kraj:
Tanzania
, Kilimandżaro autor: Weronika Jaworowska
08-05-2012 17:05, ocena: 0.80/8 komentarzy: 4

To co, jutro jedziemy do Afryki?,

czyli nastolatka na Czarnym Lądzie!

Tanzania – relacje z podróży
To co, jutro jedziemy do Afryki?

    To pytanie całkowicie mnie zmieniło, a właściwie uwolniło coś, co było gdzieś głęboko we mnie, chęć przygód. Kiedyś usłyszałam w radio egzotycznie brzmiącą nazwę najwyższego szczytu Afryki, Kilimandżaro. Ta nazwa zakorzeniła się w mojej głowie tak mocno, że co jakiś czas pojawiała się w moich myślach jako sen o dalekiej,dalekiej przyszłości. I pewnego dnia, nie mając planów na weekend zapytałam swojego wujka, co robimy jutro. Oboje zawsze snuliśmy niezwykłe plany o odległych lądach, więc śmiejąc się zadałam tytułowe pytanie. I tak po kilku tygodniach podjęliśmy decyzję! Jedziemy na Kilimandżaro. Początkowo koszty wyprawy mnie przeraziły i chciałam odsunąć naszą eskapadę na... daleką przyszłość. Ale potem stwierdziliśmy, że wujek za chwilę będzie miał już pięćdziesiątkę na karku,więc jeśli myślimy o Afryce poważnie, to musimy zrealizować nasz plan najpóźniej za dwa lata. Zatem ustalone. Zostały mi niecałe dwa lata, żeby zarobić odpowiednią ilość pieniędzy. Teraz nie mogłam odpuścić. Skupiłam się mocno na swoim celu i ciężko pracowałam w każdym możliwym momencie. Choć nikt mi nie wierzył, nigdy nie zwątpiłam w realność moim marzeń. I tak upłynęło szalone półtora roku wypełnione po brzegi treningami, pracą, szkołą i przede wszystkim pasją Czarnego Lądu. Był trzynasty lipca 2011 roku,a ja jako szesnastolatka stałam na pokładzie samolotu zmierzającego w kierunku moich marzeń.

    Robiąc pierwszy krok na afrykańskiej ziemi byłam tak szczęśliwa, że przestało być dla mnie ważne, czy rzeczywiście zdobędę Dach Afryki. Ważne, żeby po prostu tu być. Już na lotnisku można dostrzec prostotę i brak przywiązania do schematów Afrykańczyków. Czekając na wizę, właściwie nie było kolejki. Staliśmy w luźnej grupie, z której losowo wywoływano poszczególne osoby. Nikt się nie przepychał, nikogo nie wyprzedzał i mimo ogromnego zmęczenia podróżników i tak z uśmiechem patrzyliśmy się wokoło. Jak mogłoby być inaczej? Tu? Przez całą naszą podróż po Tanzanii, rozpoczętej i zakończonej w Dar Es Salaam poznałam tyle niesamowicie otwartych i uprzejmych osób, ile chyba nie znam w całym Opolu. Jedną z pierwszych takich osób był nasz przewodnik Wem, który odebrał nas z lotniska. Typowy rastaman, choć wyjątkowo odpowiedzialny i rozważny. Razem z nim udaliśmy się aż na godzinę do hotelu, żeby się wyspać przed drogą do Moshi, miasta u podnóża Kilimandżaro. Czekało nas 8 godzin jazdy lokalnym autobusem, a wcześniej przeprawa przez dworzec. Tam każda linia autobusowa miała swoich naganiaczy i trzeba przyznać, że naprawdę wytrwałych. Nieważne, że my jechaliśmy do Moshi, a ich autobus w przeciwną stronę. I tak ich linia byłaby dla nas najlepsza...
    
    Właściwie to trafiliśmy na dość luksusowy środek transportu, choć nie było to naszym zamierzeniem. Podczas całej podróży mogliśmy oglądać telenowelę miejscowej produkcji, sądząc po reakcji sąsiadów całkiem zabawną, dostaliśmy colę lub sprite'a, jak również lunch na postoju w cenie biletu. Słysząc, że Kilimandżaro jest najwyższą wolnostojącą górą świata od razu w wyobraźni rysujemy sobie płaski obszar i na środku jedną górę. Ale tak wcale nie jest. Północna część Tanzanii jest usiana mniejszymi i większymi górami. Ja oczywiście widząc nieco wyższe i o charakterystycznym kształcie wzniesienie od razu wyciągałam aparat, by uwiecznić górę w całej okazałości. Po przyjechaniu na miejsce miałam już zrobionych prawie czterdzieści takich ujęć, a okazało się, że tego kolosa nawet stąd nie widać! Jest tak wysoki, że tylko wcześnie rano lub wieczorem można ujrzeć śnieżną czapę, ponieważ przez cały dzień jest skrzętnie zasłonięty chmurami. Postanowiliśmy więc spędzić wieczór polując na stopniowy wyłaniający się wierzchołek. Gdy w końcu nam się udało z przerażeniem spojrzeliśmy po sobie. Góra wydawała się być tak ogromna, jak nic, co do tej pory widziałam i sobie wyobrażałam. Wtedy naprawdę zwątpiłam. Wujek kieruje się zasadą, żeby zawsze iść przed siebie i nigdy się nie cofać. Stwierdziłam, że jest to odpowiedni moment,żeby zastosować w praktyce wujka mądrość. Ale czekało nas jeszcze jedno zaskoczenie. Nasi przewodnicy mieli dla nas propozycję nie do odrzucenia, żeby opóźnić nasz trekking o jeden dzień, by połączyć się z inną polską grupą. Właściwie nie pozostawili nam wyboru, więc spędziliśmy kolejny dzień na spacerze po mieście w towarzystwie jednego z naszych przewodników, który z czasem stał się moim prawdziwym przyjacielem. Po dniu leniwego poznawania Afryki na targach i straganach wyruszyliśmy na Kilimandżaro. Zdecydowaliśmy się na trasę Machame, nie najprostszą ,ale nie najtrudniejszą. Nie ma ona takich udogodnień jak na Coca-Cola Road; domków noclegowych i sklepików. Są tu tylko prowizoryczne pola namiotowe. Ale nam to nie przeszkadzało. Po wypełnieniu wszystkich formalności przy bramie wjazdowej do Parku Narodowego Kilimandżaro, między innymi podpisaniu formularzu, że wszystko robimy na własne ryzyko, ruszyliśmy przez dżunglę lasu równikowego. Podejścia nie były specjalnie trudne,choć błoto, po którym szliśmy nie ułatwiało przeprawy. Mimo to, już po kilku godzinach spotkaliśmy pierwszą osobę, która musiała zawrócić. Jednak nasza grupa w pełnym składzie doszła do pierwszego obozu. Tam w specjalnym namiocie 1.5x1 m czekała na nas plastikowa zastawa, pyszna kolacja i do tego świeca wbita w ziemniaka. Urokliwie :) Nie mieściliśmy się tam wszyscy, więc mężczyźni jedli na dworze (sami to zaproponowali!). Pierwsza noc w namiocie była dla mnie koszmarem. Nie z powodu warunków, jestem harcerką, więc namiot nie jest mi obcy, ale przez zimno. Nigdy jeszcze nie zmarzłam tak jak w Afryce. Było tak przeraźliwie zimno, że rankiem aż trudno było wygrzebać się ze śpiwora. Dopóki słońce nie przygrzało trochę mocniej na trawie można było dostrzec resztki nocnego szronu.

    Drugiego dnia przemierzaliśmy pas roślinności wysokogórskiej, w którym dominowały Starce Kilimandżaro, gatunek występujące głównie na zboczach tej góry. Tu zaczynały się już strome ścieżki przysypane pyłem wulkanicznym, który z każdym ruchem naszych stóp wznosił się w górę i wciskał wszędzie gdzie się dało, do oczu, nosa, uszu, między zęby, osadzał się na ubraniach. Gdy dotarliśmy do drugiego obozu cały wieczór spędziliśmy na próbach pozbycia się choć trochę tego brudu. Tego dnia zdobyliśmy jeden z wierzchołków Kilimandżaro - Shira o wysokości ok. 4000 m n.p.m. Następnego dnia czekało nas podejście aklimatyzacyjne na Lava Tower ok. 4700m n.p.m. przez krajobrazy pustynne bez żadnej roślinności, niemal księżycowe. Po osiągnięciu tego punktu schodziliśmy do trzeciego obozu położonego na tej samej wysokości, co poprzedni. Na końcu znów ścigałam się z Kashem, co już stało się naszą małą tradycją. Ta noc była najpiękniejsza. Gdy dotarliśmy do obozu, zorientowaliśmy, że stoimy w chmurze! Wystawały tylko czubki namiotów i nasze głowy! Niesamowity widok! Już na początku straciłam apetyt,ale wiedziałam, że i tak muszę jeść, zjadłam jak najszybciej swój posiłek, zanim zdążyło do mnie dotrzeć jak bardzo tego nie chce. Gdy wyszłam z naszej „jadalni” było już całkiem ciemno, a chmury opadły odkrywając niebo poprzecinane milionami gwiazd. W dole było widać oświetlone w oddali miasto. Było tak pięknie, że gdyby nie przenikające do szpiku kości zimno, zostałabym na zewnątrz całą noc. Lecz poszłam spać jako pierwsza, co okazało się bardzo pożyteczne, ponieważ niedługo po tym rozpętała się wichura. Cały ten wyżej wspomniany pył wciskał się każdą dziurą do namiotu (a było ich wiele!),a po jakimś czasie okazało się, że wszystkie namioty były przewrócone, oprócz naszego. Nieświadomie przytrzymałam go własnym ciałem, co zaowocowało najlepiej przespaną nocą podczas całego trekkingu.

    Czwartego dnia czekał nas prawdziwy maraton. Cały dzień wspinaczki częściowo po prawie pionowym bloku skalnym, trzy godziny snu w ostatnim obozie i nocny atak szczytowy. Uzbrojona w narciarskie spodnie brata, rękawice siostry, czapkę mamy, kijki taty i czołówce na głowie wyruszyłam w stronę szczytu. Nasza grupa się zmniejszyła, ponieważ reszta uczestników, do których nas dołączyli miała wykupiony siedmiodniowy,a my sześciodniowy wstęp do Parku Narodowego. Więc dołączyliśmy się z wujkiem, Idim i Kashem do gąsienicy nocnych wspinaczy. Po dwóch godzinach z powodu nasilającego się bólu głowy wujek zdecydował się nie ryzykować dalej. Zawrócił się więc z Idim, a ja zostałam sama z Kashem. To była niezwykła próba naszej przyjaźni. Najpierw szło mi zaskakująco dobrze, wyminęliśmy prawie wszystkie ekipy i mieliśmy naprawdę szybkie tempo, ale w pewnym momencie dopadł mnie kryzys. Po prostu nie mogłam złapać oddechu, musiałam się co chwilę zatrzymywać, nie mogłam nic zjeść ani wypić, ciągle wymiotowałam i przysypiałam na stojąco. Wiał tak silny wiatr, że bez problemu zwalał mnie z nóg. Plecak, w którym prawie nic nie było ciążył mi niemiłosiernie, ale szłam dalej, a najgorsze, że wciąż nie widać było szczytu! Szłam, szłam i szłam, a każdy krok był prawdziwą walką, liczyłam we wszystkich językach jakie znam, żeby wpaść w trans i nic nie czuć. Aż w końcu mój przyjaciel -przewodnik wziął mój plecak, a potem złapał za rękę i w ostatnich minutach wciągał mnie właściwie na koronę wulkanu. To jeszcze nie był koniec, ja chciałam zdobyć najwyższy szczyt, Uhuru Peak, więc zostało mi jeszcze trochę drogi, ale nagle zaczęłam odczuwać jak to całe zmęczenie, stres ze mnie spływa, uświadomiłam sobie, że jestem na szczycie, mogłam powiedzieć „a nie mówiłam!" , zrobiłam to! Próbowałam się uśmiechać, ale moja twarz była tak przemarznięta, że wychodził taki krzywy grymas, chciało mi się wymiotować i łzy spływały mi ze wzruszenia. Taką widział mnie Kash i ze zdziwieniem pytał czemu się nie cieszę, a ja próbowałam go przekonać,że jest zupełnie odwrotnie. Na 5895 metrach byłam dokładnie o wschodzie słońca. Widziałam niesamowite zjawisko, cień góry na chmurach., atak szczytowy zajął nam prawie osiem godzin, a droga w dół tylko 3 godziny. Była to najgorsza noc mojego życia, ale najpiękniejszy poranek.

    W Afryce przeżyłam jeszcze wiele rzeczy. Kash nauczył mnie jak zjeżdżać na piachu wulkanicznym, byłam na safari i lew postanowił skorzystać z cienia sąsiedniego auta i położył się obok nas, słoń zaglądnął mi do toalety na środku sawanny, w autobusie, którym jechaliśmy odpadła rura. A na koniec na brzegu Oceanu Indyjskiego oświadczył mi się miły Afrykańczyk. Jak mogę to jeszcze podsumować? Kocham Afrykę!!!
Tanzania

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Mielonkożerca (1), 13-05-2012 15:53

Przyjemnie tak poczytać:) (bo na wejście to chyba mam za mało odwagi :P)

madzia423 (1), 09-05-2012 17:36

Afryka łał!! Gratulacje dla mnie zdobycie Polskich Tatr to sukces, a tu Kilimandżaro :) Powodzenia w następnych przygodach.

monaleasa (29), 08-05-2012 21:54

voyageaveclivre.blogspot.com
łał! twój opis przypomina mi bardzo opis wyprawy Martyny Wojciechowskiej na Mount Everest z książki "Przesunąć horyzont". Gratuluję tego niewątpliwie wielkiego sukcesu i życzę kolejnych!

eryk2k1 (382), 08-05-2012 21:01

Nie ma jak dalekie podróże
Gratuluje, zawziętości, wytrwałości, siły woli. Cudowne przeżycia. Szkoda wujka, że nie dał rady. :(


Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować