kraj:
Hiszpania
, pielgrzymka autor: Zdzisław Maciejewski
10-05-2012 11:05, ocena: 0.10/1 komentarzy: 0

Santiago de Compostella, 2007

pielgrzymka rowerowa

Camino - Hiszpania – relacje z podróży
Nocleg na pielgrzymim szlaku


Do Compostelli szlak Jakubowy
Kończy się ciepły dzionek wrześniowy
Przed nami jeszcze droga daleka
Wokoło góry, lasy i rzeka

Dochodzi wieczór, księżyc się budzi
Nie dojedziemy dzisiaj do ludzi
Trzeba rozbijać płócienne chatki
Poniżej drogi jest teren gładki

Łąka, co gościć nas teraz miała
Jakby się mlekiem nagle oblała
Jej kwiatki, zioła a także trawy
Zmieniły kolor na całkiem biały

Listki, łodygi łzami kapały
Nad wodą gęste tumany wstały
Jeszcze niedawno słońce świeciło
A teraz nic już widać nie było

Nastała cisza pełna uroku
Wdarł się w nią nagle odgłos kroków
To przed wieczorną porą udoju
Bydło zdążało do wodopoju

Na czele stada byczek zadziorny
Wysoko niesie łeb niepokorny
Świadomy siły swej i urody
Prowadzi krowy prosto do wody

Kark jego gruby pasek owija
Dzwonek melodią takt im wybija
Pierwszy on w nurty wartkie wchodzi
Za nim zaś reszta przy brzegu brodzi




Wiatr rozwiał nagle siwej mgły szaty
Księżyc użyczył swojej poświaty
I w niej ujrzałem, że na błoniu
Siedzi wysoki pasterz na koniu

Popatrzył na mnie i nie rzekł słowa
Ale skinieniem ręki przywołał
I wskazał miejsce, gdzie za krzakami
Mieszkał ze swymi wraz zwierzętami

Przed domem była pompa studzienna
A obok stała ławka kamienna
Na której siadłem, wielce ciekawy
Jakie się zaraz będą dziać sprawy

Najpierw zwierzęta tu przyczłapały
W chałupie mignął ogień mały
A już po chwili obok mnie stała
Pękata butla, cała omszała

Piliśmy cierpki napój ospale
On nie odzywał się do mnie wcale
Nie reagował, kiedy ziewnąłem
Po dniu męczącej jazdy zasnąłem

Krzyki zbudziły mnie i wystrzały
Płomienie dachy domów lizały
Pośród zamętu, grozy i trwogi
Lud jakiś biegał, zbrojny, złowrogi

A dwóch rzeźników właśnie sprawiało
Przywódcy stada zabite ciało
Wkrótce je całe poćwiartowali
Na wóz stojący załadowali

I odjechali gdzieś swoją stroną
Goniąc też trzodę osieroconą
Zacząłem szukać Hiszpana mego
Lecz nie znalazłem śladu żadnego




Wstałem, przede mną tych łotrów twarze
Ksiądz proboszcz czytał swoje brewiarze
A ja niepomny, że to majaki
Pobiegłem sprawdzić, co kryją krzaki

Zastałem ławkę tam nadwątloną
Czasem. Pękniętą i przewróconą
A przy niej, obok cierni i ości
Bielały nagie zwapnione kości

Pogorzeliska resztki odkryłem
Za gospodarza duszę zmówiłem
Pacierz, a gdy się krzyżem żegnałem
Cichutkie słowo „dzięki” słyszałem.

Moje Camino


Jadę na Camino. Zaintrygowała mnie bowiem – i tu chyba nie będę oryginalny, książka Pabla Cohena „Pielgrzym”. Pomijając bowiem wszystkie zawarte w niej fantazje mające związek z jego działalnością w loży masońskiej, do stworzenia których sprytnie wykorzystał wątki biblijne i dzięki którym stała się ona tak popularna, ma też ona niezaprzeczalny walor. Uświadamia bowiem, że jest coś takiego jak pielgrzymie szlaki i ludzie ciągle z nich korzystają, ponosząc trudy wędrówki w różnych intencjach, czy chociażby tylko dla sprostania wyzwaniom lub zaspokojenia potrzeby poznania czegoś nowego w ten nietypowy sposób. Do czasu przeczytania tej książki, która wpadła mi w ręce zupełnie przypadkowo, niewiele wiedziałem o pielgrzymowaniu. Byłem wręcz przekonany, że w obecnych czasach dotyczy ono jedynie wyznawców Islamu, którzy przynajmniej jeden raz w życiu mają obowiązek udać się do Mekki, czy innego miasta związanego z prorokiem Mahometem, położonego w znacznie mniejszej odległości, tak by zapewnić zbawienie również tym, których nie stać na odległą podróż. Zwykle jest to wędrówka do któregoś z grobów Marabutów, czyli świętych muzułmańskich nie występujących w oficjalnej religii, ale pełniących podobną rolę jak nasi święci, do których wierni zanoszą modły i okazują im wielką cześć.
No tak, decyzję podjąłem, ale jak ją zrealizować? Sprawa byłaby niezwykle prosta, gdyby na przeszkodzie nie stała małżonka, która z pewnością będzie się o mnie bała i nie zechce puścić w daleką bądź co bądź podróż. Już widziałem w wyobraźni te jej szeroko otwarte z przerażenia oczy: co temu durnemu chłopu przyszło na starość do głowy? Postanowiłem odłożyć poważną rozmowę na czas bliżej nie określony a sam zająć się przygotowaniem. Nie mówiąc nic o swoich zamiarach rozpocząłem treningi wytrzymałościowe na rowerze, bo ten środek lokomocji wydał mi się najwłaściwszy do realizacji zadania. Moje platfusowate i kilkakrotnie już kontuzjowane nogi miały by duże trudności z doniesieniem mnie na miejsce nie mówiąc już o zrujnowanym totalnie kręgosłupie, którego chciałbym zmusić do noszenia ciężkiego plecaka. Szczęśliwie Góry Sowie, u podnóża których mieszkamy stwarzają idealne warunki do takich treningów. Jak się po czasie okazało, podjazdy na nasze przełęcze wcale nie są łagodniejsze niż w Pirenejach czy Górach Kantabryjskich, przez które przyszło nam jechać a jedynie znacznie krótsze ale to już żaden problem w przygotowaniach, bo można przecież kilkakrotnie wjeżdżać na różne przełęcze dawkując sobie wysiłek. Powoli w te wycieczki rowerowe wciągnąłem mojego syna Rafała, by w odpowiednim momencie, gdy zaczęły się już mu podobać wtajemniczyć go w swoje plany. Razem z pewnością jakoś mamę przekonamy, że to nie jest nic takiego strasznego. Był rok dwa tysiące szósty i zacząłem nabierać coraz większej kondycji. Wzniesienia, które niegdyś pokonywałem z wysiłkiem, teraz nie stanowiły już żadnej przeszkody. Jesienią jadę z Rafałem na Camino, myślałem i cieszyłem się jak dziecko. Niestety, zachowywałem się też jak dziecko. Podczas jednego z niedzielnych wyjazdów, widząc, że Rafał wyprzedził mnie i jedzie przodem wyraźnie chcąc odjechać, nacisnąłem mocno na pedały swojego roweru. Za chwilę byłem już przed nim i nagle ogarnęło mnie wielkie zdziwienie. Czemu nie jadę po drodze, tylko wyleciałem w powietrze? Trwało to bardzo krótko, ale zdążyłem tak pomyśleć. Poczułem mocne uderzenie i od tego momentu myśli zaczęły mi płynąć bardzo wolno. Pamiętam jedynie kilka fragmentów z przebiegu zdarzenia: miałem na głowie jakąś szmatę, jak się później okazało koszulę Rafała i stałem na jednej nodze oparty o drzewo. Potem przyjechała moja córka Agnieszka z mamą i zawiozła mnie do szpitala. Camino odjechało w dal ale ja jakoś się tym nie martwiłem. Bólu było niewiele, pozszywali mnie, zagipsowali i położyli do łóżka. Wydawało mi się, że wszystko trwało nie więcej niż pół godziny a w rzeczywistości zeszło od niedzielnego południa do późnego wieczora. Czas w szpitalu mijał nadspodziewanie szybko, przeważnie na obserwowaniu swoich kolegów z sali i na rozmyślaniach, leżąc przeważnie na lewym boku, bo po prawej stronie głowy zdobiło mnie kilkadziesiąt szwów chirurgicznych. Będzie trudno po takim zdarzeniu przekonać małżonkę by się nie martwiła gdy już wyruszymy na szlak, ale przecież nie zrezygnuję ze swojej decyzji. Po kilku tygodniach wróciłem na rower otrzymując od niej bezwzględny zakaz jazdy bez kasku ( tak się do niego przyzwyczaiłem jak do pasów w samochodzie i teraz już bez żadnego przymusu zakładam, a gdy przypadkowo zapomnę to czegoś brakuje mi w czasie jazdy), oraz jazdy samemu chyba, że po polach pod Bielawą. Grzesząc, przyrzekałem jej solennie, że jeżdżę tylko po polach i śmigałem w górki, ale wyjazd i tak stał się już nierealny. Nadeszła zima i skończyły się, przynajmniej na jakiś czas moje rozterki. Tak dotrwaliśmy do wizyty duszpasterskiej naszego księdza Sławka i rozmowa zeszła jakoś na temat mojego wypadku, bo widział mnie kilkakrotnie w kościele o kuli i z rozbitą głową. Teraz to jest ten moment, olśniło mnie nagle. Latem będzie ksiądz organizował wycieczki rowerowe? Spytałem niewinnie. Oczywiście, odparł wspominając coś o Srebrnej Górze i Henrykowie, leżących kilkadziesiąt kilometrów od naszych Pieszyc. A może by tak dalej, drążyłem temat, choćby do Częstochowy? Małżonka żachnęła się ale jeszcze wytrzymywała widząc, że ksiądz przyjął moją propozycję mało entuzjastycznie. Ludzie tutaj są ubodzy, nie mają odpowiedniego sprzętu, na taką trasę to muszą już być dobre rowery. No i kondycję trzeba mieć dobrą, dopowiedziałem. Bo wie ksiądz, ja to chciałbym pojechać szlakiem świętego Jakuba do Compostelli, nie wybrał by się ksiądz ze mną?. Musiał bym to przemyśleć odparł, mam co prawda zaplanowany inny wyjazd, ale propozycja jest ciekawa, zwłaszcza, że nasza parafia jest akurat pod jego wezwaniem. Dam znać jak już zdecyduję. Poszedł do sąsiada, gdzie kończył na ten dzień kolędę a ja z niecierpliwością czekałem na reakcję małżonki. Ty naprawdę chcesz jechać z księdzem na pielgrzymkę? Zapytała z niedowierzaniem. Oczywiście, odparłem. Zgłupiał do reszty, orzekła na wszelki wypadek a ja wiedziałem już, że wszystko będzie w porządku. Gdybyśmy sami jechali to z pewnością byłby lament, ale z księdzem! Co się może stać? To jej przekonanie raz jeszcze zostało wystawione na próbę. W zasadzie byliśmy już przygotowani do wyjazdu, pozostało jedynie szlifować formę po naszych górach. Pewnej soboty postanowiliśmy z księdzem zrobić sobie maraton: trzykrotny podjazd na trzy różne przełęcze poczynając od tej najbardziej stromej, chociaż najkrótszej ze wszystkich w Srebrnej Górze. W połowie drogi, przejeżdżając przez Nową Rudę, zobaczyłem nagle przed rowerem niewielką wyrwę w jezdni. Nie widziałem jej przedtem, bo ksiądz zawsze z górki jechał jako pierwszy, będąc mistrzem zjazdów nawet bez trzymania kierownicy, na co ja jakoś nigdy nie mogłem się odważyć, chociaż w młodości też tak jeździłem. Nie zdążyłem jej ominąć, ale zdążyłem zahamować. Tak skutecznie, że rower stanął w miejscu a ja przeleciałem przez kierownicę i walnąłem o asfalt. No cóż, pomyślałem oglądając swoją pozdzieraną niemiłosiernie rękę, gorzej bywało, trzeba się zbierać. Okazało się to jednak nie takie proste. Kiedy tylko usiłowałem się podnieść zbierało mi się na wymioty. Położyłem się znowu. Co panu jest? Zapytał kierowca samochodu, który zatrzymał się na miejscu zdarzenia. Nie wiem, odparłem zgodnie z prawdą i znowu usiłowałem się podnieść. Skutek był ten sam, co za pierwszym razem. Przecież nie będę wymiotował na ulicy, pomyślałem i czekałem dalej aż mi przejdzie. Po chwili usłyszałem kolejne pytanie: co panu jest – zniecierpliwiony kierowca chciał pewnie zacząć mnie ratować. Nic mi nie jest – ja też się zniecierpliwiłem i przełamując odruchy wymiotne stanąłem na nogi. Po chwili podszedł do mnie ksiądz Sławek, który z odległości kilkunastu metrów patrzył z niedowierzaniem na to co się stało. Podniósł rower i pozbierał części, które od niego odpadły, a następnie wyjął chusteczki higieniczne i zaczął mnie wycierać z krwi. Jak się pan czuje, zapytał. Dobrze, odparłem starając się nie upaść, bo ostro kręciło mi się w głowie. Dotarłem do roweru i wyciągnąłem bidon, który jeszcze był pełny. Wypiłem całą jego zawartość i dopiero wtedy poczułem się znacznie lepiej. Wracamy? Zapytał ksiądz. Jedziemy dalej, odparłem i całą swoją uwagę skupiłem na tym, by nie spaść z roweru, bo czułem się na nim jakbym płynął nad jezdnią a nie jechał. Chyba mi się udało, bo po paru kilometrach było już wszystko dobrze, a ksiądz, który stale na mnie zerkał niczego nie zauważył. Tym razem uratował mnie kask, miałem tylko niewielkie otarcia na głowie i co najważniejsze, obyło się bez złamań. Wieczorami jakoś dziwnie długo schodziło zanim poszedłem spać, tak że przez trzy dni małżonka nie widziała mojej zabandażowanej ręki. Zdążyła już powoli zapomnieć o sprawie, gdy przypadkowo naszła nas jak synowa Wiola zmieniała mi opatrunek. Jak ty przez ten czas chowałeś tą rękę? Zapytała z niedowierzaniem, że coś takiego umknęło jej uwadze. No widzisz, odparłem coś jednak odbyło się poza twoją kontrolą, chociaż jak się okazuje nie do końca. Po paru dniach znowu jechałem z księdzem przez nasze góry. No jak tam ze zdrowiem? Zapytał. Wszystko dobrze odparłem. A wie pan, wyprałem swoją koszulkę po naszym ostatnim wyjeździe i zapomniałem o tych pokrwawionych chusteczkach, które schowałem do jej kieszeni. Cała obeszła w takie białe paprochy, musiałem je ręcznie wybierać. No tak, jak się nie ma żony, która pamięta o tym, by sprawdzić kieszenie przed praniem to tak bywa. A swoją drogą to już lepiej się stało, że trafiło na mnie a nie na księdza, bo jak tu z taką poobijaną gębą odprawiać mszę?
Skończyły się przygotowania, mamy zapakowany samochód. Trzy rowery z powodzeniem zmieściły się do jego wnętrza, należało jedynie odkręcić przednie koła i zdjąć siodełka. Na rowerach jest dosyć miejsca by umieścić bagaże. Jutro rano jedziemy.
Aby dojechać na miejsce rozpoczęcia pielgrzymki, musieliśmy przebyć przeszło dwa tysiące kilometrów samochodem. Od południa dnia poprzedniego lało bez przerwy. Z nadzieją, że w końcu wjedziemy w klimat bardziej sprzyjający podróżnikom, gnaliśmy na zachód. Stało się to już na granicy z Niemcami, gdy Rafał zbudził mnie śpiącego na tylnym siedzeniu bym okazał swój paszport i piękna pogoda nie opuszczała nas aż do ostatniego dnia pobytu w Hiszpanii z wyjątkiem ostatniego dnia we Francji, kiedy jechaliśmy już do samochodu no ale przyjdzie jeszcze czas o tym pisać. Parę słów o naszym środku transportu. Moje VOLVO ma tylne siedzenia dzielone w ten sposób, że można złożyć oparcie dla dwóch pasażerów lub dla jednego. Po rozłożeniu tego większego oparcia powstało sporo miejsca na nasze bagaże a ponadto wygodne siedzenie dla pasażera jadącego z tyłu, które zająłem dla siebie. Mając do dyspozycji dmuchaną poduszkę i śpiwór, który położyłem na rowerach spałem przez dwie trzecie drogi jak zwykle na wyjazdach, zwłaszcza, że ani ja ani moi towarzysze podróży nie należą do ludzi zbyt gadatliwych. Męczył się tylko Rafał za kierownicą mając jeszcze dodatkowe utrudnienie w postaci braku widoczności w wewnętrznym lusterku wstecznym, bowiem bagaże załadowane były po sam dach. Musiał jechać jak ciężarówką, korzystając jedynie z lusterek bocznych, ale i tak nie oddał nikomu kierownicy przez całą drogę, mimo takich propozycji z naszej strony. Temperatura powietrza była jak wymarzona na podróż, przez całą drogę około dwadzieścia stopni Celcjusza i bezchmurne niebo. Późnym popołudniem dostałem SMS od małżonki: „u nas leje tak jak rano i podawali, że w Niemczech i Austrii spadł śnieg”. Niech sobie pada, pomyślałem, te kraje mieliśmy już za sobą a w miarę zbliżania się ku południowi robiło się coraz cieplej. W pewnym momencie wydawało się, że wręcz upalnie, albo termometr w samochodzie został uszkodzony, bo pokazywał prawie czterdzieści stopni. Było to w czasie, gdy staliśmy w korku na autostradzie otoczeni ze wszystkich stron ogromnymi tirami. To one tak nagrzewały powietrze, bo kiedy w końcu ruszyliśmy do przodu i Rafał jak zwykle wjechał na lewy pas drogi ustępując z niego tylko nielicznym tym, którzy byli w stanie nas wyprzedzić, termometr zaczął pokazywać normalną temperaturę, nieco ponad dwadzieścia stopni. Ostatecznie pierwszego dnia przejechaliśmy prawie tysiąc sześćset kilometrów bez zmiany kierowcy, który stanowczo tego sobie nie życzył twierdząc, że czuje się świetnie. Rano na plebanii ksiądz modlił się o szczęśliwą podróż między innymi do świętego Krzysztofa, opiekuna podróżnych. Może to on natknął mojego syna takimi nadzwyczajnymi siłami. W końcu jechaliśmy do innego świętego a oni tam w niebie doskonale się przecież znają, to jak nie chronić podróżnych, zmierzających w odwiedziny do przyjaciela? Do St. Jean Pied de Port zostało nam jeszcze tylko kilkaset kilometrów i nie było sensu kontynuować jazdy zwłaszcza, że zrobiło się ciemno. Postanowiliśmy zanocować. Pierwszy hotel, do którego wstąpiliśmy okazał się zapełniony, „full” powiedziała nam pani i rozłożyła ręce, ale zaraz potem wzięła kartkę i narysowała szczegółowy plan jak dostać się do następnego. Na trzydziestym dziewiątym kilometrze skręcić w prawo, przejechać dwa ronda, znowu w prawo i jest. Z daleka już zobaczyliśmy ogromny neon z nazwą hotelu. Chcieliśmy sobie skrócić drogę do wskazanego przez recepcjonistkę pokoju i w rezultacie wylądowaliśmy na zapleczu budynków zagrodzonych ze wszystkich stron. Szukając wyjścia doszliśmy na zaplecze restauracji hotelowej, gdzie czarna, wysoka kelnerka pokazała nam drogę. Po dziesięciu minutach wędrowania po hotelu i jego zapleczu znaleźliśmy się znowu w recepcji i teraz już bez żadnych skrótów odnaleźliśmy nasz pokój, który pomieścił jedynie nas i nasze juki wyjęte z samochodu. Więcej miejsca już nie było. Rafał pobiegł od razu po „kolację” w jego wydaniu, ale nic z tego. Piwa można się było napić jedynie w barze. Nic nie przyniósł i stracił humor do końca wieczoru, złoszcząc się na te francuskie zwyczaje, które nie pozwalają człowiekowi wypić przyzwoitej kolacji. Nie przeszkadzało mu to jednak naśmiewać się ze starego ojca, który notował sobie przeżycia dnia dzisiejszego, aby potem o nich pisać. „Kochany pamiętniczku mówił, wstałem rano ubrałem się i pojechałem”. Doradziłem mu, że poszedł się umyć bo to mu trochę rozum rozjaśni, chociaż i tak do końca nie było to takie pewne, czy jest w ogóle co rozjaśniać. Zasypialiśmy, oglądając w telewizji, jak kilku pomyleńców ucieka przed wielkim czarnym bykiem z ogromnymi rogami. Program był akurat na czasie przed zbliżającą się perspektywą przyjazdu do Hiszpanii
Ranek powitał nas pięknym słońcem i nasz kierowca pędził jak zwykle lewym pasem autostrady mijając wszystkich po drodze i tylko nielicznym, którzy mieli mocniejsze silniki od mojego starego VOLVO ustępując miejsca. Narzekał, że budziliśmy go w nocy chrapaniem, ale mu wyjaśniłem, że jest to tylko domeną dojrzałych mężczyzn. Dzieci, nawet te, które zbliżają się już do czterdziestki nie chrapią bo do tego jeszcze nie dorośli.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do St. Jean Pied de Port, czyli do punktu wyjścia dla naszej pielgrzymki i po krótkich poszukiwaniach odnaleźliśmy biuro, mieszczące się naprzeciw schroniska, gdzie wydawane są paszporty i można kupić muszlę, atrybut pielgrzyma, po której jest on rozpoznawany na szlaku. W zasadzie i bez tego atrybutu pielgrzymi doskonale się wyróżniają, bo kto z tubylców wędrował by z wioski do wioski objuczony plecakiem, śpiworem i kalimatą uczepioną z reguły na wierzchu całego tego dobytku, ale muszla stanowi element tradycji więc kupiłem je aż dwie i oczywiście zostały obie w samochodzie. Spostrzegłem to jak już spory kawał drogi odjechaliśmy i nie było sensu wracać zwłaszcza, że jest to ponoć niedobre, może przynieść pecha. Samo miasteczko jest niewielkie i funkcjonuje jedynie dzięki turystom, ale dla orientacji przyszłych pielgrzymów podam, że przy wjeździe od wschodniej strony, po lewej ręce widoczna jest dawna forteca. U jej stóp, po prawej stronie znajduje się kościół, jedyny jak mi się wydaje w mieście, a w uliczce prowadzącej stromo do góry od kościoła mieści się zarówno biuro pielgrzyma jak i schronisko, którego nie sposób przeoczyć , ponieważ nad jego wejściem wisi kilka par zniszczonych pielgrzymich butów. Do wieczora mieliśmy jeszcze kilka godzin a więc ruszyliśmy w drogę. Zaplanowana na dzisiaj trasa była krótka, ale jednocześnie ciężka, bo na przestrzeni zaledwie dwudziestu sześciu kilometrów, różnica poziomów wynosiła około tysiąc czterysta metrów. Poszukaliśmy szlaku, który początkowo wiódł ulicami miasta ale bardzo szybko skręcił za jakieś stare kamienne zabudowania i zaczęliśmy zawzięcie pedałować obijając się piętami o źle zamocowane juki. Przynajmniej ja z Rafałem, bo ksiądz przezornie przesunął je nieco do tyłu a ponadto ma on, jak zauważyłem dużo mniejsze stopy, to było mu wygodniej. W miarę łagodna początkowo ścieżka zmieniła się w kamienne wertepy, przez które z ledwością dało się przejechać z następnie zaczęła piąć się stromo w górę. Teraz już nie było żadnych szans na jazdę. Ciągnęliśmy rowery obijając się o nie co jakiś czas bo nadmiernie obciążony bagażnik powodował, że w zupełnie nieodpowiedniej chwili „stawały one dęba” szczególnie w miejscach, gdzie stromizna gwałtownie się zwiększała. Po godzinnej nieomal walce z terenem i naszymi rowerami, zatoczywszy duże, zupełnie niepotrzebne koło po wertepach wyszliśmy na drogę, która prowadziła do celu, czyli do Roncesvalles, gdzie czekać na nas miało schronisko. Przez cały czas do momentu dotarcia do drogi towarzyszył nam wielki bury pies, którego spotkaliśmy, gdy wylegiwał się przy jakiejś zabudowie na początku naszej drogi. Od razu skojarzył mi się motyw z czarnym psem opanowanym przez legiony złych duchów w powieści Cohena „Pielgrzym”. Ten, którego spotkaliśmy był jednak łagodny, patrzył na nas bez nienawiści i trzymał się w pewnej odległości. Z pewnością nie chciał nam uczynić żadnej krzywdy a towarzyszył nam bo był ciekawy co tych trzech cudaków wyprawia ze swoimi wehikułami na stromej górskiej ścieżce. W każdym razie do drogi dotarliśmy nieźle już zmęczeni. Rozpoczęła się jazda a właściwie podjazdy pod coraz to dłuższe i bardziej strome wzniesienia. W pewnym momencie, gdy wydawało się już nam, że szczyt jest zupełnie blisko, namalowana na tablicy muszla wyraźnie kierowała nas w wygodną leśną dróżkę. To jest widocznie jakiś skrót, doszliśmy do wniosku i wjechaliśmy w nią aby szybciej osiągnąć szczyt. Jazdy było zaledwie kilkadziesiąt metrów a następnie dróżka stawała się coraz bardziej kamienista, błotnista i węższa. W końcu była ona szerokości jednej stopy. Po jednej jej stronie rosły kolczaste krzaki jeżyn a po drugiej wysokie pokrzywy zwisające smętnie nad ścieżką. W dodatku wiodła stromo pod górę. Znaleźliśmy więc niezwykle „ wygodny” skrót. Nie wiadomo było, czy iść dalej w nadziei, że wreszcie dojdziemy do szczytu, czy też cofać się narażając na ponowne podrapania i poparzenia. W pewnej chwili byłem już zdecydowany wracać, bo drogę zagrodził nam górski strumień, który trzeba było przebyć po niepewnych kamieniach nad głębokim wąwozem, taszcząc przy tym obciążone rowery. Zdopingowali mnie moi towarzysze, którzy przeszli pierwsi. Z najwyższym wysiłkiem taszczyłem rower po mokrych kamieniach czekając z duszą na ramieniu co nastąpi najpierw, noga obsunie mi się do wody, czy też kamień, na który akurat stanąłem stoczy się wraz ze mną w dół. Na szczęście obyło się bez przygód i dalej pchaliśmy rowery teraz nieco już szerszą ścieżką słuchając, jak kilkanaście metrów wyżej za wysoką skarpą jeżdżą wygodną asfaltową drogą samochody. Nie wiem, co nas podkusiło, by zjechać z drogi na ten niby szlak ale nie było już odwrotu, nie chciałem po raz drugi przeprawiać się przez strumień. W pewnej chwili zobaczyłem, że droga przybliżyła się do naszej ścieżki na odległość nie większą niż jakieś dziesięć metrów, ale podejście do niej było bardzo strome. Zostawiłem rower i wspiąłem się na górę kombinując, którędy by tu najwygodniej go wciągnąć, bo miałem już dosyć szlaku pieszego, na który nieopatrznie weszliśmy. Wytyczyłem sobie trasę i już zaczynałem wciągać rower, gdy odezwał się mój telefon. Ksiądz Sławek, który w międzyczasie wysforował się do przodu, wysłał SMS. Nawet go nie czytałem, tylko ruszyłem dalej ścieżką przed siebie. Pięćdziesiąt metrów dalej stał on na skraju bocznej asfaltowej drogi, do której doprowadziła go ścieżka. Gdybym nie wiedział, że to on to pewnie bym go nie poznał bo nagle zrobiło się mokro i ciemno. Zaczął wiać przenikliwy wiatr, który niósł ze sobą tumany mgły ograniczającej widoczność i zrobiło się bardzo zimno, ale nareszcie można było dosiąść rowerów i ruszyć dalej. Na przejechaniu a raczej na pokonaniu niecałych dwudziestu sześciu kilometrów zeszło nam całe popołudnie ale do schroniska pozostał tylko kilometr w dodatku z górki. Zaraz będziemy mogli rozpakować się i umyć. Zziębnięci i głodni dotarliśmy do schroniska, które poznałem z daleka, ponieważ kilkakrotnie widziałem je w relacjach innych uczestników pielgrzymki w internecie. Pierwszym pytaniem jakie usłyszeliśmy było, czy przyjechaliśmy rowerami. Okazało się, że dla takich jak my nie ma w nim miejsc, ale jest opodal inne, do którego możemy się udać. W tym drugim pozostało jeszcze tylko jedno miejsce a więc nie mamy noclegu. Aby poprawić sobie humory poszliśmy na kolację i tu niespodzianka. Spotkaliśmy dziewczynę z Polski, która w towarzystwie swojej amerykańskiej koleżanki również wyruszyła na trasę pielgrzymki. Siedzieliśmy razem i zajadali do czasu, aż zaczęła mówić, że wielu księży z Polski też wędruje tą trasą. Odpowiedziałem, że wiem coś na ten temat a jednego z nich ma właśnie przed sobą i wskazałem na księdza Sławka. Wyraźnie się speszyła i po pięciu minutach już ich nie było, a my chcąc nie chcąc musieliśmy wsiąść na rowery i mimo zapadających ciemności jechać dalej by poszukać miejsca na nocleg. Na szczęście nie daleko za wioską była duża łąka tuż przy szlaku. Miejsce na nocleg jak wymarzone. Wzięliśmy się więc do rozbijania namiotów, już się dzisiaj nie umyjemy ale co tam dobrze, że jest gdzie spać a prawdziwego pielgrzyma można też rozpoznać po zapachu. Tego wieczoru po przeprawie rowerowej po bezdrożach górskich z pewnością czuć nas było prawdziwymi pielgrzymami.
Ranek powitał nas mgłą, wiatrem i rosą, od której cała łąka była biała, ale za to wydawało się, ze jest cieplej niż poprzedniego dnia wieczorem. Obudził mnie gwar pieszych pielgrzymów, którzy przechodzili tuż obok naszych namiotów. Dwaj z nich w średnim wieku, zupełnie niewiadomej nacji, ale za to łatwej do oszacowania inteligencji przyszli do nas i z uporem maniaków wypytywali o coś w swoim dziwnym języku. Na próżno zdały się tłumaczenia księdza, który jako jedyny był już na zewnątrz namiotu. Stali i czekali aż Duch Święty natchnie go i zrozumie ich mowę, aby udzielić jakiejś informacji, o którą zapewne prosili. Zaczęliśmy zwijać namioty nie zwracając już uwagi na przybyłych. Księdza doświadczenie w tym zakresie było imponujące. Zanim zdążyłem pozapinać paski od swoich juków, on już wkładał namiot do pokrowca i zaczął pomagać Rafałowi składać jego. Zgodnie z tradycją, nie szykując sobie śniadania wyruszyliśmy w drogę. Jakże błędne okazało się moje ranne spostrzeżenie, że nie jest zimno. Nogi i ręce miałem zgrabiałe jak w czasie mrozów, a po plecach, pomimo grubego polaru chodziły mi dreszcze z góry na dół i z dołu do góry. Aby było jeszcze gorzej, to jak na złość droga prowadziła cały czas w dół. Marzyłem o pierwszym wzniesieniu, żeby się choć trochę rozgrzać. Jak okazało się w dalszej części dnia tych wzniesień, po drodze do Pamplony, bo w tym kierunku zmierzaliśmy było aż za dużo i prędko klimat zaczął się zmieniać jak to zwykle bywa w górach podczas jazdy na rowerze. Pod górę robiło się bardzo ciepło, natomiast przy zjazdach dziwnie zimno. Pierwszy przystanek urządziliśmy sobie na szczycie przełęczy, która znajduje się na wysokości nie większej niż nasza Sowa, gdzie zjedliśmy część naszych domowych zapasów. Następny przystanek zaplanowaliśmy dopiero w Pamplonie, czyli po naszemu Pampelunie, gdzie na głównych jej ulicach odbywają się słynne gonitwy byków. Na przełęczy zastaliśmy jednego rowerzystę, którego mijaliśmy po drodze. On wyprzedził nas wówczas, gdy zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracyjce na kawę. Był to starszy już Hiszpan z Bilbao, który również wybrał się rowerem w samotną podróż do Santiago. Zanim zdążyliśmy zjeść śniadanie, przełęcz zaroiła się od rowerzystów. Widocznie wyruszyli na szlak znacznie później od nas. Nie wszyscy byli pielgrzymami co łatwo było poznać po braku jakichkolwiek bagaży. Sport rowerowy w Hiszpanii a przynajmniej w tej jej części przez którą jechaliśmy jest bardzo rozwinięty i często mijaliśmy na drodze pojedynczych rowerzystów, czy całe ich kawalkady pedałujące zawzięcie po górach. Starsi panowie z wyraźnymi już brzuszkami czy panie w wieku mówiąc oględnie dojrzałym prezentują zadziwiającą kondycję podczas podjazdów na wzniesienia nie mówiąc już o młodych mężczyznach, którzy nie objuczeni jukami, na bardzo dobrych wyścigowych rowerach wyprzedzali nas jak chcieli. Próbował Rafał pewnego razu dotrzymać kroku, a raczej pedału takiej grupce, ale był bez szans, po kilkuset metrach spasował, kilkanaście kilogramów bagażu na tylnym kole stanowi zbyt duże utrudnienie w pokonywaniu wzniesień by mierzyć się z nie obciążonym rowerzystą. Zjazdy po górskich drogach potrafią wynagrodzić wszystkie trudy poprzedniej wspinaczki zwłaszcza, że można sobie pozwolić na znacznie szybszą i mniej uważną jazdę niż w Polsce a to dlatego, że na jadących nie czyhają niespodzianki w postaci dziur czy muld, na których u nas już dwa razy miałem bliskie spotkanie twarzą z asfaltem. Drogi, poza nielicznymi wyjątkami są idealnie gładkie i bezpieczne dla rowerzystów, ponieważ jezdnię od pobocza oddziela wydzielona linią ciągłą ścieżka , szerokości około jednego metra, po której mogą się oni poruszać niezależnie od jadących obok samochodów. W dniu dzisiejszym trzymaliśmy się roztropnie drogi, pomni na wczorajsze przygody w górach i tym samym jazda była znacznie szybsza. Szlak prowadzi w zasadzie wzdłuż drogi, nieraz tylko oddalając się od niej, to znów zbliżając, tak że piesi idą wzdłuż niej i można się wzajemnie pozdrawiać. W dniu wczorajszym nie napełniliśmy niczym naszych bidonów i nie kupiliśmy nic do picia będąc przekonani, że zrobimy to po drodze. Teraz po suchym śniadaniu na przełęczy chciało się pić a nigdzie po drodze nie było żadnego sklepu z artykułami spożywczymi. Wczoraj w górach był ten sam problem, ale Rafał nabrał wody ze strumyka, tutaj przy drodze nie było jednak żadnego. To nie Polska, gdzie w każdej miejscowości, nawet najmniejszej jest sklep, otwarty z reguły przez cały dzień, mijane miejscowości były jak wymarłe, okiennice w domach pozamykane i żadnego ruchu na ulicach a kawa z ekspresu, którą sobie na wstępie naszego dzisiejszego etapu zaserwowaliśmy składała się z jednego łyka czarnej smolistej mazi, którą z pewnością nie można było się napić. Tak więc przyszło nam jechać dosłownie o „suchym pysku” do samej Pamplony, gdzie dopiero ugasiliśmy pragnienie małym piwkiem nie licząc zapasu płynów już nie procentowych na dalszą drogę. Ksiądz Sławek i Rafał, dwaj przewodnicy jechali przodem, a ja wlokłem się za nimi zupełnie nie interesując kierunkiem jazdy ani nazwami mijanych miejscowości. Było to bardzo wygodne, bo mogłem sobie swobodnie rozmyślać o różnych ważnych sprawach, na które w ciągu codziennych wypełnionych pracą i innymi zajęciami dni nie mamy czasu. Nareszcie można było puścić wodze wszelkiej fantazji, zdając się zupełnie na przewodników. W końcu jestem przecież najstarszy z naszego małego peletonu to po co mam się jeszcze martwić, czy poruszamy w prawidłowym kierunku? W ten sposób dojechaliśmy do samego centrum miasta i zatrzymaliśmy się przed wielkim pomnikiem z brązu przedstawiającym uciekających mężczyzn i goniących ich byków. Tutaj zaliczyłem piękną wpadkę. Zapytałem księdza w jakiej miejscowości jesteśmy. On zrobił ogromne oczy i spojrzał na mnie z niedowierzaniem, a potem skomentował : „ten facet jedzie bezmyślnie, zupełnie bezmyślnie”. No cóż miał rację a Rafał miał niesamowitą radochę, zwłaszcza, że wszystko odbywało się tuż pod pomnikiem, symbolem Pamplony. Naśmiewał się później ze mnie przez cały dzień, kiedy tylko miał sposobność i naszło go ochota. Spuściłem uszy po sobie i nic się nie odzywałem, w końcu wygoda też ma jakieś granice i nie można oglądać się jedynie na przewodników, bo nie jest to wycieczka zorganizowana, gdzie wszystko jest podane na tacy a jedynym zadaniem jej uczestników jest być. W pierwszym napotkanym kościele podbiliśmy nasze paszporty i zaczęliśmy szukać katedry, którą widzieliśmy dojeżdżając do centrum miasta. Robiłem to tak gorliwie, że wkrótce straciłem z oczu nie tylko katedrę ale i swoich towarzyszy. Szedłem, prowadząc rower we właściwym jak mi się wydawało kierunku, ale gdy w końcu rozdzwonił mi się telefon i usłyszałem w nim głos Rafała. Okazało się, że jest to kierunek wręcz odwrotny a katedra znajduje tuż za rogiem ulicy z której wyruszyłem na swoje poszukiwania. Syn próbował przywołać mnie do porządku, bym nie oddalał się nigdzie bez nich ale prawda była taka, że to oni oddalili się ode mnie a nie odwrotnie. Zawsze tak jest na każdej wycieczce, w której uczestniczę, że grupa oddala się bez mojej wiedzy i woli a później muszę ją szukać, ale wówczas to małżonka czuwa nade mną a tutaj nie było komu. Katedra w Pamplonie jest ogromna z mnóstwem ołtarzy i rzeźb, ale przy tym swoim metrażu wydaje się prawie pusta. Na jej środku, przed chórem leżą posągi dwojga księstwa Nawarry, ale nie zapamiętałem ani nie zapisałem ich nazwisk, co zresztą nie wydało mi się ważne, bo posągi ze względu na kunszt swojego wykonania same w sobie stanowią obiekt godny podziwu i zapamiętania. Poszliśmy do katedry z Rafałem pierwsi a ksiądz Sławek pilnował rowerów. Potem ja stanąłem na straży naszego dobytku, ale nie trwało to zbyt długo, bo zaczęli zjeżdżać się do niej różni, ubrani w staroświeckie stroje lub wyelegantowani według najnowszej mody panowie, oraz strojne panie i księdza, oraz pozostałych zwiedzających wyproszono z wnętrza świątyni. Miała odbywać się tam jakaś uroczystość, na której obecność postronnych osób była zbędna. Mieliśmy, zgodnie z planem na dzień dzisiejszy, jeszcze wiele kilometrów do przejechania a więc nie pozostało nic innego jak poszukać dogi wyjazdowej z miasta. Po Pamplonie jeździ się rowerem bardzo dobrze bo na każdej ulicy są pasy ruchu przeznaczone dla autobusów, gdzie nie wjeżdżają kierowcy samochodów. Tymi pasami przemieszczaliśmy się nie całkiem zgodnie z przepisami, ale jakoś nikt nie miał o to pretensji, nawet kierowcy autobusów, którzy kilkakrotnie musieli nas przepuszczać. Na zachodnią stronę miasta wyjechaliśmy więc szybko ale tutaj zaczęły się kłopoty. Nie mogliśmy znaleźć drogi, która prowadziła wzdłuż szlaku. Sam szlak również gdzieś się zapodział. Pytani Hiszpanie nieodmiennie pokazywali nam na autostradę, co było nie do przyjęcia przez naszych przewodników bo jak przemieszczać się po autostradzie rowerem? Mnie tam było wszystko jedno, jak zwykle jechałem za nimi. Rafał nie dawał jednak za wygraną, dopiero kolejny pytany Hiszpan wytłumaczył mu, że innej drogi nie ma ale przecież nie musimy się martwić, bo pielgrzymi jadący do Santiago nie płacą opłat autostradowych, przepuszczani są przez bramki za darmo. Wyglądało na to, że droga która była zaznaczona na mapie przeistoczyła się od czasu jej wydania w autostradę. Nie było rady, wjechaliśmy na nią i przez kilkanaście kilometrów przemieszczaliśmy się pasem awaryjnym aż po prostu nastał jej koniec. Dalej wiodła wygodna, ale już zwykła droga z wydzielonym poboczem do korzystania z rowerów. Pisząc o wygodnej drodze miałem na myśli jej szerokość i stan techniczny bowiem wiodła ona przez cały czas pod górę a dodatkowo hiszpańska aura rozbłysła w całej okazałości. Na niebie ani jednej chmurki, temperatura z pewnością dwadzieścia parę stopni i tylko dosyć silny wiatr wiejący z boku i trochę w plecy dawał pewien komfort jazdy. Oczywiście znowu okazało się, że mamy za mało płynów i nie ma ich gdzie kupić. Na szczęście przy drogach, podobnie jak na pielgrzymim szlaku co jakiś czas znajdują się zajazdy, gdzie są krany z wodą zdatną do picia. Jeżeli ma się odrobinę szczęścia, to taki kran nie jest akurat zepsuty. Napełniłem bidon i wypiłem od razu całą jego zawartość by napełnić po raz drugi. Moi towarzysze również popili i w lepszym nastroju ruszyliśmy dalej. Ciągle teraz kołatała mi się po głowie parafraza znanej piosenki i mruczałem pod nosem „ woda po jeździe ma jak wino smak”, aż Rafał zapytał zaniepokojony, czy mi słońce przypadkiem nie zaszkodziło, ale była ona rzeczywiście bardzo dobra. Kiedy serwowali nam ją do obiadu, bo taki tutaj zwyczaj, wyjętą z chłodziarki, w mokrej od rosy butelce, to jakoś już nie smakowała tak bardzo. Nasze trudy zostały wynagrodzone na kilkanaście kilometrów przed schroniskiem w Puente la Reina, gdzie zamierzaliśmy nocować. Jechało się cały czas z górki i aż mi było żal, że tak szybko trzeba było zsiadać z roweru. Bez problemu otrzymaliśmy miejsca noclegowe i był czas na kąpiel oraz przepranie naszych przepoconych rzeczy, które do wieczora wyschły na słońcu i wietrze. Rano nie trzeba było obwieszać nimi juków rowerowych by schły w czasie jazdy co kilkakrotnie później robiliśmy, nie tylko zresztą my. Często spotykało się pielgrzymów, którzy mieli przyozdobione plecaki mokrymi gaciami i skarpetkami, ale jakoś nikogo to nie raziło a dodawało wręcz uroku i swoistego klimatu drodze do Compostelli. Puentre la Reina jest małym miasteczkiem, gdzie mieści się schronisko dla takich przeciętnie zaopatrzonych finansowo jak my byliśmy, hotel pielgrzymi dla zamożniejszych, szkoła dla młodszych duchownych i dwa kościoły w tym jeden naprzeciw schroniska w którym nocowaliśmy z bocianim gniazdem na szczycie wierzy. W Hiszpanii bociany mają szczególny sentyment do kościołów a Hiszpanie zapewne do bocianów, podobnie jak my. Jedni budują swoje gniazda na świątyniach a drudzy im w tym nie przeszkadzają. Opodal schroniska znajduje się kamienny, długi na kilkadziesiąt metrów kilkusetletni most przez rzekę z wąską, pełną sklepików i kawiarenek uliczką prowadzącą w jego kierunku i to zapewne wszystko godne uwagi co można zwiedzić w tej małej miejscowości.
Nareszcie przyszedł czas na przyjemności, czyli piwko przed spaniem by godnie zakończyć ten kolejny dzień naszej pielgrzymki, po czym wróciliśmy do schroniska i obserwowałem, jak wiele osób, ciąga nogami po podłodze nie będąc w stanie swobodnie postawić kroku. My na szczęście nie mieliśmy takich problemów, chociaż przed snem musiałem zrywać się z łóżka bo złapał mnie kurcz uda. Wysiłek jazdy rowerowej też jest duży, ale widzę, że przygotowałem się do niego solidnie, nie czuję zmęczenia, przynajmniej jak na razie.
Dzisiaj jest niedziela i imieniny miesiąca, czyli dziewiąty września. Rano te dziewczyny z naszej sali, które nie chodziły, tylko szurały obolałymi nogami wstały, ubrały się, założyły swoje ciężkie plecaki na ramiona, wzięły swoje pielgrzymie kostury i ruszyły w drogę. Patrząc na nie, doszliśmy do wniosku, że ta pozornie słabsza płeć jest zdecydowanie silniejsza od mężczyzn, a już z cała pewnością bardziej wytrzymała. Na dzisiaj zaplanowaliśmy ambitnie około stu kilometrów. Na razie zbliżamy się do połowy trasy ale jest dopiero pierwsza, więc mamy szansę ją pokonać. Początek był ostry, stromo pod górę na długim odcinku drogi i rozleniwione przez noc nogi nie bardzo chciały mnie słuchać, zwykle potrzebuję około dziesięciu do piętnastu kilometrów by rozgrzać mięśnie i nabrać rytmu. Za to ksiądz lideruje. Pierwszy wjeżdża na strome wzniesienia i czeka na nas. Mówi, że jedzie mu się wyjątkowo dobrze. Spotkaliśmy po drodze dwoje starszych Hiszpanów idących poboczem w naszym kierunku. Nie było by w tym nic godnego uwagi, gdybym nie spojrzał im w twarze. Oboje mieli takie miny, jakby wybierali się kogoś zamordować. Pomachałem im ręką i uśmiechnąłem się. Odpowiedzieli tym samym, rozpromieniając swoje oblicza, oboje od razu odmłodnieli o kilka lat. Widocznym stało się, że to nie jakaś zła wola a zmęczenie tak ich przybiło. Często na trasie naszej jazdy spotykaliśmy wędrujących piechotą ludzi, taki to widać zwyczaj w tych okolicach. Od czasu spotkania z dwojgiem wędrujących, wieśniaków – jak przypuszczam, zawsze wszystkich pozdrawiałem i zawsze mi odpowiadali tym samym, uśmiechając się. To pewnie nasze bagaże jednoznacznie świadczące o celu wędrówki tak ich przyjaźnie usposabiały, albo też cały naród jest taki gościnny a więc dużo nam jeszcze do nich brakuje. I jeszcze jedno spostrzeżenie, bardzo wielu mężczyzn chodzi tutaj z laskami bądź też zwykłymi kijami. W zasadzie trudno jest spotkać wędrującego samotnie mężczyznę bez tego atrybutu i to niezależnie od wieku, bo począwszy od młodzieńca aż po starca każdy trzyma w ręku kij. Nawet wędrujący ulicami mijanego miasteczka ksiądz również wędrował z kijem. Nie oparłem się pokusie aby pod pozorem fotografowania kościoła nie zrobić mu zdjęcia. Nie sądzę, by noszenie kija wynikało z potrzeby obrony przed kimkolwiek lub czymkolwiek, wydaje się raczej, że jest to wynikiem tradycji, dawnym pasterzom służył on do zaganiania stada i tak to już pozostało, jako że na tych górskich terenach hodowla była podstawowym zajęciem ludności.
W miejscowości Estella znajduje się widoczny z drogi prastary kościół wybudowany w stylu romańskim, niestety zamknięty. Jedyne co można w nim podziwiać oprócz oczywiście samej bryły zarośniętej już miejscami, krzakami, które pojawiły się na jego murach to wspaniały portal przyozdobiony postaciami apostołów i wieloryba, połykającego ludzi. Po obydwu stronach schodów prowadzących do jego wejścia znajdują się dwie stojące wolno rzeźby z których jedna z pewnością przedstawia świętego Jakuba. Drugiej niestety nie udało nam się rozpoznać, jako że czas nie był dla niej zbyt łaskawy. W dalszej części niedzielnego odcinka trasy dojechaliśmy do miejscowości Los Arcos, gdzie mieści się biuro pielgrzyma i schronisko. Okazało się, że niektórzy piesi tam rozpoczynają swoją pielgrzymkę, bo tkwili w kolejce oczekując na rejestrację i wydanie paszportów nie chcąc przepuścić mnie z księdzem Sławkiem do przodu byśmy podbili swoje. Na szczęście pan obsługujący biuro akurat wyszedł na zewnątrz i ksiądz podał mu nasze paszporty prosząc o pieczątkę, nie musieliśmy czekać, a względny pośpiech był wskazany, bo do pokonania zostało około pięćdziesiąt kilometrów. Ksiądz chwycił dzisiaj „ wiatr w żagle” i nie zmienia rannego tempa jazdy. Rafał jedzie tuż za nim a ja dyndam na końcu swoim tempem, pomny na wczorajszy SMS od małżonki: „ żebyś się tam dziadku za bardzo nie przemęczał, bo ci może zaszkodzić”. Nie wiem w czym mogło by mi to zaszkodzić i pewnie ona też nie wie, ale zawsze to jest miło, gdy ktoś na drugim końcu Europy tak się troszczy. Jazda nie jest łatwa, bo jedno wzniesienie goni drugie a ponadto przez cały czas wieje niezbyt silny wiatr prosto w twarz, który skutecznie wstrzymuje jazdę. Przez cały czas z wyjątkiem krótkich zjazdów trzeba więc mocno pracować pedałami, stąd szczególnie miłym dla mnie widokiem w dniu dzisiejszym są szczyty wzniesień, kiedy zostaje do nich nie więcej niż kilkadziesiąt metrów, oraz znikające za nimi, wypięte na siodełkach rowerowych zadki moich towarzyszy podróży. To jest nieomylny znak, że za chwilę rozpocznie się zjazd w czasie którego nie potrzeba kręcić, tylko jedzie się za darmo. Najmniej miłym jest widok długiego podjazdu, który nie wiadomo gdzie się kończy, bowiem z reguły, po osiągnięciu szczytu droga wcale nie prowadzi w dół a dalej do góry z tym że w nieco innym kierunku, trawersując po zboczach górskich. Jedyna pociecha jest taka, że podczas tych zmian kierunku jazdy zmienia się również kierunek wiatru i zamiast prosto w twarz dmucha z boku niezbyt przy tym przeszkadzając w jeździe. Dzisiaj po raz pierwszy jadę na pierwszym biegu swojego roweru, to znaczy na największej zębatce tylnego kółka, którego w domu nie używałem nigdy, ale też nie ma u nas aż tak długich podjazdów. Zresztą po co się męczyć na wyższym biegu, kiedy należy rozłożyć siły na całą trasę? Zatrzymaliśmy się na postój w miejscowości Estella, gdzie podbiliśmy paszporty i dalej w drogę, nie obejrzawszy nawet miejscowego kościoła, w którym akurat odbywała się msza święta. Wykorzystałem jeszcze chwilę, gdy Rafał poszedł podbijać swój paszport i zacząłem notować w swoim notatniku przebieg dzisiejszego dnia, co wprowadziło go po powrocie w dobry nastrój. Znowu zaczął się śmiać w stylu „ mój kochany pamiętniczku”. Zawtórował mu ksiądz, dodając od siebie komentarz na temat moich zdolności zapamiętywania a ściślej nie zapamiętywania nazw miejscowości tych mijanych i tych w których akurat przebywaliśmy. No cóż, z księdzem nie wypada się za bardzo droczyć, ale synowi powiedziałem by napił się wody, to może ochłonie i dobrze by było, gdyby zmienił czapeczkę, bo ta zapocona za bardzo ciśnie go w rozum przez co głupoty wygaduje. Nie skorzystał ze światłej rady będąc zdania, że jego rozumowi nic już zaszkodzić nie powinno, a ja tymczasem obmyślałem jak zemszczę się na nich obydwu za naśmiewanie się ze starego człowieka. Przyrzekłem im , że jeszcze się z nimi policzę, co przyjęli dość lekceważąco, jakbym nie był zdolny do czegokolwiek a więc właśnie teraz z tym większą radością to czynię, doznając rozkoszy właściwej nie tylko bogom w takich wypadkach. Otóż pragnę zakomunikować wszystkim parafianom parafii Świętego Jakuba w Pieszycach, i nie tylko im, że ksiądz Sławek, jak tylko jest zmęczony i głodny to narzeka, jak jaki małolat albo panna na wydaniu, której nic nie pasuje na swój los, na całe to Camino i pyta, kto poddał mu pomysł by tutaj przyjechać. Do kierowców jadących za blisko niego pojazdów kieruje niezbyt cenzuralne, aczkolwiek mocno stonowane, bo inaczej księdzu nie wypada wyrazy, które Rafał wypowiedział by zupełnie inaczej, ja zresztą też. No i jeszcze jedno mi się przypomniało, jechał dzisiaj na skrzyżowaniu o ruchu okrężnym pod prąd i jeszcze kiwał do nas, byśmy robili to samo co on. Na Rafała też coś mam. Wybrał się na pielgrzymkę rowerową w tych swoich obwisłych wojskowych portkach, które kupił jeszcze wówczas, gdy był posiadaczem wielkiego brzucha. Podczas treningów przed wyjazdem schudł pięć kilogramów i teraz te portki fruwają mu w czasie jazdy na wietrze jak żagiel. Ale to jeszcze żadna zemsta za jego prześmiewki z ojca. Zaraz na drugi dzień naszej jazdy musiał wyrzucić majtki, bo całkiem je wydarł na tyłku od siodełka. Obawiam się, że jak nie założy porządnych kolarskich gaci, to mu do końca drogi ich zabraknie , albo co gorsze przetrze na wylot to co tam jeszcze mu pozostało męskiego i będę miał drugą córkę. No! to jestem usatysfakcjonowany.
Dzisiaj mieliśmy podobny problem jak w Pamplonie. Nie mogliśmy wyjechać z miasta na właściwą drogę, zawsze w rezultacie lądowaliśmy na autostradzie. Mapa znowu pokazywała co innego, a znaki na drodze też co innego. Kiedy w końcu któryś z kolejnych informatorów zapewnił nas, że innej drogi nie ma, już bez uprzednich oporów wjechaliśmy na autostradę. Na szczęście, po kilku kilometrach była stacja benzynowa, gdzie z pewnością zdobędziemy rzetelną informację. Pani, którą Rafał pytał potwierdziła, że nie ma innej drogi, ale możemy śmiało jechać autostradą, bo w niedzielę policji nie ma a jak jest to i tak nie będzie nas zatrzymywać, tym bardziej że nie czepiają się pielgrzymów. Zresztą, za siedem kilometrów jest zjazd z autostrady i dalej będzie normalna droga. Podniesieni na duchu pojechaliśmy dalej i przejechaliśmy nią zamiast siedmiu, dwadzieścia siedem kilometrów, zanim trafiliśmy na właściwy zjazd. Ostatnie kilometry dzisiejszego etapu, tuż przed schroniskiem, kiedy wjechaliśmy już na drogę krajową dopiero okazały się uciążliwe, bowiem droga skurczyła się o połowę, ruch odbywał się oczywiście w dwóch kierunkach a pojazdów przybyło też w dwójnasób. Pędziły one na łeb na szyję niemal się o nas nie ocierając, a my trzymaliśmy się kurczowo prawej strony jezdni mając nadzieję , że nic złego nam się nie stanie. Tak dojechaliśmy do miejscowości Najera, gdzie nie szukając domu pielgrzyma zatrzymaliśmy się na campingu położonym tuż przy centrum miasta i rozbiliśmy namioty. Nareszcie można się było wykąpać i przebrać, bo każdy lepił się od potu, który solidnie nas pokrywał na każdym z podjazdów podczas dzisiejszej trasy. Codziennym też rytuałem, przynajmniej przez pierwsze dni było pranie, jako że nie sposób wziąć ze sobą kilkanaście zmian bielizny. Poszedłem do sanitariatów, biorąc ze sobą czyste majtki i po skończonej kąpieli wyprałem, zamiast tych co zdjąłem właśnie te czyste po raz drugi. Musiałem wracać do namiotu w ręczniku, a na drugi dzień moje juki były przyozdobione mokrymi gaciami, które schły w czasie jazdy.
Na razie jednak nadeszła wreszcie pora na zwiedzanie miasta. Było już ciemno ale poszliśmy do jego centrum by wreszcie zjeść coś porządniejszego po całodniowej jeździe a przy okazji może zobaczyć coś ciekawego. Jakże był to inny obraz niż za dnia, kiedy wśród nielicznych mieszkańców widoczni byli jedynie przechodzący pielgrzymi ze swoimi ogromnymi plecakami. Puste ulice zapełniły się tłumem, było gwarno i wesoło. Panie w różnym wieku stawały na środku drogi tarasując przejście i zawzięcie acz głośno dyskutując. Młode mamy tuliły do siebie swoje malutkie pociechy, siedząc na wysokich stołkach przy bufetach restauracyjek. Panowie, również w grupkach nie ustępowali w zajadłości i poziomie decybeli w dyskusjach swoim żonom i córkom, a pomiędzy starszymi przebiegały kilku i kilkunastoletnie dzieci również głośno się nawołując. Powietrze aż drżało od hałasu, coś zupełnie nowego dla naszego nie przyzwyczajonego do takiego harmideru ucha. Przypominało mi to dzielnice handlowe tak zwane „Suki” w miastach arabskich, ale tutaj nikt niczego nie sprzedawał, taki po prostu jest styl życia mieszkańców tego regionu Hiszpanii, a może nie tylko tego regionu? Nie wiem. Długo szukaliśmy jakiegoś bardziej ustronnego miejsca, a gdy wydawało się, że je znaleźliśmy, to po kilku minutach w naszym lokalu było tak jak w innych. Dopiero wypite na pusty żołądek piwo spowodowało, że hałas zaczął mi coraz mniej przeszkadzać. Po drugim nie przeszkadzał już wcale i moim towarzyszom również. Po trzecim! Tak tak, były trzy! Sami już hałasowaliśmy Kolejny dzień rozpoczął się pobudką o godzinie siódmej, kiedy jest jeszcze zupełnie ciemno. To znaczy pobudka dotyczyła mnie i Rafała, bo ksiądz zwykle budził się pół godziny wcześniej by przy świetle latarki czytać z brewiarza swoje poranne modlitwy. Muszę przyznać, że jest on bardzo dobrze zorganizowany i dba o porządek wokół siebie. Wszystko musi być na właściwym miejscu i tak jak potrzeba. Rozbijając wieczorem namiot wiązałem sznurki do śledzi w ten sposób jak kiedyś krowę do palika. Wszystkie poodwiązywał i zrobił jak powinno być zrobione ustawiając właściwe długości linek. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebna praca, bo krowa nigdy nie uwolniła się z mojego wiązania sprawdzonego przez rolników dziesiątki a może i setki lat, co najwyżej wyrwała palik i poszła paść się w buraki do sąsiada, ale co poradzić na pedanta?
Po kawie, którą sami sobie zaparzyliśmy ruszyliśmy w dalszą drogę. Aura coś nam dzisiaj nie sprzyjała, bo chociaż nie było zwykłego o tej porze dnia zimna, to wiał dosyć silny wiatr prosto w twarz, który przy podmuchach prawie wstrzymywał rowery. Nasilał się on i słabł ale w rezultacie towarzyszył nam przez prawie sześćdziesiąt kilometrów dzisiejszej trasy prowadzącej przeważnie pod górę. Wzdychałem się do świętego Jakuba, by odwrócił go w drugą stronę i musiała to być bardzo żarliwa prośba, bo pozostałe trzydzieści, które dzisiaj przebyliśmy w drodze do Burgos, kolejnego etapu naszej podróży jechaliśmy już z wiatrem wzmagającym się coraz bardziej ale wiejącym w plecy i to w dodatku z górki, sama przyjemność, gdy przez tak długi odcinek drogi z rzadka jedynie trzeba używać pedałów. Chcieliśmy przybyć do schroniska nieco wcześniej by zapewnić sobie nocleg w łóżku ale nic z tego. Po przyjeździe okazało się, że wszystkie miejsca są już zajęte. Na szczęście pozwolili nam rozbić namioty i skorzystać z sanitariatów a właściwie to pozwolili nam jedynie rozbić namioty bo z sanitariatów pozwoliliśmy sobie korzystać sami, nie warto za dużo pytać bo to zaraz kosztuje. Dzisiaj mieliśmy pierwszą awarię. W moim rowerze uciekło powietrze z tylnego koła i trzeba było je naprawiać. Przed wyjazdem byliśmy przygotowani na taką ewentualność i kupiliśmy trzy zapasowe dętki. Okazało się jednak, że przezorności nigdy nie jest za dużo, jedna z nich okazała się dziurawa a my tego nie sprawdziliśmy. Na szczęście pozostałe były dobre i można było kontynuować jazdę. Dzisiejszy dzień był jednym z tych, o których można powiedzieć, że minął bez historii, nic szczególnego się nie wydarzyło, całą uwagę poświęcałem walce z wiatrem i wzniesieniami terenu. Jakoś nie myślę o domu ani o pracy, chociaż trochę tęsknię już za gderaniem małżonki, która przypomina mi w SMS abym pamiętał o lekarstwach i uważał na siebie. Uważam, ale co innego można robić jak tylko zwracać uwagę by nie zlecieć z roweru i nie wpaść pod samochód? Wszystkie inne zagrożenia nie są większe niż u nas w Polsce. Zresztą, statystyki wskazują, że najwięcej wypadków ma miejsce we własnym domu to my, oddaleni od niego na tak dużą odległość jesteśmy tutaj bezpieczniejsi. Na wszelki wypadek wykupiłem przed wyjazdem solidne ubezpieczenie dla siebie i Rafała, natomiast ksiądz postarał się o kartę potwierdzającą jego ubezpieczenie w Polsce. Kiedy jesteśmy tak zabezpieczeni i dodatkowo zaopatrzeni przez moją małżonkę w cały pakiet medykamentów to z pewnością nic nam się nie stanie. Zostawałem dzisiaj z tyłu lub wyrywałem do przodu by być sam i móc swobodnie rozmyślać, jakoś naszła mię taka potrzeba. Myśli snuły się spokojnie i leniwie w stronę całego świata: pogodnego, życzliwego ludziom, dobrego i sprawiedliwego – świata nierealnego, ale co to szkodzi marzyć? Taki stan ducha, to zapewne są medytacje, chociaż nigdy nie zdołałem się dowiedzieć co to słowo właściwie oznacza. Będę musiał wieczorem, gdy będziemy sami zapytać księdza. Zapewne jest on bliżej tych spraw niż przeciętny śmiertelnik to może mi to wyjaśni? Pielgrzymowanie a w zasadzie jazda rowerem specjalnie mnie nie męczy i nie miał bym nic przeciwko temu, by trwała ona jak najdłużej, gdy tymczasem zbliżamy się już do połowy trasy. Nawet nie spostrzegłem, kiedy to minęło. Pewnie byłoby inaczej, gdybym nie był dobrze przygotowany kondycyjnie, ale solidny trening przez całe lato zrobił swoje. Ponadto mam dwóch opiekunów - przewodników: księdza i Rafała, którzy martwią się o wszystko. Ja nie muszę myśleć o pilnowaniu drogi, o sprawach bytowych i mogę sobie śmiało bujać w obłokach narażając się przez to od czasu do czasu na ich drwinki i drobne złośliwości. Obydwaj okazali się godnymi siebie, dyskutują o sprawach filozoficznych, zwłaszcza kiedy jeden wypije wieczorem nieco wina a drugi piwa, albo podśmiewają się z siebie, co mi jest szczególnie na rękę, bo wówczas mnie zostawiają w spokoju. Dzisiaj, przed „zakwaterowaniem” zwiedzaliśmy katedrę w Burgos i całe szczęście, że Rafał wymógł to na nas przed udaniem się do schroniska, bo później byłaby już zamknięta a jest to budowla, która po prostu imponuje, zarówno swoim wyglądem jak i wielkością oraz wystrojem wnętrza. Spotkaliśmy tam dwóch panów z Polski, którzy idą do Compostelli piechotą, również byli zachwyceni katedrą. Nie podejmuję się jednak ją opisać, byliśmy tam zbyt krótko i za dużo wspaniałości znajduje się w jej wnętrzu. Odpuściłem sobie nawet fotografowanie, oprócz schodów nie prowadzących do żadnego pomieszczenia – oficjalnie i tak nie można tego robić, czego jednak turyści nie respektują. Postanowiłem, że znajdę w internecie publikacje o niej i poświęcę jej dłuższy czas, jest tego warta.
Kolejny ranek wstał zimny i mokry od rosy, było prawie tak, jak w czasie pierwszego naszego noclegu w górach. Szczęśliwie wczoraj wieczorem położyłem się spać w swoich wojskowych spodniach i w polarze zamiast w piżamie i dzięki temu było mi nad ranem tylko trochę zimno. Przesadziłem nieco ze śpiworem biorąc najcieńszy, jaki mam podczas gdy miałem do wyboru jeszcze puchowy, niewiele cięższy, ale to za radą internautów, którzy przeszli już szlak. No cóż, każdy ma inne doświadczenia. Oni nocowali w schroniskach a tam rzeczywiście jest ciepło, nieraz aż za bardzo, gdy w jednej, niewysokiej sali śpi kilkadziesiąt osób na piętrowych łóżkach to pewnie i zimą wystarczył by cienki śpiwór. Namioty przydają się bardzo, bo dają dużą niezależność, jednak trzeba również korzystać ze schronisk z prostych powodów, można się tam wykąpać i ewentualnie poprać swoje rzeczy. Dzisiaj święty Jakub wyraźnie sprzyja pielgrzymom jadącym do niego rowerami. Nie jest przesadnie gorąco i przez całą drogę mamy dosyć silny wiatr w plecy. Ponadto nie ma ostrych podjazdów, chociaż teren, z wyjątkiem krótkich płaskich odcinków drogi jest mocno pofałdowany. W jednej z miejscowości czekała nas niespodzianka. Przejeżdżaliśmy przez most nad rzeką, która nazywa się „Odra”. W niczym nie przypomina naszej, bo jest znacznie mniejsza, zarośnięta i płynie bardzo leniwie tak, że na dobrą sprawę nie bardzo można było zobaczyć, w którą stronę, ale nie o to przecież chodzi a o swojsko brzmiącą nazwę. Nie była to jedyna nazwa o polskim brzmieniu, kolejnego dnia spotkaliśmy „Barany” w nazwie miejscowości, ale to już nie było to samo, bo w połączeniu dwoma innymi słowami hiszpańskimi. Castylia przez którą jedziemy, to przeważnie puste tereny pełne ściernisk, które inaczej niż u nas nie są podorywane zaraz po ścięciu zboża i ogromnych połaci dojrzewających już słoneczników. Droga na przestrzeni kilku nieraz kilometrów jest wolna od jakichkolwiek samochodów, pewnie wszyscy wolą poruszać się niedaleko biegnącą autostradą a więc powietrze na tym stepie, bo takie skojarzenie mi się nasuwa, jest niezwykle czyste, przejrzyste, pachnące ziołami i słonecznikiem wydzielającym w słońcu bardzo miły, lekko eteryczny zapach. Jazda w takich warunkach to sama przyjemność, zapomina się o mijanych kilometrach i kolebiących się na bagażniku jukach, nie wiem jak moi towarzysze, ale ja mógłbym tak jechać i jechać nie czując zmęczenia aż do zapadnięcia zmroku a potem robić namiot i nie dbając o higienę walnąć się spać. Tą idyllę jazdy przerwał nagły wypadek, niezbyt groźny. Nagle Rafał zaczął dziwnie podskakiwać i wyginać się na siodełku, a po chwili ruszył gwałtownie w stronę jakiejś odrapanej, starej wiaty stojącej przy drodze i z wielkim pośpiechem zaczął ściągać portki. Po chwili wyjaśniła się przyczyna takiego dziwnego zachowania. Wpadł mu pod koszulę wielki czarny robak. Chcąc się wydostać z uwięzi, zanurkował pod jego majtki i zadał pierwszy cios w pośladek. To wówczas podskoczył na siodełku. Celem następnego ataku robaka stały się jego klejnoty rodzinne i to go wygięło a kolejny cios wymierzony został w nogę. Pewnie by się na tym nie skończyło, ale zdążył ściągnąć spodnie i robak uciekł nie pozostawiając mu satysfakcji pozbawienia go życia, na co syn mój, jak widziałem miał szaloną ochotę. Po tej przygodzie – jeszcze teraz czuję, że łazi po mnie robak, gdy to piszę, chociaż nie mnie ugryzł, już bez przeszkód dotarliśmy do Carrion de los Condes, gdzie postanowiliśmy odnaleźć schronisko i podbić nasze paszporty. Jest to niewielka mieścina z kościołem na wzgórzu. Jechaliśmy szlakiem pielgrzymim za żółtymi strzałkami, które nagle się urwały i nie wiadomo było gdzie jechać. Rafał z księdzem zaczęli pytać kobietę, która szła chodnikiem naprzeciw nas. Wydawało się, że nie mogą dojść z tą informatorką do porozumienia, bo choć wysilali się jak mogli, mając do dyspozycji te kilka hiszpańskich słów, na które inni reagowali przynajmniej wskazaniem kierunku ona odpowiadała stale to samo po hiszpańsku, czego nie mogliśmy zrozumieć i kiwała głową, że niby tak, robiąc przy tym bardzo zdziwioną minę. W końcu zniecierpliwiona, wskazała ręką na drzwi, które znajdowały się metr od nas. Były to oczywiście drzwi prowadzące do schroniska. Teraz wyjaśniło się, dlaczego biedna kobieta nie mogła zrozumieć, czego chcą ci dwaj pielgrzymi, tak natarczywie dopytujący się o schronisko, pod którym stali. Podbiliśmy paszporty u miłej starszej pani, która zdążyła w paru słowach opowiedzieć Rafałowi swoją historię, powtarzają zapewne kilkadziesiąt razy na dzień tym, którzy ją rozumieli. Urodziła się w Argentynie, dokąd przyjechał z Irlandii jej ojciec i gdzie poznał matkę. To on właśnie natknął ją, jak się wyraziła miłością do ludzi i pragnieniem służenia im. Doszła do wniosku, że najbardziej spełni się w swojej misji pomagając pielgrzymom na szlaku do Compostelli i stąd jej obecność w Hiszpanii. Bardzo biegle włada językiem hiszpańskim, co jest oczywiste bo takim samym posługują Argentyńczycy i angielskim, ale też potrafi dogadać się z pielgrzymami po niemiecku i francusku. Polskiego niestety ani w ząb, szczęście tylko, że Rafał mógł sobie z nią porozmawiać po angielsku, bo inaczej nie poznalibyśmy na szlaku naszej wędrówki historii tej ciekawej kobiety, której już sam wygląd wskazywał, że jest osobą uduchowioną. Miała długie siwe włosy luźno rozpuszczone i stale się przyjemnie uśmiechała. Myślę, że jest osobą bardzo szczęśliwą robiąc to do czego czuje powołanie. W zasadzie mogliśmy zanocować w tym schronisku, ale było jeszcze dosyć wcześnie, a więc trochę jeszcze popedałujemy aby maksymalnie skrócić jutrzejszy dystans. Będziemy wówczas w León, gdzie jest piękna katedra, której warto poświęcić nieco więcej czasu. Kiedy odjeżdżaliśmy, pani zatrzymała jeszcze Rafała i sprzedała mu prawdę o Camino, której ponoć dowiedziała się zupełnie niedawno, a mianowicie to, że przejście jednej trzeciej trasy wzmacnia u pielgrzymów siły fizyczne – tutaj w pełni się z tym godzę, bo tak jest właśnie ze mną, kolejna trzecia część wzmacnia ich psychicznie – sądzę, że już zaczynam odczuwać pozytywne jej skutki, a ostatnia wzmacnia w człowieku wiarę, wzmacnia duchowo. Po przejściu całej trasy jest się jak nowo narodzonym – no zobaczymy jak to będzie, może nie doświadczymy w pełni tego uczucia jako, że nie idziemy a jedziemy rowerami do naszego świętego a to jest zawsze mniejszy wysiłek, ale mam nadzieję, że się sprawdzi, ciekawe
na szlaku - Hiszpania

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować