaczego nie chodzi do szkoły? Odpowiedziała pośpiesznie, że ma na inną godzinę. W tej sytuacji pomyślałam jednak o czymś innym. Te dzieci najprawdopodobniej zostaną analfabetami, nie będą potrafiły czytać i pisać, ale umieją dogadać się z turystami każdej narodowości. Mają opracowane kilka słów w każdym języku i powtarzają je ciągle, bo to im zapewnia byt. Najbardziej jednak mają opracowane liczby i na przeliczaniu też nie dadzą się oszukać
(1 dolar = 5,5 funta) Często też mieszają języki, w wiosce nubijskiej usłyszeliśmy kilkakrotnie: „Give me cukierka” (daj mi cukierka), no i prawie zawsze: give me Money (daj mi pieniądze) give me one dolar (daj mi jednego dolara). Kiedy już wspominam Świątynię Chatchepsut, to przypomniała mi się bardzo niemiła sytuacja. Popatrzyliśmy na małą figurkę. Zapytaliśmy tylko, ile kosztuje. Facet krzyknął jakąś niebotycznie wysoką sumę, więc próbowaliśmy odejść. Jednak mężczyzna, do którego figurka należała próbował nam wcisnąć ją do rąk i stale krzyczał inną cenę, tak jakby targował się już sam z sobą, bo my nie chcieliśmy w ogóle z nim rozmawiać i bardzo dobitnie daliśmy mu to odczuć. On nie dawał za wygraną i jak wchodziliśmy do autokaru krzyknął do nas po angielsku coś w stylu (grzecznym), żebyśmy spadali. No bo jak to? On tak się wysilił, przeszedł z nami piętnaście metrów a my nie dokonaliśmy u niego zakupu. Niewiarygodne!
Inaczej ma się rzecz w typowych wytwórniach czy to papirusu czy perfum. Tam targować się już nie da, bo ceny są ustalone odgórnie. Ale czy przyjemność z zakupu taka sama? Chyba nie. Dla mnie osobiście wizyty w takich typowo turystycznych sklepach kompletnie mijają się z celem. Marża tam jest bardzo wysoka, a towary dokładnie takie same jak na bazarze. Zdecydowanie wolę poczuć klimat, jaki panował na bazarze Khan El Khalilii w Kairze. Wszędzie te same bibeloty, te same pamiątki i te same ubrania. Wszędzie niesamowity hałas, smród i brud. Wszędzie rozdarci handlarze, którzy krzyczą jeden przez drugiego, byle byśmy tylko dokonali zakupu właśnie u niego. Turystów zero, wszyscy patrzą na nas, jak byśmy w każdej kieszeni mieli co najmniej z tysiąc dolarów. Pomijając oczywiście fakt, że wyglądamy dla nich bardzo dziwnie. Na tyle dziwnie, że małe dzieci robią sobie z nami zdjęcia. Zmęczona jestem tym krzykiem, chociaż zapach kadzideł i przypraw na długo pozostanie w mojej pamięci. Zapach bardzo trudny do podrobienia, wręcz niemożliwy, bo jedyny w swoim rodzaju. Czasami przypominam sobie o nim, kiedy wącham przyprawy przywiezione właśnie stamtąd. Bardzo orientalna rozkosz dla powonienia.

K jak Kair
Stolica Egiptu, którą zamieszkuje kilkumilionowa ludność. Dokładna liczba nie jest znana ze względu na wędrówki mieszkańców. Po wjeździe do Kairu pierwszą rzeczą, która rzuciła nam się w oczy były sterty śmieci, niewyobrażalne hałdy odpadów. A to wszystko w najbliższym sąsiedztwie domostw, blokowisk, po prostu życia. Przez Kair „przepływa” kanał, chociaż woda w tym kanale od dobrych kilku lat stoi, ponieważ zasypana jest śmieciami. Kanał służy jako miejskie wysypisko śmieci, mieliśmy wrażenie, że kompletnie nikomu to nie przeszkadza. Kilkakrotnie widzieliśmy jak kobiety wyrzucają swoje odpadki prosto z kuchennego okna właśnie do kanału. Nikt prócz nas nie był tym wcale oburzony. Ja znałam takie obrazy jedynie z literatury średniowiecznej i nie mogłam pojąć jak w dzisiejszych czasach można tak żyć. W kanale widzieliśmy dosłownie wszystko. Oprócz sterty odpadów widzieliśmy jakieś popsute sprzęty typu stara pralka czy telewizor, widzieliśmy zdechłe, duże, napuchnięte zwierzęta typu koń, widzieliśmy stare ubrania, szmaty, garnki, meble, rowery… wszystko!!! Szczęściem dla nas obrazek ten mieliśmy „przyjemność” oglądać z okien autobusu. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać jaki tam panuje fetor. Ptaki, które latały wokół tego wysypiska trudno nazwać ptakami, były one tak brzydkie, wynaturzone i chude, że nazwaliśmy je czaple menelki. Skojarzyły nam się z osobnikami, którzy stoją pod budkami z piwem i wyglądają podobnie. Śmietnik był nie tylko w kanale, widzieliśmy całe osiedla, gdzie zamiast drogi były porozrzucane śmieci. Niewiarygodne i nie do uwierzenia. Bardziej niesłychane było jednak coś, co zobaczyliśmy wracając z Sakkary. W tym samym kanale, gdzie parę metrów dalej widzieliśmy zdechłe napuchnięte zwierzę ludzie płukali marchewki, a jeszcze dalej płukali nogi i myli swoje dzieci. Pamiętam podobny obrazek z Tunezji, gdzie kobiety myły się w morzu, płukały w nim naczynia po kolacji a następnie kąpały psa w tym samym miejscu gdzie przed chwilą weszły z nagim niemowlakiem. Wtedy byłam zszokowana, choć było to nic w porównaniu z tym, co zobaczyłam w Egipcie. Jak ci ludzie żyją bez żadnych epidemii? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie po tym, co tam zobaczyłam.
Nie to jednak zszokowało nas najbardziej w stolicy Egiptu. Przewodnik nasz zabrał nas do dzielnicy, gdzie rzadko zabiera się turystów. Jest to ponoć jedna z bardzo niebezpiecznych dzielnic. Łatwo się domyślić dlaczego. Większość rozbojów spowodowana jest tam zapewne biedą. Byliśmy w najbiedniejszej dzielnicy Kairu zwanej „Miastem Umarłych” – dlaczego taka nazwa? Pewnie nie uwierzycie, jak przeczytacie, że ludzie tam mieszkają na cmentarzu. Cmentarz jest nieopodal Cytadeli Saladyna i pochodzi z XIIIw. Rodziny wybierają kilka grobów, pozbywają się ciał zmarłych a następnie je zamieszkują, ogradzają się nawet murem. Nagrobki wykorzystują jako meble: półki, łóżka czy też stoły. Panuje tam niesamowita bieda, ludzie walcząc o przeżycie „łapią się” dorywczej pracy, zbierają śmieci, kradną czy po prostu żebrzą. Ciekawe jest to, że wśród tych domostw na grobach powstały drogi, przejeżdżają tamtędy autobusy a dzieci chodzą do pobliskiej szkoły, być może też przerobionej ze starej świątyni. Jest to jedyne takie miejsce na ziemi, początkowo mieszkali tam strażnicy grobów, którzy byli zatrudniani przez bogate rodziny. Dzisiaj zamieszkują to miejsce biedacy i bezdomni. Wspólnie i zgodnie wegetują umarli, poupychani gdzieś po kątach i żywi, zajmujący ich dotychczasowe siedziby.


L jak lot balonem
Pobudka 02.50. Wstajemy bardzo zaspani, ale jednocześnie bardzo ciekawi, jaka będzie wykupiona przez nas atrakcja - lot balonem. Zawsze marzyłam o takim ekstremalnym przeżyciu. Będąc w Turcji można było wykupić taką wyprawę, ale cena za jaką Turcy proponowali ów przeżycie była dla nas zbyt ekstremalna. Tutaj, w Egipcie nie było tak źle, więc skorzystaliśmy z okazji.

Zaspani wsiadamy do małej łódki, głowami uderzamy o zbyt niskie daszki tych łódek. Jesteśmy naprawdę zaspani, obudzili nas przecież w środku nocy. Aura też nie sprzyja obudzeniu się i rześkości umysłu. Dookoła jest ciemno i dosyć chłodno. Na łódce częstują nas gorącą herbatą, którą wypijam jednym haustem. Kapitan balonu, jak się później dopiero okazało mówi coś po angielsku, ale jesteśmy zbyt nieprzytomni, by zrozumieć co mówi. Tym bardziej, że jego angielszczyzna pozostawia wiele do życzenia. Pokazuje pozycję, którą należy przyjąć przy lądowaniu i wspomina coś ciągle o dzieciach, ale nie możemy pojąć, o co mu chodzi, a może w ogóle nas to nie interesuje. Wysiadamy z łódki, ale oto już czeka na nas busik. Jedziemy w półśnie…
Dojeżdżając do miejsca postoju zauważamy już z daleka ogromne kolorowe balony nagrzewające się i przygotowujące do startu. Nasza ciekawość rośnie z minuty na minutę i nikt już nie pamięta, że jeszcze parę chwil wcześniej najchętniej wtuliłby się w ciepłą kołderkę. Balonów jest bardzo dużo. W końcu wysiadamy, jesteśmy na miejscu. Wszystko dzieje się bardzo szybko, pokazują nam „nasz” balon. Kilka zdjęć zrobionych w zamieszaniu, skok przez koszyk i już jesteśmy w środku. Balon ma dość duży koszyk, inny niż te, które widziałam w telewizji. Wyobrażałam sobie, że w balonie może się pomieścić około 5 osób. Te balony miały koszyki na 24 osoby podzielone na małe boksy czteroosobowe, tak aby każdy miał dobry widok. Języki przeplatają się bardzo różne, słyszymy angielski, francuski, arabski, no i nasz polski. Każdy jest podekscytowany i zdenerwowany. Każdy jest ciekawy, ale chyba z lekkim niepokojem. Każdy jest szczęśliwy, że zaraz przeżyje coś naprawdę niezwykłego. Zanim zdążyłam pomyśleć o tym wszystkim czuję jak wzbijamy się ku górze. Zaczyna się przejaśniać. Nie poczuliśmy żadnego szarpnięcia przy starcie. Po prostu bardzo łagodnie zaczęliśmy unosić się ku górze. Machamy do ludzi, którzy pozostali na dole. Krzyczą do nas: „good bye!!!” (do widzenia) i szczerzą zębiska. Dlaczego żegnają się z nami?
Czuję jak zaczyna mi wirować świat wokół. Znam to uczucie. Nienawidzę latać samolotem i zawsze doznaję tego uczucia przy starcie. Robi mi się gorąco, a świat zaczyna wirować jakbym była na karuzeli. Tylko, że w samolocie wygodnie siedzę w fotelu, a tutaj muszę stać. W samolocie mam zawsze zimną wodę przy sobie, a tutaj nie. Pierwsze moje myśli: za co ja zapłaciłam??? Złapałam się Krzysia, który już rozkoszował się widokami, kiedy ja próbowałam dojść do siebie. Zobaczył, że na twarzy zrobiłam się zielona jak ufoludek i zaczął mnie uspokajać. Po chwili było już dobrze. Uszy miałam przez pierwszą chwilę zatkane dokładnie tak jak podczas lotu samolotem. Po chwili jednak wszystko ustało. Odważyłam się nawet przesunąć do krawędzi koszyka.
Słońce zaczyna wschodzić. Czuję błogi spokój. W powietrzu nie ma żadnych hałasów, żadne odgłosy nie dochodzą z ziemi. Poczuliśmy to już kiedyś. Będąc w Tunezji zdecydowaliśmy się na lot spadochronem, który ciągnie motorówka. Z moim lękiem wysokości sama się sobie dziwię, że odważyłam się na coś takiego. Widziałam motorówkę, która „pruła” przed siebie jak szalona ciągnąc spadochron, na którym jest osobnik i miałam być również i ja. W powietrzu jednak ani nie czułam tej prędkości ani strachu, jaki wydawało mi się na ziemi, że będę mieć. Podobnie było z lotem balonem. Kiedy już się uspokoiłam i opanowałam strach, wrażenia były niesamowite. Była kompletna cisza, co chwilę zakłócana przez gaz, który nasz pilot wpuszczał w balon. Kapitan, który informował nas już w łódce o zachowaniu podczas lotu pokazywał nam teraz wspaniałe rzeczy, które zupełnie inaczej wyglądały z góry a inaczej, (jak później mieliśmy okazję się przekonać) z dołu. Były to kolosy Memnona, świątynia Chatchepsut i inne atrakcje Luksoru i okolicy. Największe jednak zaciekawienie wzbudziły domostwa, nad którymi przelatywaliśmy czasami całkiem nisko. Ludzie żyją w ogromnej biedzie w lepiankach, czasami nawet bez dachów.
Lot balonem pozostanie na długo w naszej pamięci. Widok wschodzącego słońca na tle około dwudziestu latających balonów jest fantastyczny. Nie zapomnimy nigdy błogiego spokoju, jakiego nie można doznać ani w wodzie, ani tym bardziej na ziemi. W powietrzu jest to możliwe. Wyobrażamy sobie, co muszą czuć spadochroniarze. Może kiedyś się o tym przekonamy…???

Lot balonem

Nad krajem piasków i faraonów
Gdzie Kleopatra też panowała
Płynie po niebie wiele balonów
Aż trudno zliczyć, flotylla cała

Zza firmamentu kolejny wschodzi
Promienna czasza jego wspaniała
Powoli, godnie w górę brodzi
Z nim jasność dzienna już nastała

Gondolę naszą wietrzyk owiewa
My prosto lecimy w przestworza
Niebieskie wody fala przelewa
Porannym słońcem lśniącego morza

To nie samolot, gdzie ryk silników
Lotowi jego wciąż towarzyszy
Tu rzadko słychać odgłos palników
Po czym nastają znów chwile ciszy

Jakże to blisko jest już do raju
Stąd też zapewne nasz nastrój błogi
Więc wszystkie pary się przytulają
Z miłości pewnie a nie trwogi

I ja się tulę do mego Krzysia
Jest mi on tutaj jak nigdy drogi
Tak pozostanie cały dzień dzisiaj
Choć balon siadać się już sposobi

M jak mumia
Będąc poprzednio dwa razy w Egipcie odmówiłam sobie przyjemności oglądania mumii w Muzeum Egipskim w Kairze. Tym razem, w pewnym stopniu za namową Krzysia, a pewnie też z ciekawości postanowiłam jednak wejść do pomieszczenia, gdzie było kilkanaście zabalsamowanych zwłok. Kłamała bym twierdząc, że nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Można było, nawet bez bardzo uważnego przyglądania się zauważyć włosy, zęby, paznokcie, ścięgna itp. Zastanawiałam się nad bytem, nad przemijalnością i nad - w dzisiejszych czasach tak bardzo hołubioną pięknością. Wówczas z pewnością było podobnie; stosowano balsamy, olejki, zażywano kąpieli i przesadnie dbano o ciała faraonów i ich dostojników. Przedstawiano je na obrazach, papirusach i rzeźbach jako bardzo piękne. A co z nich zostało? Suche wióry człowieczego kształtu pozawijane w płócienne bandaże, raczej mało piękne i pociągające. Z drugiej zaś strony zastanawia fakt, jaką ogromną wiedzę musieli mieć ówcześnie Egipcjanie, aby zabalsamować ciało tak dobrze, by zachowało się taki okres czasu, który - jak mówią naukowcy, jest wrogiem Egiptu. „Piramidy nie boją się czasu, to czas boi się piramid” – powiedział pewien uczony o tym jednym z siedmiu cudów świata.
Egipcjanie wierzyli, że śmierć to koniec obecnego a jednocześnie początek nowego pozaziemskiego życia, do którego trzeba się solidnie przygotować. Mumifikowano zwłoki 70 dni. Odbywało się to dokładnie według ściśle określonego harmonogramu. Trzeba było najpierw wyjąć wszystkie wnętrzności łącznie z mózgiem, który wyjmowano po kawałku poprzez nozdrza używając do tego celu ostrego szpikulca. Jedynie serce pozostawiano na swoim miejscu, aby zmarły mógł nim wylegitymować w zaświatach swoje rzetelne życie na Ziemi. Ciało było balsamowane i namaszczane różnymi olejkami, które miały zachować je w nienaruszonym stanie. Przygotowane w ten sposób, wypełniane było płótnem, a następnie całe bandażowane. Następnie wkładano je do bogato zdobionego sarkofagu gdzie obecnie, oprócz mumii współcześni archeolodzy znajdują masę innych skarbów świadczących o tradycjach i kulturze tamtego świata. Wierzono, że dusza staje przed sądem boga Ozyrysa. Początkowo przekonuje ona czterdziestu dwóch sędziów o prawości swojego życia ziemskiego, co jest niczym w porównaniu do spotkaniem z samym Ozyrysem, które następuje w momencie, gdy sędziowie uznają, że na to zasłużyła. Zmarły kładzie wówczas swoje serce na jednej szali wagi, natomiast na drugiej bóg Anubis kładzie pióro. Wszystko to skrzętnie zapisuje niebiański sekretarz, czyli bóg Thot. Jeśli serce jest cięższe niż pióro - dusza jest przeklęta na wieki, ale jeśli okaże się lżejsze - zmarły ma zapewnioną wieczną szczęśliwość.
Mumifikacji poddawane były również zwierzęta; mumię krokodyla mieliśmy okazję zobaczyć przy okazji odwiedzin świątyni sobka w Kom – Ombo. Nic pięknego, nic interesującego. Krokodyl wyglądał jak sztuczna imitacja prawdziwego, który nie zjadł nic od roku i jest bardzo nieszczęśliwy.
Zmienił się Świat, zmieniły się obyczaje i bardzo dobrze. Nie chciała bym, żeby ktoś oglądał moje szczątki po upływie kilku tysięcy lat. Wolę już obrócić się w proch, zgodnie z kanonem naszej religii chrześcijańskiej.-


Mumia

Mumia, świadek to stuleci wielu
Nieco starych kości i papieru
Bandażami szczelnie owiązane
Ludzkie ciało tak spreparowane

Wiór suchy, lżejszy z każdym wiekiem
Ona była żywym wszak człowiekiem
Po co je z grobu wydobywać?
Jako eksponaty pokazywać?

Sen zakłócać władcom, faraonom
Ich powłoką ziemską bezczeszczoną
Zwłoki dawne profanować dzisiaj
I gniew wzbudzać Ozyrysa?

Z majestatu śmierci odzierać
Miejsce święte pochówku odbierać
Czyżby mało już było demona
Co się zemścił za Tutenhamona?

Wszyscy ci, co mu grób otworzyli
Wnet tragicznie swe życie skończyli
Teraz pewnie u stóp mu klękają
Przebaczenia swych win wypraszają

Jak niegodne to chrześcijanina
Zabrania Koran muzułmanina
A my, synowie tej samej ziemi
Jesteśmy bierni, głupi i niemi

N jak Nubia
Kraj niby należący do Egiptu, choć język, którym Nubijczycy się posługują, nie jest ten sam. Ludzie, dla nas niby Egipcjanie, choć oni sami uważają się za Nubijczyków i twierdzą, że z Egipcjanami nie mają nic wspólnego. Ich wygląd rzeczywiście nie pozostawia wątpliwości – Egipcjanami oni nie są! Nubijczycy są czarni, więc urodę mają bardziej murzyńską niż arabską. Nubia leży tuż na granicy z Sudanem i zajmuje obszar południowego Egiptu oraz północnego Sudanu. Nazwa jej pochodzi od egipskiego słowa „nub”, co oznacza złoto. Początkowo była samodzielnym państwem. Od IV w. uległa wpływom Egiptu, a następnie chrystianizacji. Położona od pierwszej do czwartej katarakty, która określała granicę państwa. Jedną z nich mogliśmy zobaczyć podczas rejsu motorówką do wioski nubijskiej. Obszar nubijski różni się nieco od reszty Egiptu. Chociażby Asuan jest zupełnie inny niż takie typowo egipskie miasta jak Kair czy Luksor. Jest on od nich zdecydowanie bardziej europejski na co z pewnością ma wpływ wyznawana przez Nubijczyków religia.
Wioska nubijska, którą mieliśmy okazję odwiedzić jest nastawiona typowo na turystów. Posiada szereg atrakcji, które mają za zadanie umilić turystom czas i spowodować zostawienie tam jak największej ilości pieniędzy - dorosłym, ale również cukierków, innych słodyczy, długopisów, ołówków i wszystkiego, co może się przydać małym Nubijczykom. Dzieci tam nie były tak wychudzone i wygłodniałe jak chociażby w Luksorze. Codziennie podpływa do wioski tuzin łódek wyrzucających pod ich domy Białasów, ciekawych ich życia i obyczajów.
Z Nubijczykami raczej się nie potargujecie, ale za to nie są oni tak nachalni jak reszta sprzedających w innych częściach Egiptu. Są to ludzie przyjaźnie nastawieni do turystów, ale nie robią tego za darmo. Chcesz się przejechać na wielbłądzie – nie ma problemu – ale musisz za to słono zapłacić; chcesz dotknąć krokodylka – zapłać! I można by tak było w nieskończoność…Oni będą nawet tak mili, że zrobią Tobie ładne zdjęcie na wielbłądzie – nie łudźcie się jednak, że zdążą zapomnieć; z pewnością nie omieszkają wam o tym przypomnieć pod koniec przejażdżki. Wspomniałam już, że do targowania raczej nie są skłonni. Mają stałe ceny i nie chcą nawet słyszeć waszych propozycji. Tak było w przypadku, kiedy pytaliśmy o maskę nubijską. Dziewczyna zaproponowała nam niebotyczną sumę, na którą zareagowaliśmy uśmiechem sądząc, że żartuje. Zaproponowaliśmy cenę nieco niższą, a ona zareagowała podobnie jak my przed chwilą i na tym nasze targowanie w Nubii się skończyło. Największe widowisko było przy zakupie laleczki Nubijskiej (obecnie stoi na honorowym miejscu w biurze podróży GROMADA w Dzierżoniowie u pani Eli) Zapłaciliśmy za dwie laleczki – przynajmniej tak nam się wydawało –a dostaliśmy jedną. Rada: nigdy nie dawaj pieniędzy przed otrzymaniem towaru. Nubijka trzymając swój kram na głowie chwyciła czym prędzej pieniążki, schowała je do środka swojej czarnej sukni, dała nam jedną lalę i o drugiej już nie było mowy, chociaż krzyczeliśmy na siebie, każdy w swoim języku, w niebogłosy. Skończyło się na zrobieniu wspólnej fotografii i każdy był szczęśliwy. Ona, bo sprzedała jedną lalę zamiast dwóch; my, bo mieliśmy lalę i zdjęcie z prawdziwą Nubijką. Dzieci jak to dzieci, łapią cię za rękę, chodzą za tobą krok w krok i obserwują każdy twój ruch, szczególnie wtedy, kiedy spostrzegą, że możesz być posiadaczem cukierków czy długopisów niejednokrotnie pokazując swoimi brudnymi paluszkami na torbę lub kieszeń, gdzie owe skarby masz ukryte. Sztukę żebraniny opanowały do perfekcji. Byliśmy nawet w szkole nubijskiej, gdzie nauczyciel wyglądał bardzo groźnie. Posiadał gruby kij, którym walił z hukiem po tablicy ucząc nas alfabetu nubijskiego oraz arabskiego. Dla laika nie ma żadnej różnicy, kiedy słyszy język arabski i nubijski. Kiedy jednak usłyszeliśmy i zobaczyliśmy jeden i drugi alfabet można było zauważyć znaczne różnice. Stwierdziliśmy z Krzysiem, że alfabet ten choć tak bardzo dziwnie wyglądający jest do opanowania i wcale nie jest tak trudny jakby można było sobie to wyobrażać. Belfer wezwał mnie do tablicy, gdzie miałam zapisać swoje imię po arabsku. Uczyniłam to, ale marne okazały się moje starania, skoro dostałam dwóję. Podstawowym błędem, jaki uczyniłam był fakt zapisania wszystkich liter osobno.
Prawdziwej Nubii nie widzieliśmy, widzieliśmy Nubię dla turystów z całą masą atrakcji. Podejrzewamy, że prawdziwa wioska nubijska będzie gdzieś w Sudanie, ale tam jeszcze nie dotarliśmy, trzeba poczekać, wszystko jeszcze przed nami.


O jak…

Są większe i mniejsze, grubsze (choć to naprawdę rzadkość) i chudsze albo przeraźliwie chude jak szkapy. Stanowią podstawowy środek transportu w Egipcie. Ponoć są uparte, tak przynajmniej mówi znane powiedzenie. Nie wiem. Sama nie sprawdziłam. Obserwowałam to zwierzę przez cały czas zwiedzania Egiptu. Mowa oczywiście o osiołku. Z obserwacji mogę stwierdzić, że biedne jest to stworzenie. Wydaje się być bardzo poczciwe i potulne jak baranek. Nie jest raczej uwielbiany przez ludzi jak chociażby u nas psy czy koty. Osioł to dla Egipcjan środek transportu: rower, samochód czy hulajnoga – jak kto woli. Ma służyć człowiekowi i tyle. Trzeba go czasami nakarmić tak jak trzeba nalać benzyny do auta, żeby jeździło. Widziałam te biedne zwierzęta ciągnące wózki z ogromnymi hałdami trzciny, widziałam je niosące na swoich nie za silnych przecież grzbietach nierzadko całe rodziny, widziałam je smutne. Wielbłąd za to już jest raczej prawdziwym rarytasem i skarbem. W naszych realiach to tak jak rower i mercedes – takie przynajmniej odniosłam wrażenie. Widzieliśmy wielbłądy stojące na podwórku jak u nas konie – śmieszny widok dla nas Europejczyków. Z wielbłądami też mieliśmy niezwykłą przygodę, ale o tym kiedy indziej.

P jak piramida

Piramidy Egipskie widziałam trzykrotnie witając w świecie Faraonów. Jestem pod ogromnym wrażeniem, że tysiące lat temu można było zbudować coś tak wspaniałego, magicznego, wielkiego, ekscytującego.. Najbardziej dziwi mnie jednak fakt, że w czasach, kiedy nie było komunikacji jaka jest teraz, piramidy powstawały w różnych częściach świata. Będąc w Meksyku również miałam okazję zobaczyć, ba! nawet wejść na piramidy w Dolinie Umarłych. W Alei Zmarłych o długości prawie 2 kilometrów wzniesiono dwie najważniejsze piramidy: Słońca oraz Księżyca. Piramida w Chitchen Itza również ma kształt stożka. Mimo, iż kształtem są podobne do piramid w Gizie funkcje piramid Majów i Azteków były inne. Owszem, tamtejsze również miały powiązanie z religią, tylko że nie stanowiły grobowców, a świątynie, do których wstęp mieli tylko najdostojniejsi kapłani. To, że były wysokie tłumaczy się bliższą relacją z Bogiem. Mimo tego, niektóre z piramid Majów mają małe otwory, w których spoczywają zwłoki najważniejszych dostojników. Najsłynniejsze w Egipcie to oczywiście piramida Chefrena, Mykerinosa oraz Cheopsa. Piramida Chefrena dawniej nazywana Świątynią Sfinksa ma prawie 150 m wysokości. Piramida Mykerinosa jest najniższa , ma „zaledwie” 67 m wysokości oraz Cheopsa – największa i najokazalsza, uznana przez starożytnych Greków za jeden z siedmiu cudów świata. Ścięty wierzchołek zadecydował o mniejszej jej wysokości i jest to 137 m. Do tej piramidy niestety nie udało nam się wejść, weszliśmy za to do piramidy Chefrena. Osobom, które mają klaustrofobię lub problemy z sercem odradzam zejście w głąb piramidy. Trzeba pokonać spory kawałek w duchocie prawie na czworakach: najpierw kilka metrów w dół, później jest króciutki korytarzyk, gdzie niezbyt wysokie osoby mogą się rozprostować i tym razem trzeba przejść kilka metrów w górę, również w pozycji pół klęczącej. Kiedy muszą minąć się dwie osoby idące w przeciwnych kierunkach jest niemały ścisk, a samo wchodzenie i wychodzenie nie należy do przyjemności.
Szczególnie, że jedyną rzeczą, jaką ma się wtedy przed oczyma jest tyłek osoby idącej z przodu. Zważywszy na to, że jest gorąco, nieprzyjemnie i ciasno komuś mogą na przykład chwilowo puścić nerwy ze strachu i wtedy naprawdę sytuacja robi się groźna. Powracam do tematu. Kiedy pokonamy już w ekstremalnych warunkach drogę prowadzącą wąskim niskim korytarzem, dojdziemy do większego korytarza z pustym sarkofagiem, jakich widzieliśmy całe mnóstwo w Muzeum Egipskim. Dla chęci przeżycia ekstremalnego zejścia do piramidy można sobie zafundować taką atrakcję. Ja byłam już tam dwa razy i trzeci raz na pewno tam nie wejdę. Do piramidy trzeba kupić osobne bilety i należy pamiętać o tym, aby zostawić aparaty i kamery w autobusie. Wejście z jakimkolwiek sprzętem jest zakazane. Oprócz trzech najsłynniejszych piramid widzieliśmy również najstarszą piramidę w Egipcie, gdzie nie często przyjeżdżają turyści – jest to piramida schodkowa Dżesera w Sakkarze pochodząca z roku 2650 p.n.e. Wokół niej były miniatury świątyń, pałaców królewskich a nawet dziedziniec z podium. W bardzo dobrym stanie zachowała się kolumnada wejściowa.
Kto przyjechał na wypoczynek do Egiptu, musi zobaczyć piramidy. Jest to symbol starożytnego Egiptu!


R jak rafy
Zanurzamy się w wodzie, jest cicho i przyjemnie. Mamy wrażenie, ze znajdujemy się w ogromnym akwarium, gdzie znajduje się mnóstwo kolorowych ryb. Widzimy jak pływają obok nas a nawet ocierają się, delikatnie łaskocząc: duże i małe, chude i grube, długie i krótkie, kolorowe i przezroczyste. U tych ostatnich widać wyraźnie jedynie głowy i grzbiety a pod spodem spokojnie poruszają się płetwy jakby nie związane z całą resztą. Trzeba się dobrze przyjrzeć, by przekonać się, że jest to złudzenie. Brzuchy ich są koloru wody morskiej a ponadto przenika przez nie światło słoneczne, które dociera tutaj parę metrów w głąb toni. Obcują na co dzień z przepiękną rafą koralową, którą teraz pozwalają nam podziwiać. Nie atakują nas, ale też nie są wcale skore do jakichkolwiek zabaw. Nie pozwalają nawet się dotknąć, tylko obserwują ciekawie, co też za dziwne osobniki ich dzisiaj odwiedziły. Tymi osobnikami jest Agusia i Krzyś wyglądający jak prawdziwe ufoludy mające na sobie maski i rurki. Kolorowych skał, które tworzą fary nie można pod żadnym pozorem urywać ani nawet dotykać. Bliższe spotkanie z żywą rafą może się bardzo źle skończyć; można się nieźle pokaleczyć, a jak będzie ona mało łaskawa, albo beztroska nurkującego przekroczy podstawowe normy ostrożności to potnie takiego intruza w tak okrutny sposób, że będzie to ostatnie jego spotkanie z czymkolwiek. Widziałyśmy z mamą - będąc pierwszy raz w Egipcie turystę, który bezmyślnie stanął bosą nogą na rafie. Dla niego wczasy już się wtedy zakończyły a zaczęło długotrwałe leczenie. Pamiętam jak wówczas obiecałam sobie, ze nigdy jej nie dotknę i dzięki temu do tej pory uniknęłam przykrych niespodzianek. Jak będzie w przyszłości zobaczymy, bo schodząc pod wodę nigdy nie można być do końca pewnym swojego bezpieczeństwa. Z pięknym rafami miałam do czynienia również w Meksyku w okolicach Cancun, ale także na Sri Lance, gdzie były one bardzo piękne, ale niestety w większości martwe. To tsunami, które kilka lat temu nawiedziło tą część świata wyrządziło takie szkody, nie tylko na lądzie ale też wewnątrz oceanu. W Egipcie nurkowaliśmy zarówno w Hurghadzie jak i w Skarm El Sheikh. Najbardziej fascynujący jest zawsze pierwszy dzień spotkania z podwodnym światem. Chłonie się wtedy wzrokiem wszystko, małą rybkę, jakąś roślinkę, dziwny kształt korala. Potem widok powszednieje i wybiera się do podziwiania coś naprawdę tego warte, a jest co podziwiać. Na powierzchni kolory są szare, przykurzone. Tam wszystko błyszczy w wodzie bardzo intensywnymi barwami. Musieliśmy jednak uważać, bo fale były dosyć spore, a pomosty nie wzbudzały naszego zaufania. Przeszliśmy z dobre parę kilometrów, by znaleźć lepszy, bardziej stabilny. W końcu jeden wydał nam się odpowiedni. Miał barierkę oraz schody. Wcześniej, jeszcze w trakcie poszukiwań widzieliśmy jak fala popchnęła pewnego amatora oglądania podwodnych cudów tak mocno, że „przydzwonił” głową o schody pomostu. Uff, aż nas samych zabolało od samego patrzenia, trzeba bardzo uważać. W Sharmie również było ciekawie, jakiś Niemiec obok nas łamał kawałki chleba i karmił rybki. Ile tych ryb tam było!!! Całe tabuny, kotłowały się jak oszalałe starając się chwycić w pyszczek spadające kawałki pożywienia!!! Najciekawsze były długie przypominające węże. Jest to w ogóle zupełnie inny świat od naszego. Panuje tam pełna harmonia, ład, porządek i spokój – przynajmniej kiedy się na niego patrzy okiem laika, który chce jedynie chłonąć jego piękno , nie wgłębiając się w problemy zamieszkującego go stworzeń. Wszystko tu jest powolne i błogie, do czasu przynajmniej jak nie trzeba walczyć o jedzenie. Nie ma pośpiechu ani zgiełku, nie ma harmideru, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień. Jest to świat zaczarowany. Wystarczy odrobina wyobraźni, by przenosić się do niego wiele, wiele razy już po powrocie do kraju i przeżywać wszystko od nowa.


Korale Morza Czerwonego

W otchłaniach Morza Czerwonego
Co od Afryki Azję oddziela
Cuda są świata zatopionego
Przy nurkowaniu aż dech zapiera

Kto się nie boi jego głębiny
I śmiało wrota bajki przekroczy
Zaczarowane zwiedzi krainy
Cuda zobaczy na swoje oczy

Nagle zrozumie, czemu dziadowie
Co niegdyś brzegi zamieszkiwali
Tej sinej wodzie – cynk z ołowiem
Tak kolorowe miano nadali

To od atoli z koralami
One czerwienia się roziskrzają
Gdy z nieboskłonu pod falami
Promienie słońca tam przenikają

Nęcą swym pięknem i zapraszają
My nie zrobimy tobie nic złego
Lecz biada śmiałkom, którzy uznają
Jak dobrze zbliżyć się wprost do niego

Piękny i dobry, nie zawsze razem
Chodzą ze sobą te przymiotniki
Nie zauroczaj się ich obrazem
Mogą poranić cię jak nożyki

Zazdrośnie chronią swój świat dla siebie
My tam jesteśmy wszak intruzami
Niech sobie żyją w wodnym niebie
Przepiękne róże, co tną kocami

T jak transport
Podczas wyprawy po Egipcie korzystaliśmy z każdego rodzaju transportu, zaczynając od samolotu poprzez autokar, statek, łódkę, wielbłąda, balon, dorożkę a kończąc na pociągu. Pociągiem jechaliśmy z Kairu do Luksoru, około 9 godzin. Nieco obawialiśmy się tej podróży. Wcześniej słyszeliśmy różne opowiadania o takiej jeździe, którą pasażerowie odbywają razem z kurami, osłami, gadami i innymi przedstawicielami egipskiej fauny nie mówiąc już o najdziwniejszych pakunkach jakie tylko można sobie wyobrazić. Coś takiego faktycznie zdążyliśmy zauważyć podczas dwugodzinnego czekania na dworcu. Nie było tam przyjemnie, czułam na sobie spojrzenia tubylców i nie były one przyjazne. Czekaliśmy na nasz pociąg całe dwie godziny a więc dosyć długo. Można było przyjrzeć się z bliska wszystkim oczekując wraz z nami. Widzieliśmy ludzi zmęczonych, zdenerwowanych, zrezygnowanych. Widzieliśmy kobiety, które nosiły na swych głowach ogromne torby podróżne, a na rękach małe dzieci i reklamówki, gdy tymczasem ich mężowie, którzy szli z boku nie nieśli nic. Dziwne.. Widzieliśmy kobietę, a właściwie tylko jej oczy, która siedziała razem z mężem i każdy nadjeżdżający pociąg wydawał jej się tym właściwym. Kiedy przyjeżdżał, zwracała się do siedzącego obok mężczyzny, prawie już starca w porównaniu z nią, z zapytaniem - jak się domyślam - czy może biec i sprawdzić czy tak jest rzeczywiście. Kiedy starzec łaskawie kiwnął głową, podrywała się w wielkim pospiechu i biegła, by po chwili wrócić i grzecznie zająć miejsce obok swojego pana i władcy. Widzieliśmy starsze kobieciny objuczone bagażami, którym nikt nie ustępował miejsca, jak by to zapewne u nas miało miejsce – chociaż ostatnimi czasy coraz to mniej. Wszędzie było strasznie brudno. Woleliśmy dwie godziny spędzić na stojąco, niż usiąść na czymś co przypominało ławki. Mój biały polarek po dwóch godzinach spędzonych na dworcu stał się szary, marzyliśmy o tym, by się umyć. Widzieliśmy nadjeżdżające pociągi i walkę, jaką trzeba stoczyć, by się do nich dostać. Coś takiego widziałam na starych polskich filmach. Ludzie wchodzili oknami, a nawet przez zamknięte drzwi, gdzie nie było szyby. Proszę sobie wyobrazić starszego pana, który w długiej sukni przechodzi przez otwór okienny w drzwiach wagonu. Męczy się przy tym, przeklina, zadziera te swoje suknie do góry, gubi coś po drodze, i w końcu udaje mu się! Jego twarz wyraża ulgę i zadowolenie, by już po chwili zastąpić je nieomal wściekłością. Stało się tak za sprawą młodej dziewczyny, która podeszła do tych samych drzwi, nacisnęła klamkę i spokojnie weszła do środka zamykając je za sobą. Ludzie, którzy za wszelka cenę chcieli dostać się do pociągu działali jak w amoku. Temu panu nie przyszło nawet do głowy, że drzwi mogą się normalnie otwierać. Zobaczył otwór, który prowadził do upragnionego miejsca w środku wagonu, zobaczył swoją szansę i natychmiast z niej skorzystał, wyklinając po chwili na swoją głupotę. My, jako turyści mieliśmy wykupioną pierwszą klasę, ale okazało się, że dwie osoby muszą być w zupełnie innym wagonie, bo tak zostały zakupione bilety. Pan przewodnik wyznaczył nas, bo przecież nie dałby do innego wagonu babci z wnuczką, która ni w ząb nie rozumiała angielskiego, albo dwóch pań, które może i angielski znały, ale na samą wiadomość o tym, że mogą być odłączone od grupy o mało nie uciekły z dworca. Tak więc wylądowaliśmy z Krzysiem w zupełnie innym wagonie niż pozostali wycieczkowicze. Warunki jazdy w wagonach dla ubogiej tubylczej ludności jakie widzieliśmy przed chwilą a tymi, które teraz ukazały się naszym oczom były diametralnie różne. Mieliśmy w swoim przedziale piętrowe łóżko z czystą białą pościelą, małą umywalkę, stoliczki, mydełka, ręczniczki i inne tego typu „luksusy”. Pomyślałam, że przecież jesteśmy turystami, traktują nas tutaj w sposób specjalny i niestety nie poznajemy prawdziwego Egiptu, ale szczerze mówiąc bardzo się z tego cieszyłam. Byliśmy zmęczeni i chcieliśmy jak najszybciej wtulić się w te przygotowane dla nas poduszki. Dostaliśmy jeszcze kolację. Lokaj, który był na każde nasze zawołanie, rozłożył nam łóżka. A my, po ówczesnym odkażeniu się trunkiem przywiezionym jeszcze z Polski zasnęliśmy jak dzieci. Sen w takim pociągu nie należy do super przyjemnych, ale zdecydowanie lepiej jest spędzić noc w ten sposób aniżeli w przedziale dla tubylców lub stojąc w tłoku na korytarzu, chociaż wówczas z pewnością lepiej poznalibyśmy codzienne życie przeciętnego Egipcjanina. Rano obudził nas ten sam lokaj mówiąc, że za 10 minut poda nam śniadanie, a za pół godziny wysiadamy. Nic dziwnego, że koszt takiej podróży koleją zbliżony jest do tego, jaki oferują na tej samej trasie linie lotnicze - za wygodę każą sobie Egipcjanie słono płacić. Po śniadaniu dotarliśmy do Luksoru, przed nami rozpoczynała się wspaniała przygoda dolnego Egiptu.

W jak wielbłąd

Pierwszy raz na wielbłądzie siedziałam kilka lat wcześniej będąc z mamuśką w Egipcie. Nie wiedzieć czemu, mamuśka zrezygnowała z takiej frajdy, więc wskoczyłam na wielbłąda sama i pomknęłam na jego garbie w głąb pustyni. Drugim razem siedziałam na wielbłądzie z Krzysiem trzymając kurczowo w rękach moje japonki, aby nie zgubić ich podczas jazdy. Byłam jak prawdziwi Arabowie, którzy ponoć zawsze na wielbłądzie podróżują na boso. Podczas gdy w Tunezji musieliśmy dosłownie wskoczyć na grzbiet olbrzyma, aby przejechać dosyć spory kawałek w karawanie, w Egipcie, a właściwie już w Nubii atrakcja ta wyglądała nieco inaczej. Po pierwsze zdecydowaliśmy się na przejażdżkę w pojedynkę – za pieniądze te same, a moc adrenaliny wzrosła podwójnie – przynajmniej w moim przypadku. Po drugie „nasze” wielbłądy leżały na ziemi, kiedy na nie wsiadaliśmy, więc moment wstawania był niezwykle fajny. Wielbłąd najpierw podnosi swój tyłek, a ty siedząc na nim spadasz prawie na jego łeb. Następnie podnosi z mozołem swoje przednie łapy, kiedy ty obsuwasz się na jego dupsko. W końcu podnosi głowę i pozwala na to, aby się spokojnie na jego grzbiecie usadowić. Początkowo jesteśmy prowadzeni przez tubylców. Nagle patrzę jak ten, który prowadzi wielbłąda Krzysia daje mu sznurek i odchodzi. Widząc przerażenie w moich oczach, że teraz Krzyś pozostał sam na sam z wielbłądem, mój „przewodnik” robi dokładnie to samo. Jedzie zatem Krzysiu przede mną, a ja za nim przez nikogo nie prowadzeni. Wioseczka jest mała, skwar z nieba nie do zniesienia. Wokoło chatki lepione z gliny, a przed nimi tubylcy cieszący się na widok dwóch białasów, którzy sami podróżują przez ich wieś na grzbietach tych olbrzymów. Wszyscy nas zaczepiają i uśmiechają się. Z trudem próbuję zrobić Krzysiowi zdjęcia, bo cały czas lecę na jedną stronę i boję się, że spadnę dwa metry w dół. Nagle Krzysiu, który jedzie pierwszy skręca w boczną uliczkę, a mój wielbłąd idzie za nim. Nie mam żadnego wpływu na to, gdzie teraz pójdziemy, dobrze, że przynajmniej trzymamy się wielbłąda Krzysia. Znajdujemy się w bocznej uliczce wioski, gdzie nie ma już roześmianych twarzy jak przed chwilą. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie pagórki, których tutaj jest bardzo dużo. Jak tylko idziemy w dół leżę prawie na jego łbie i mam wrażenie, że wtedy jakby złośliwie przyspiesza kroku. Nie chcę go ani kopać ani ciągnąć za sznurek umocowany przy jego pysku, bo przecież nie wiem jak zareaguje. Teraz już nie mam wrażenia, że przyspiesza kroku, teraz to wiem, a nawet jestem pewna. Czuję to przecież, bo podskakuję na tym potworze i czuję, że mój tyłek po tej przejażdżce będzie nieźle poobijany. Mamy wrażenie, że wielbłądy sobie nic z nas nie robią, Co chwila słychać jak mój lub Krzysia wielbłąd parskają coś do siebie, jakby urządzały sobie poobiednie pogaduchy podczas spaceru, który my chyba im trochę zakłócamy. Nie mam pojęcia, gdzie teraz idziemy, po naszych przewodnikach ślad zaginął. Jesteśmy my i dwa wielbłądy. Na szczęście powracamy do „cywilizacji”, czym można nazwać lepianki i uśmiechniętych tubylców szukających skwarka cienia. Nie można zapominać o dzieciach, których teraz jakby więcej kręci się wokół nas, a ja mam wrażenie, że zaraz zdenerwują te nasze olbrzymy i te zaczną pędzić przed siebie jak szalone. Nic takiego nie ma na szczęście miejsca. O dziwo, powracamy tam skąd przybyliśmy widząc dwóch naszych „przewodników” palących sobie w najlepsze sziszę. Widząc nas śmieją się od ucha do ucha, proponują wspólne zdjęcie, oczywiście za dodatkową opłatą i pytają, jak nam się podobało. Wtedy byłam na nich trochę zła, teraz myślę, że świetną frajdą było „kierowanie” wielbłądem po nubijskiej wiosce.


Przejażdżka na wielbłądzie

Wielbłąd to bardzo sympatyczny zwierz
Garby najeża tak jak igły jeż
Czasem jednego ma, czasami dwa
Zależy skąd bywa potwora ta

Strach jest wsiadać na tego olbrzyma
Nie każda dupa ten sport wytrzyma
Już lepsze dla niej miękkie piernaty
Niż garbatego chudzielca gnaty

Nawet gdy Arab derkę podłoży
Nie będzie to siedzenie w loży
Gdzie się stabilnie trzymasz fotela
Tutaj on buja cię jak cholera

Spadałam ciągle na prawą stronę
Mając przed sobą kurzu zasłonę
Końca przejażdżki wyczekiwałam
Bo się upadku straszliwie bałam

Mówię poważnie, nie oszukuję
Kto mi nie wierzy, niech sam spróbuje
Jeśli w Egipcie już zagości
Ile z tej jazdy przyjemności

Wiele inwencji trzeba zachować
By się o cenę godną targować
A kto galopem gnał na wielbłądzie
Trzy dni spokojnie już nie usiądzie


Nasze podróże


Nasze podróże, małe i duże
Lądem, po wodzie, czy też w górze
Na koniu, słoniu albo wielbłądzie
Byle do przodu, na co się wsiądzie

Zwiedzić zakątek nieznany dziki
Pić piwo w barach Ameryki
Małpie banana czasem podkradać
Oraz do fajki pokoju siadać

Włożyć na głowę czapkę Araba
Skosztować, jak też smakuje żaba
Ile Ibisów pływa po Nilu
Czemu w Kairze biednych tylu

Co też w Maroku kozy jedzą
Czemu na drzewach one tam siedzą?
Widzieć Warany i Iguany
Jak na rozgrzane wchodzą polany

Z teguli, wódki Meksykanów
Pożreć robaka, ot tak dla szpanu
Gonić Gekona z łóżka swego
W Azji, gdzie ciepło, pełno tego

Zaznać rozkoszy tureckiej łaźni
Zobaczyć harem w wyobraźni
Albo na żywo piękne dziewczyny
Jakiej odległej, ciepłej krainy

Upić się nieraz rakiją dobrą
Tą na Bałkanach najlepszą robią
W Hajduszo Boszlo grzać lumbago
W stawie się kąpać nocą nago

Rowerem zjeździć litewskie drogi
Poznać jak na wsiach lud tam ubogi
Ile jest jeszcze ostępów głuchych
Pojeść kołdunów miejscowych kruchych

Dotrzeć, gdzie w Pizie krzywa wieża
Błogosławieństwo wziąść od papieża
W Monako, gdzie jest hazard wielki
Zostawić spodnie, ocalić szelki

Wszystko to dobrze już teraz wiemy
Lecz ciągle czegoś nowego chcemy
Może Pigmejom szpanować wzrostem
Albo Indianom swoim zarostem

Pospacerować po Chińskim Murze
Zatrzymać się w Pekinie dłużej
Terakotowych podziwiać wojów
Sycić wzrok pięknem dziewczęcych strojów

A może by tak z grubej rury
Polecieć w kosmos ponad chmury
O tym marzymy sobie w skryciu
Tak będzie jednak w przyszłym życiu.




Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować