kraj:
Serbia
, Bałkany autor: slojkowski
09-05-2012 21:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Bałkany - tak blisko, tak daleko, lipiec 2007

O tym, jak trochę pojeździliśmy

Serbia – relacje z podróży
Nie chcę DOKŁADNIE opisywać krok po kroku tego, co robiliśmy. Byłoby długo (w końcu i tak wyszło długo i nie chcę zastanawiać się, ile zajęłoby mi opisanie wszystkiego) i prawdopodobnie nudno. Postanowiłem wybrać trochę sytuacji, kilka obrazków, które mogą w jakiś sposób przybliżyć Bałkany. To właściwie i tak jest telegraficzny skrót, ale trudno zamknąć jeden z ciekawszych miesięcy mojego życia w kilku stronach. Może nie będzie zbyt praktycznie, ale praktyczne mają być przewodniki, a nie relację.

Początki są trudne

    Na wyjazd decydujemy się wiosną, w sumie kilkanaście osób. Parę miesięcy wcześniej zaczęliśmy studiować slawistykę. Mówimy trochę po serbsku (więc też po chorwacku, bośniacku, czarnogórsku), tyle, ile można nauczyć się przez kilkadziesiąt godzin lektoratu. Mylimy przypadki, brakuje nam słownictwa, akcentu, ale jakoś nie bardzo nam to przeszkadza. Co chcemy zobaczyć? Belgrad, Nowy Sad, Sarajewo, Czarnogórę... Każdy ma w głowie coś innego, a i tak nie zamierzamy jeździć wszyscy razem, bo autostopem się nie da. Nie planujemy za dużo, najważniejsze jest, żeby tam być, o trasie będziemy decydować na miejscu. Trzy tygodnie podróży powinny wystarczyć. Plecak o pojemności 42 litrów, bilet do Budapesztu, trochę serbskich dinarów, węgierskich forintów, euro na wymianę. Tyle mam. Złotówki wydajemy na lotnisku, tradycyjnie, strefa wolnocłowa, wódka i jakaś czekolada, może nawet Toblerone.
    Warszawa – Budapeszt. Bezpośrednia odległość – 544 kilometry. Trasa samochodowa – 883 kilometry. Samolotem leci się 1 godzinę i 15 minut. Dziękujemy WizzAir'owi za tanie bilety. W nocy dojeżdżamy do hostelu, Budapeszt w nocy raczej przygnębia, metro jak z filmu Kontroll, brakuje tylko muzyki, jest za to więcej meneli. Kierowca w nocnym czyta nazwy przystanków, pada deszcz, ludzie gapią się na nasze plecaki, namioty, całą resztę pierdół. Wszystko wydaje się mocno surrealistyczne. Trudno dogadać się po angielsku, a tradycyjnie nikt z nas nie mówi po węgiersku. Dojeżdżamy do hostelu, rozkładamy namioty, pijemy żołądkową i idziemy spać.
    Trochę zwiedzamy, pijemy rewelacyjne zimne piwo (po kilka latach jeżdżenia w różne miejsca zorientowałem się, że każde piwo jest rewelacyjne, jeśli jest zimne i pijesz je po kilkunastu godzinach podróżowania np. samochodem bez klimatyzacji) w jakimś małym, tanim barze przy Keleti Pályaudvar (dworcu wschodnim). Robimy kilka zdjęć i zastanawiamy się, jak wyjechać z Budapesztu tak, żeby znaleźć dobre miejsce na łapanie stopa. Kilka osób decyduje się jechać pociągiem do Palicia (to już Serbia). Nie jest porażająco drogo, ale chcemy jakiejś przygody, a poza tym oszczędzamy.
    Rodzi się z tego największa wyjazdowa trauma. Próbujemy z koleżankę złapać stopa, ale nikt nie chce nas zabrać. Miejsce jest dobre, ruch duży. Trasa to około dwieście kilometrów praktycznie prostej drogi, myślimy, że jej pokonanie zajmie nam najwyżej kilka godzin. Zaczynamy koło godziny 17, w Paliciu jesteśmy około 6(!) rano. Zaliczamy nocną wędrówkę po węgierskim Szegedzie, kilkukilometrowy spacer autostradą w nocy (cieszymy się, że przeżyliśmy), picie mrożonej kawy na stacji, podróż trzema samochodami (jeden kierowca proponuje nam podróż do Rumunii, ale dziękujemy) i dwoma tirami, po przejściu przez granicę otwieramy butelkę tokaja i pijemy, czekając na jakikolwiek pojazd. I podjeżdżają do nas serbscy policjanci, wyraźnie zdziwieni, że chcemy, żeby ktoś zabrał nas o tej godzinie. My z kolei dziwimy się, że nie mają nic przeciwko naszemu piciu.
    Zdziwieni będziemy podczas tej podróżny jeszcze wiele razy. Jako ostatni podwozi nas macedoński kierowca tira. Wraca z Moskwy. „Mówcie coś do mnie, bo zaraz chyba zasnę”, mówi i częstuje nas piwem, którego zgrzewka leży pod siedzeniem w przenośnej lodówce. To piwo będzie się tak przewijać przez różne momenty, lepsze i gorsze, jak to zwykle bywa. Pierwsze , które chcieliśmy kupić, i tak pijemy za darmo z ogolonym na zero typem, którego ręce są takie jak trzy razy moje i całe pokryte tatuażami. W obskurnym barze pyta nas, co tutaj robimy. Mówię, że uczę się serbskiego i chciałem zobaczyć Serbię, a on cieszy się jak dziecko (duże, podpite dziecko) i ściska mnie i moją koleżankę tak, że ledwo oddychamy. Bar Plavo Jezero, Paljić, Serbia. Witamy.

Tysiąc kilometrów dalej

    Tysiąc kilometrów to tyle, co nic. Kilkanaście godzin jazdy samochodem, pociągiem, kilka samolotem. I już, jesteśmy. Odległości nie robią już takiego wrażenia, wszędzie jest blisko. Tylko czy wszędzie jest podobnie? Jestem daleki od jakichś romantycznych wizji, od pisania, że po wyjeździe z miasta trafiasz w inny świat, a wszystkie miejsca na ziemi są urzekające i piękne. Nie są. Nawet nie zawsze są inne. Czasem trafiasz w lepsze, a czasem w gorsze miejsca, w lepszym lub w gorszym czasie. Dużo zależy od szczęścia. Tego akurat nam nie zabrakło. W niecały miesiąc na Bałkanach byliśmy w Serbii, Czarnogórze, Bośni, Chorwacji, razem z koleżanką wypaliliśmy też papierosa z albańskim strażnikiem granicznym, który przybił nam pieczątkę do paszportów i oprowadził po swoim posterunku (pojechaliśmy do granicy czarnogórsko-albańskiej, korzystając z kilku godzin do przyjazdu pociągu).
    „Bałkański kocioł”, „Beczka prochu” - tak między innymi nazywano Bałkany, żeby podkreślić napięcia i niestabilność tego regionu. Po części określenia te oddają prawdę, ale przede wszystkim stereotypowo, podkreślając negatywne cechy – tak jest łatwiej. Przez niecały miesiąc jeżdżenia autostopem, spania w różnych miejscach, nie zawsze pod dachem, włóczenia się po nocach, nikt nas nie zabił, nie wpadliśmy na bośniacką minę, nie dopadli nas albańscy handlarze organów, serbscy czetnicy czy chorwaccy ustasze.

Klisze

    Zwiedzamy Suboticę, rozmawiamy z ludźmi, próbujemy serbskiego jedzenia, rakiji, piwa, jesteśmy, staramy się wszystko poczuć. Samo bycie gdzieś, robienie zakupów, chodzenie, zwiedzanie, zasypianie i chodzenie spać, wszystkie te banalne czynności pozwalają zobaczyć inną perspektywę. Mierzymy się z pierwszą pljeskavicą i ćevapami (typowe serbskie dania, które zjemy praktycznie wszędzie), w jakiejś małej budce, którą po posiłku zaczynamy nazywać morderczą budą – jedzenie lekko nas przerosło. W Serbii prawie nie ma McDonaldsów, bo właściwie po co miałyby być, skoro pljeskavica jest sto razy lepszą wersją hamburgera (tak to wytłumaczyć najprościej, ale dla tego serbskiego dania może być to porównanie obraźliwe), w której siekane lub mielone mięso z cebulą jest podawane w lepinji (która z kolei będzie „czymś jak chleb”) ze świeżymi warzywami i na przykład ajvarem (pasta z papryki i bakłażanów). Dla kogoś, kto nastawia się na jeden posiłek dziennie jest to danie idealne, szczególnie że cena raczej nie przekracza 10 złotych. Ćevapi z kolei mają formę przypominającą małe kiełbaski. Dania te spotkamy praktycznie na całych Bałkanach.
    Po kilku dniach jest Nowy Sad, mnie i koleżankę zabiera miły facet, który stara się znaleźć dla nas jakiś nocleg, ale niestety nie udaje mu się nic załatwić. Dojeżdża do nas kolega, który przez ostatnie cztery dni jechał z Anglii w towarzystwie tureckiego kierowcy tira. Pasażer mówił tylko po angielsku i polsku, kierowca tylko po niemiecku i turecku. Od tamtego czasu nasz znajomy nie darzy Turków największą sympatią, chyba głównie przez wzgląd na fakt, że ten, z którym podróżował lubił oddawać się nocnym sesjom autoerotyzmu w kabinie swojego tira, średnio przejmując się swoim towarzyszem podróży. Spotykamy się z naszym lektorem serbskiego, który pokazuje nam miasto. Nowy Sad okazuje się bardzo tani, a w każdym razie dużo tańszy niż Warszawa, w centrum miasta kluby i puby pękają w szwach, nad Dunajem i dalej od głównego bulwaru jest już dużo spokojniej. Śpimy gdzieś przy Petrovaradinie, twierdzy położonej na drugim brzegu Dunaju. Jest gorąco, nie rozstawiamy namiotów, poza tym boimy się, że ktoś może nas stamtąd przepędzić, ale jedyną istotą, która zakłóca nasz sen jest jakiś ciekawski i raczej towarzyski jeż.

Historia jest wszędzie

    „Romowie? Nie wiem, my jesteśmy Cyganami” - usłyszeliśmy od jednego muzyka z orkiestry z miasta Vranje, na samym początku rozmowy. Czasami zachodnia poprawność polityczna potrafi być zgubna, ale w tym wypadku kilka minut później się z tego śmialiśmy. Mimo wszystko, na Bałkanach dobrze jest być słowianinem, bo to daje jakiś punkt zaczepienia z historią tego kraju, w którym jesteśmy. A historię traktuje się tam naprawdę poważnie, daje ona o sobie znać praktycznie na każdym kroku.
    Belgrad to już inna historia, bo od czasu tego wyjazdu mieszkałem w nim w sumie przez kilka miesięcy, mam wyrobioną, subiektywną opinię, która mało komy się przyda. Kocham to miasto, czuję się w nim jak u siebie. I na tym skończę. Kilka minut drogi od dworca mieści się budynek, który podczas bombardowań NATO służył za sztab generalny. A właściwie to, co z niego zostało. Serbowie nigdy go nie odbudowali, wszyscy odwiedzający miasto mogą oglądać świadectwo tego smutnego czasu w serbskiej historii. Został po tym jakiś żal i wyrzut, który momentami dało się zauważyć w rozmowach. A historie są bardzo różne, smutne, szczęśliwe, o rzeczach bardzo odległych i o tych, które zdarzył się ostatnio. Dużo jest w tym polityki, dużo jest też religii. W ludziach jest coś nam bliskiego, ale też pewien smutek, choć ze względu na temperament to jak najbardziej południowcy. Dużo nostalgii, dużo sentymentu, a gdzieś w tym wszystkim przewija się Josip Broz Tito, który spajał całą Jugosławię i wciąż jest w pewien sposób obecny, on i bohaterowie narodowi. Czy bałkańskie kraje żyją historią? Takie stwierdzenie jest może zbyt mocne, ale ta historia jest wciąż obecna, czasem w bardzo ulotny sposób.
    Niekiedy słyszeliśmy, że w końcu jesteśmy z zachodniej Europy, więc musimy mieć pieniądze. Na coś, na różne rzeczy. I skąd w ogóle pomysł, żeby przyjeżdżać do Serbii? W końcu dochodzili jednak do wniosku, że nasz bieda-styl, spanie w dziwnych miejscach i chęć jeżdżenia absolutnie wszystkim (przyczepa osobowego samochodu w pięć osób, przyczepa ciężarówki w siedem, samochód-chłodnia, archaiczne Renault 4 etc.) raczej nie świadczą o tym, że jesteśmy gromadą ekscentrycznych bogaczy, lubiących specyficzne rozrywki.
    Z Belgradu jedziemy do Smedereva, żeby zobaczyć jedną z największych twierdz w tej części Europy. Nie mamy miejsca do spania, bo wszelkiego rodzaju kempingi i pola namiotowe są tu niestety rzadkością. Przeważnie rozbijamy się więc na dziko, gotujemy coś na kuchence turystycznej albo jemy na zimno. Chleb z kajmakiem, warzywa, owoce. Melony i arbuzy kosztują grosze i są obłędne, w całym życiu nie zjadłem ich tyle, ile podczas tego wyjazdu.

Zabytki w ruinie

    Zielony kolor na mapie oznacza jakieś lasy, pola, przyrodę, naturę, coś w tym rodzaju. Tym razem jednak kolory mapy i rzeczywistość niezbyt dobrze do siebie przystają. Wchodzimy w biedną robotniczą dzielnicę. Albo i nie robotniczą, bo mieszkańcy nie wyglądają na specjalnie pracowitych ludzi. Wychodzą z domów, żeby na nas popatrzeć, na grupę obładowanych plecakami i namiotami dzieciaków, które szukają tu nie wiadomo czego. Popijają piwo, palą papierosy przy jakichś zdezelowanych samochodach.
    Aparaty, kamery, pieniądze – trochę się boimy, a ja boję się szczególnie, bo z natury jestem tchórzliwy i przy okazji trochę boję się Romów/Cyganów (irracjonalna, stereotypowa niepewność). Jest za późno, żeby szukać czegoś innego, chcemy jeszcze zapytać strażnika jakiejś fabryki, czy nie pozwoliłby nam przenocować na jej terenie, ale śpi tak mocno, że nie jesteśmy w stanie go obudzić. W końcu rozbijamy namioty na polu przy jakimś nasypie kolejowym, zastanawiając się, czy nie czekają nas w nocy jakieś spektakularne odwiedziny. Pijemy wino, rozmawiamy, właściwie nie dzieje się nic, oprócz tego, że jakimś ludziom psuje się samochód i możemy tylko poczekać z nimi na przyjazd pomocy drogowej.
    Rano idziemy zobaczyć twierdzę i pojechać dalej na południe. Docelowo mamy dojechać do miejscowości Kosjerić, w której nasza koleżanka jest na WorkCampie. Zwykła wioska, ale o tym dopiero mamy się przekonać. Twierdza w Smederevie wygląda tak, jakby turecki najazd zakończył się przed kilkoma laty, a nie ponad pięć wieków temu. Serbia nie jest krajem tak turystycznym jak Chorwacja czy Czarnogóra, w związku z tym niestety ma to przełożenie na stan zabytków kultury. Z jednej strony są to smutne obrazki, gdy widzi się miejsca z wielkim turystycznym potencjałem, które popadają w ruinę. Z drugiej, takie obrazki pozwalają lepiej przeżyć i zrozumieć niektóre rzeczy, ma sterylnych i pełnych turystów, sztucznych miejsc. „Smutne, ale prawdziwe” można w tym wypadku interpretować inaczej.
    Do Kosjericia jedziemy pociągiem, mamy okazję poznać specyficzne metody pracy niektórych serbskich kontrolerów. Jest tłok i stoimy w różnych miejscach w wagonie, idą z dwóch stron i sprzedają bilety. Cena biletów rośnie z każdą kolejną osobą (oczywiście opłata jest stała dla Serbów, turyści najwidoczniej muszą płacić więcej), orientujemy się po chwili, że coś jest nie tak, zaczynamy się kłócić i ceny wracają do normy. W pociągach zauważamy też jeszcze jedną rzecz – jedyna rzecz, której boją się Serbowie, to PRZECIĄG. Trafiamy na sezon wielkich upałów, praktycznie codziennie jest około 40 stopni, deszczu nie ma prawie wcale, temperatura w pociągach jest potwornie wysoka, oczywiście nie ma mowy o żadnej klimatyzacji. Stoję obok starszego faceta, który w dodatku pali papierosa (na Bałkanach można odnieść wrażenie, że wszyscy palą). Upał chyba nie bardzo mu przeszkadza, a ze mnie leje się pot. Pierwszym odruchem jest otwarcie okna (swoją drogą trudno mi było zrozumieć, że w ogóle może być zamknięte). Co robi facet? Patrzy na mnie z dezaprobatą i zamyka okno, narzekając na to, że może się przeziębić. Scenka powtarza się kilka razy, ale w końcu dochodzimy do jakiegoś kompromisu i udaje mi się wpuścić do środka trochę powietrza. Promaja, czyli przeciąg, kolejny lajt motiv naszego wyjazdu.

Gościnność    

    Kosjerić to malutkie miasteczko, w którym ludzie z całej Europy organizują właśnie jakieś wydarzenie kulturalne w ramach Work Campu, miejscowi są raczej średnio zainteresowani uczestnictwem, ale traktują wszystko z pobłażliwością, tak jak można traktować wielką grupę młodzieży, która chce zrobić coś stosunkowo alternatywnego w małej mieścinie gdzieś w środku Serbii. Krótka historyjka: podczas jakiegoś koncertu rozmawialiśmy o marihuanie z ludźmi mniej więcej w naszym wieku, o tym, jakie są kary za posiadanie (jaaaasne) itp. Jeden z nich powiedział, że w Kosjericiu nie pali nikt, no i że w ogóle nie ma tematu. Może trochę nas to zdziwiło, ale jeszcze bardziej zdziwieni byliśmy następnego dnia, kiedy pod jakimś domem zobaczyliśmy samochód policyjny, a na jego tylnym siedzeniu wielki krzak marihuany, wystający jeszcze przez boczną szybę i zostawiony bez żadnej opieki.
    W jednym barze właściciel stawia na stole butelkę rakiji i kieliszki, tłumaczy, że miło mu, że wybraliśmy akurat jego knajpę. I tak jest praktycznie przez cały ten wyjazd, podczas kolejnych niewiele się zmienia. Ludzie chcą z nami rozmawiać, pytają o to, jak żyje się w Polsce (w czarnogórskim pociągu jakiś starszy facet wypytuje o zdrowie Pana Jaruzelskiego, co trochę nas zniesmacza) i na zachodzie – wtedy jeszcze Serbowie w przypadku wyjazdu z kraju potrzebowali wizy. My też chcemy rozmawiać, ale z racji językowego ograniczenia więcej słuchamy, niż mówimy. Zakochujemy się każdego dnia – w kawie po turecku, podawanej z ratlukiem (bardzo słodkie „coś jak galaretka” o różnych smakach), w tym, że nie widać pośpiechu i wszyscy są wyluzowani. Dziewczyny w wysokich mężczyznach z brodami, palących czerwone Marlboro, faceci w zgrabnych i niesamowicie kobiecych Serbkach, Czarnogórkach i Chorwatkach. W sytuacjach, które wydają się beznadziejne, ale znajduje się miejsce na happy end. Którejś nocy docieramy do jakiegoś małego miasteczka, spotykamy się w barze i siedzimy, nie bardzo wiedząc, co teraz. Barmanka do spółki z dwoma policjantami zagadują nas, i kończy się na tym, że część ludzi zostaje na noc w knajpie, a pozostali z policyjną eskortą rozbijają namioty w miejscu poleconym przez policjantów. Co jakiś czas przejeżdża radiowóz i policajci sprawdzają, czy wszystko z nami w porządku. Nad ranem okazuje się, że spaliśmy przy boisku, na którym jakieś dzieciaki z rodzinami szykują się do rozegrania meczu. Trochę się z nas śmiali, gdy po kolei wyczołgiwaliśmy się z namiotów.

Czarnogóra

    Do pociągu relacji Belgrad-Bar wsiadamy w Kosjericiu późnym wieczorem. To najłatwiejszy i najszybszy transport z Serbii nad morze, stąd też pociąg jest tak przeładowany, jakby za kilka dni miała nastąpić apokalipsa, a jedyne bezpieczne miejsce znajdowało się nad czarnogórskim wybrzeżem Adriatyku. Siedzimy na plecakach w korytarzu z jakimiś młodymi Serbami, którzy częstują nas czipsami i piwem, pojawia się też jakaś domowa rakija, ale w gruncie rzeczy podróż jest dramatyczna, ludzi prawie nie ubywa, dopiero ostatnią z ośmiu czy dziewięciu godzin podróży możemy spędzić siedząc normalnie, w przedziale. Wysiadamy z pociągu wymięci, idziemy w stronę plaży i morza.
    Bar nie przypomina Budy czy Kotoru, nie jest tak zatłoczony, ale też nie można o nim powiedzieć, że jest czysty i zadbany. Nie rzuca na kolana, pierwszą noc śpimy w jakimś gościnnym pokoju za kilka euro od osoby, ale szybko nam się to nudzi, decydujemy więc, że pojedziemy kilkanaście kilometrów w głąb wybrzeża i poszukamy jakiegoś miejsca przy Szkoderskim Parku Narodowym. Trafiamy do miejscowości Virpazar, wspinamy się na jakieś ruiny, pokryte jakimiś dziwnymi rysunkami, z resztkami ognisk w kilku miejscach. Gotujemy jakiś makaron z sosem, pijemy wino i idziemy spać. Rano okazuje się, że mamy genialny widok na Jezioro Szkoderskie – po jego drugiej stronie jest już Albania. Mamy kilka godzin do pociągu, który zabierze nas z powrotem do Baru, z koleżanką chcemy pojechać gdzieś w stronę granicy, na stopa bierze nas dwóch Albańczyków. Luksusowy samochód terenowy, kierowca jest wielki i łysy, ze złotym kajdanem na karku, jego towarzysz to mały, gadatliwy facet. Rozmawiają między sobą po albańsku, dzwonią gdzieś, czasem o coś nas spytają, wiedzą, dokąd chcemy jechać i znają skróty. Mniejsza droga, wiejska droga, bezdroże. Zaczynamy czuć się dziwnie, atmosfera robi się trochę napięta, zresztą nasze szanse w jakiejkolwiek konfrontacji nie wyglądają obiecująco. Po pięciu minutach jesteśmy w mieście przy granicy i mówią, że za dwie godziny będą tędy wracać, więc nas zabiorą, jeśli mamy ochotę. Czujemy się głupio.
    Miasteczko nazywa się Tuzi, jest w nim brudno, walają się śmieci, dogadujemy się z taksówkarzem, że zawiezie nas do granicy i z powrotem za kilka euro. Po drodze pokazuje nam jakieś winnice, później krajobraz zaczyna przypominać Bliski Wschód, albo raczej moje wyobrażenie o tym, jak on wygląda. Taksówkarz opowiada nam o tym, że kilkanaście lat temu kręcili tu film o Chrystusie, z bardzo znanym aktorem. Nie pamięta z którym, my też nie. Na albańskiej granicy rozmawiamy z celnikiem, ale nie mamy czasu na Albanię, wracamy do Tuzi i stopem jedziemy do Podgoricy, lekko smutnego, betonowego miasto. Łapiemy pociąg i spotykamy znajomych, którzy wsiadają w Virpazarze.
     Z Baru jedziemy stopem do Budvy i Kotoru, zwiedzając jeszcze po drodze Cetinje, dawną stolicę Czarnogóry. Ładna, położona epicko wysoko, odcięta od świata i większości turystów. Podoba nam się, ale nie zdobywamy się na odwiedzenie mauzoleum Petara II Petrovicia Njegosza, największego władcy Czarnogóry i jednocześnie najbardziej znanego poety tego kraju.
Potem utykamy gdzieś w górach, w miejscu, w którym praktycznie nic nie jeździ. W końcu ktoś nas zabiera, w samochodzie z klimatyzacją prawie mdlejemy ze szczęścia. Budva i Kotor nie są najlepszymi miejscami, do których można pojechać po trudnym i wyczerpującym dniu. Piękna katastrofa, tak to można określić. Wspaniała architektura, opanowana przez tłumy turystów, trudno jest się w ogóle przemieszczać, nie mówiąc już o jakiejkolwiek formie odpoczynku. Większość tych miast przypomina kolejkę do zwiedzania, kolejkę, która nigdy się nie kończy, i w której wszyscy będą mogli zobaczyć dokładnie to samo. Wypoczynkowe kurorty dla bogatszych turystów, nic szczególnego, choć na pewno warto zobaczyć w jakimś mniej gorącym terminie. Gwóźdź do trumny jednak dopiero na nas czeka, jest nim oczywiście Dubrovnik, serce bałkańskiego Babilonu i stolica drożyzny. Dojeżdżamy późnym wieczorem, nawet nie jesteśmy zainteresowani szukaniem noclegu, parzymy kawę w jakimś parku i idziemy zwiedzać. Latają nietoperze, młodzi Chorwaci pytają, czy nie chcemy przypadkiem kupić narkotyków (powtarza się to kilka razy). Szwendamy się po mieście, w końcu znajdujemy malutką plażę z kilkoma prysznicami, kąpiemy się o czwartej nad ranem w ciepłym jeszcze Adriatyku.
    Po nieprzespanej nocy znajomi idą łapać stopa do Mostaru, ja jestem trochę za bardzo zmęczony, zasnąłem podczas jedzenia burka z jogurtem (typowe bałkańskie śniadanie), a poza tym zabrałem ze sobą więcej chorwackich Kun i mogę kupić bilet na autobus. Rozkładam się pod jakimś drzewem i przysypiam, całą drogę do bośniackiego Mostaru także. W Mostarze jestem tylko chwilę, strona miasta z dworcem autobusowym nie jest przesadnie przyjemna. Podobno po drugiej stronie pięknego mostu jest dużo ładniej, ale w końcu tam nie docieram, bo trzeba przesiąść się w autobus do Sarajewa.
    Miasto genialnie piękne i jednocześnie smutne, szczególnie centrum, Baščaršija, gdzie orient miesza się tradycją europejską, a prawosławni, muzułmanie i katolicy żyją obok siebie. O tym diametralnie innym czasie w historii miasta świadczą wciąż obecne ślady po kulach, pomniki poświęcone ofiarom wojny i zniszczone budynki. Białe krzyże są w centrum miasta, przed domami, wydaje się, że wszędzie, gdzie tylko było miejsce. Ale miasto nie jest wymarłe, życie toczy się dalej. Po wojnie zostało dużo pamiątek, które ludzie sprzedają turystom. A miasto ma swoje dzielnice, serbską, bośniacką, chorwacką. Meczety mieszają się z cerkwiami, kościołami i synagogami. Fascynujące miejsce, ale zostaje nam czasu na kilka dni. Chodzimy, oglądamy, przeżywamy momenty w stylu „próbujemy wejść do lokalnego baru, ale w momencie przekraczania drzwi wszystkie głosy milkną i czujemy na sobie dziwne spojrzenia”. Wiem, że wrócę do Sarajewa, to jedno z miejsc, które się pamięta.
    Wracamy do Serbii i jesteśmy w naszym ukochanym mieście Užice, gdzie po zmroku nie ma nic do roboty, śpimy niedaleko dworca tylko pod śpiworami jak kloszardzi. Za niecałe dwa dni mamy z kolegą samolot z Budapesztu do Warszawy, wyruszamy z samego rana, po drodze kilka razy się upijając, wioząc tak przechodzone rzeczy, że węgierski celnik każe nam zamknąć plecaki i rezygnuje z kontroli, znajomy przeżywa wypadek ładowarki, która wybucha mu w rękach na opuszczonym kempingu. W Budapeszcie jesteśmy kilka godzin przed odlotem samolotu, wcześniej jemy jeszcze w chińskim barze przy żółtej linii metra, po podłodze łażą karaluchy, myjemy się na lotnisku i śpimy aż do odlotu. Jesteśmy tak biedni, że stać nas tylko na gumę do żucia, ale szczęśliwi, o tak, jak najbardziej.
Serbia
Zobacz moje zdjęcia z tej opowieści

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować