kraj:
Turcja
, objazdowa autor: test529
15-05-2012 00:05, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Turcja w sandałach, 11-28.08.2011

wyprawa autostopowa do Turcji

Turcja – relacje z podróży
Przygodo, przygodo spotkania z Tobą zawsze pozostają na długo w pamięci.

11.08
O 6:00 wyruszyliśmy na długo oczekiwaną podróż do Turcji, lot Warszawa – Burgas (Bułgaria) zakupiony po promocyjnej cenie 19.05. Ja po nieprzespanej nocy, mąż po przespanych kilku godzinach. Pogoda szara i zimna. Spodziewaliśmy się, że w Bułgarii czeka na nas słońce jak w zeszłym roku. Nadzieje na słońce zniknęły wraz z komunikatem, który usłyszeliśmy w samolocie, „temperatura w Burgas wynosi 16 C i pada deszcz” w tym momencie wszyscy współpasażerowie wydali okrzyk głębokiego niezadowolenia.

Dolecieliśmy na miejsce, na lotnisko w Sarafowie pod Burgas. Deszcz akurat nie padał, ale faktycznie było zimno i dookoła chmury. Poszliśmy drogą z lotniska prowadzącą do centrum. Tam znaleźliśmy coś w rodzaju baru mlecznego gdzie zjedliśmy ciepły posiłek, ale jako że zaczęło padać, to wypiliśmy sobie jeszcze po herbacie ze stojącej pod barem maszyny. Po ukojeniu głodu i pragnienia udaliśmy się nad morze celem znalezienia odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Jakoś przeczekaliśmy do wieczora w namiocie, ja spałam około 3h, bo już nie dałam rady zmęczeniu. Mąż był jeszcze w sklepie po picie i jedzenie na wieczór i około 21:00 poszliśmy spać.

12.08
Wstajemy rano, a po wczorajszej niepogodzie ani śladu. Świeciło piękne słońce zupełnie jak na zamówienie. Szybko zwinęliśmy namiot, zjedliśmy coś i poszliśmy na wylotówkę na Burgas. Miejsce było kiepskie, wiadukt z szybko jadącymi samochodami, więc po niecałej godzinie postanowiliśmy, że do Burgas podjedziemy autobusem.

Gdy dojechaliśmy, zakupiliśmy jedzenie, napełniliśmy butelki wodą, umyliśmy sobie zęby w przydworcowym kraniku (ja umyłam nawet stopy) i dokładnie przyjrzeliśmy się mapie po czym uznaliśmy, że znowu trzeba będzie skorzystać z autobusu, by dojechać do rozwidlenia na drogę na Malko Tarnovo, czyli do granicy z Turcją. Wszystko niby proste, nawet znaleźliśmy autobus jadący w odpowiednim kierunku, tylko jak teraz wytłumaczyć, że my chcemy się dostać jedynie do tego skrzyżowania, a nie do jakiejś konkretnej miejscowości. Bilety zostały nam sprzedane i tak prawie do samego końca, a ludzie wskazali nam nie to skrzyżowanie, o które nam chodziło, tylko wcześniejsze, nie mniej jednak byliśmy już w miejscu, które nadawało się do łapania stopa.

Na pierwszy samochód nie trzeba było długo czekać, dalej bywało różnie. W jednej miejscowości czekaliśmy chyba ze 2 godziny, za to zabrali nas z niej policjanci czy inna straż, a gdy wysiedliśmy z ich samochodu od razu zatrzymał się następny i to jadący na samą granice.

Po dotarciu do granicy zakupiliśmy wizy, które dla turystów z Polski kosztują 10 euro na osobę i ważne są przez 180 dni. Dopiero po przekroczeniu granicy okazało się, że jedyny kantor jest po stronie bułgarskiej, a my przecież nie mieliśmy żadnych tureckich pieniędzy, z resztą nie mielibyśmy ich nawet gdzie wydać, bo wszędzie dookoła były tylko góry i lasy, na dodatek pan z budki granicznej powiedział nam by nie spacerować tj. w obrębie 10 km, ponieważ to jest teren wojskowy. Byliśmy więc skazani na łapanie stopa pod samą granicą. Staliśmy tak i staliśmy, zapoznając nawet jednego wygłodzonego psa, który przy chwili nieuwagi zabrał nam pojemniczek czekolady, który był naszym ostatnim jedzeniem. Było już po 18: 00 czy nawet później, mi powoli zaczynało robić się zimno, bo choć to ciepły kraj i lato to jednak granica jest położona w górach, gdzie jak wiadomo zabudowań żadnych nie ma, więc i wiatr dla siebie znajdzie drogę.

Pan z budki granicznej wpuszczając samochody patrzył się, jak stoimy już tyle czasu bezskutecznie. Ruch na granicy był w tym miejscu niewielki, bo główne przejście graniczne znajduje się w innym miejscu, które nie było nam po drodze.

W końcu doświadczyliśmy tureckiej dobroci, która towarzyszyła nam niezmiennie od tej chwili, ów pan z budki porozmawiał ze swoim kolegą, który akurat kończył prace, by zabrał nas, więc po chwili sunęliśmy już przez zielone przestworza, szeroką drogą, zatrzymując się jedynie na chwilę, gdy nasz kierowca przekazywał jakiś pakunek wojskowemu, który wyglądał bardzo sympatycznie, gdy podbiegł do naszego samochodu w pełnym umundurowaniu, w hełmie z podbródkiem, uzbrojony w karabin i uśmiech od ucha do ucha. Tak oto dotarliśmy do Kirklareli, gdzie znaleźliśmy kantor, zjedliśmy kebaba i poszliśmy w kierunku wylotówki.

Zapytaliśmy po drodze jednego policjanta czy w dobrym kierunku się kierujemy. On powiedział, by chwilę poczekać, bo właśnie jego kolega policjant jedzie w tamta stronę i nas podwiezie do zatoczki, byśmy nie musieli iść pieszo. Dotarliśmy do wielkiej zatoczki, kiedy akurat po chwili rozległ się głos muezina z pobliskiego meczetu nawołujący do modlitwy. Tam dało się już czuć, że jesteśmy w Turcji i przypuszczać, że nasza wyprawa będzie dużo bardziej niesamowita niż to sobie wyobrażaliśmy. Po chwili łapania stopa podszedł do nas jakiś chłopak i choć zupełnie się nie rozumieliśmy to był uśmiechnięty i bardzo skory do rozmowy, z resztą jak wszyscy Turcy, których spotkaliśmy na swojej drodze.

Było już ciemno, gdy zatrzymał się nam samochód, ale kierowcy nie mówili po angielsku, tylko po turecku, więc nie bardzo dało się porozumieć. Zrozumieliśmy tylko, że jadą w naszym kierunku, ale już nie to czy bezpłatnie. Podczas drogi zadzwonili do kogoś, kto mówił po angielsku i okazało się, że… siedzimy w taksówce. Na pytanie, czy to jakiś problem, powiedzieliśmy, że tak, bo my podróżujemy tylko autostopem i nie mamy pieniędzy na taksówki. W rezultacie odwieźli nas do Babaeski do drogi na Istambuł i nic nie kazali płacić.

W Babaeski właśnie, choć przecież było już około 21/22 spotkała nas pierwsza niesamowita przygoda. Szukaliśmy właśnie miejsca na nocleg, kiedy usłyszeliśmy jakąś muzykę i zobaczyliśmy w oddali tańczących ludzi. Moja ciekawość nie pozwoliła mi ominąć tego miejsca, bo pierwszy raz słyszałam taką muzykę i bardzo byłam ciekawa, co to też się tam odbywa. Z daleka sfilmowałam kawałek tańca, ale po chwili grupka dzieci spostrzegła, że mam aparat i koniecznie chciały, by zrobić im zdjęcie. Mąż stanął z nimi do zdjęcia i byli bardzo uradowani.

Nagle, nie wiadomo skąd, zjawił się też jakiś pan i jakaś pani i powiedzieli, że to wesele i że jesteśmy zaproszeni. Dali nam 3 krzesła (słyszałam, że warszawiacy to na 3 krzesłach siadają no, ale ….;)) pepsi, szklanki, obskoczyli dookoła patrząc się jak na małpki w zoo. W tym czasie para młoda była mniejszą atrakcją niż my – turyści z zachodu, którzy po zaledwie 2 dniach podróży, w tym jednym słonecznym nie zdarzyli się jeszcze opalić. Czuliśmy się dziwne będąc w centrum uwagi wszystkich gości weselnych, a jednocześnie zachwyceni ich gościnnością i zaciekawieni kulturą, muzyką, sposobem tańca, zabawami, które w odróżnieniu do naszych weselnych nie są tak wyuzdane. Panna młoda przebierała się za naszej tam obecności dwukrotnie. Odtańczyła też jeden taniec dla pana młodego.

Były sztuczne ognie, zimne ognie, cukierki dla dzieci oraz pan, który odganiał dzieci kijem, gdy zbytnio nie dawały nam spokoju popisując się przed nami jedno przez drugie. Jedna tylko dziewczyna znała trochę angielski, z resztą rozmawiało się na uśmiechy. Nie potrafili pojąć, że my – katolicy w piątki się nie bawimy i ciągle usiłowali nas namówić na taniec.

Posiedzieliśmy tam około 2h i byliśmy już bardzo zmęczeni, wiec chcieliśmy wyjść i znaleźć jakieś miejsce na namiot, ale nie było to takie proste. Od razu zebrała się grupka osób, która stwierdziła, że nas odprowadzi, choć nie wiedziała, dokąd idziemy. Nie mogli zrozumieć, że nie idziemy do hotelu ani na wylotówkę tylko mamy namiot i idziemy z nim na łąkę. Dla świętego spokoju powiedzieliśmy, że jedziemy wskazując na trasę, wiec nas przy niej zostawili, a my odbiliśmy w pole, gdzie jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć weselna muzykę, ale na pewno nie trwała ona do rana.

13.08
Przechodziliśmy przez miejsce wczorajszego wesela, by udać się do trasy. Pobojowisko zostało jedynie, a w miasteczku żywej duszy poza jednym chłopczykiem, który tamtędy przechodził.

Zatoczki nie było żadnej, wiec łapaliśmy po prostu na trasie. W tym czasie wzdłuż trasy przeszły krowy, a samą trasą kilkakrotnie w dowolnym kierunku po dowolnym pasie przejechał wóz z koniem – Turcy są szalonymi kierowcami, skąd już później zrobiliśmy nawet powiedzenie „jeździsz jak Turek”. Zabraliśmy się po dłuższym oczekiwaniu do kolejnej miejscowości na trasie, przy okazji dowiadując się, że droga, którą jedziemy, biegnie obok głównej drogi na Istambuł, równolegle do niej. Nie odbijaliśmy już jednak do tamtej trasy i obecną dojechaliśmy do Istambułu.

W drodze pisaliśmy do chłopaka z Couchsurfing, który miał nas nocować w Istambule, ale jako że nie odpisywał, napisaliśmy do drugiego, do którego mieliśmy adres, który odpisał prawie że natychmiast, że jest w domu i możemy przyjeżdżać. Od kierowcy dostaliśmy 10 lirów na 4 bilety, do niego i później z powrotem. Wieczór spędziliśmy z naszym gospodarzem na mieście, zwiedzając Istambuł nocą, natrafiając na ciekawy zespół grający na tradycyjnych tureckich instrumentach tuż pod wieżą Galata, której nie zwiedziliśmy z racji wysokiej ceny, a przy okazji zobaczyliśmy, gdzie znajduje się kościół katolicki, do którego wybieraliśmy się następnego dnia.

14-15.08
Różnica miedzy polskim stopem a tureckim jest taka, że gdy u nas wsiądzie się do TIR-a to wiadomo, że jedzie się 4,5h a później 45 minut postoju. Tam wiadomo tyle, że się wsiada i dalej się okaże. No i okazało nam się po ujechaniu około 150 km, że stajemy na herbatkę. Na herbatce okazało się, że jeszcze dostajemy po wodzie w kartoniku jak nasz jogurt i po soczku no i że nasz kierowca tutaj kończy trasę i że przesiadamy się do innego TIR-a.

Drugi tir był ostatnim tego dnia, bo tuż przed zmrokiem złapaliśmy 2 samochody. 5 Turków jadących na 2 auta z niewiadomych powodów, bez żadnego bagażu i to w dodatku do samego Denizli.

Przeliczyliśmy godziny i uznaliśmy, że tak około 24-1 powinniśmy być na miejscu. Napisaliśmy więc do Hasana – kolegi Dżigiego z pytaniem, czy to nie za późno, jeśli o tej porze do niego zawitamy. Wszak mieliśmy przybyć dopiero dnia następnego. Odpisał, że problemu nie ma, ale możemy mieć trudność ze znalezieniem adresu. Sprawa się skomplikowała, gdy okazało się, że nasi kierowcy najpierw objechali pół miasta, kupili jedzenia dla nas i dla siebie, później 5 razy po drodze stawali na herbatę i w końcu zamiast być o 24-1 zajechaliśmy do Denizli na 3:00.

Zaczepili policje w radiowozie pytając o adres, ale nie wiedzieli, więc po nocy dzwonili do Hasana, którego obudzili i powiedzieli, by po nas wyszedł. Najpierw chyba nie chciał, z tego, co udało nam się zrozumieć, ale w końcu po nas wyszedł. Był zły, że tak późno przyjechaliśmy, ujmując to w słowach „it’s too late”, ale po dotarciu do domu zaraz poczęstował nas arbuzem, jednocześnie oświadczając, że o 7: 30 pobudka, bo on idzie do pracy

16.08
Różnica miedzy polskim stopem a tureckim jest taka, że gdy u nas wsiądzie się do TIR-a to wiadomo, że jedzie się 4,5h a później 45 minut postoju. Tam wiadomo tyle, że się wsiada i dalej się okaże. No i okazało nam się po ujechaniu około 150 km, że stajemy na herbatkę. Na herbatce okazało się, że jeszcze dostajemy po wodzie w kartoniku jak nasz jogurt i po soczku no i że nasz kierowca tutaj kończy trasę i że przesiadamy się do innego TIR-a.

Drugi tir był ostatnim tego dnia, bo tuż przed zmrokiem złapaliśmy 2 samochody. 5 Turków jadących na 2 auta z niewiadomych powodów, bez żadnego bagażu i to w dodatku do samego Denizli.

Przeliczyliśmy godziny i uznaliśmy, że tak około 24-1 powinniśmy być na miejscu. Napisaliśmy więc do Hasana – kolegi Dżigiego z pytaniem, czy to nie za późno, jeśli o tej porze do niego zawitamy. Wszak mieliśmy przybyć dopiero dnia następnego. Odpisał, że problemu nie ma, ale możemy mieć trudność ze znalezieniem adresu. Sprawa się skomplikowała, gdy okazało się, że nasi kierowcy najpierw objechali pół miasta, kupili jedzenia dla nas i dla siebie, później 5 razy po drodze stawali na herbatę i w końcu zamiast być o 24-1 zajechaliśmy do Denizli na 3:00.

Zaczepili policje w radiowozie pytając o adres, ale nie wiedzieli, więc po nocy dzwonili do Hasana, którego obudzili i powiedzieli, by po nas wyszedł. Najpierw chyba nie chciał, z tego, co udało nam się zrozumieć, ale w końcu po nas wyszedł. Był zły, że tak późno przyjechaliśmy, ujmując to w słowach „it’s too late”, ale po dotarciu do domu zaraz poczęstował nas arbuzem, jednocześnie oświadczając, że o 7: 30 pobudka, bo on idzie do pracy.

17.08
Ustaliliśmy, że możemy zostać też na drugą noc, więc wychodząc wzięliśmy tylko bagaże podręczne no i karimaty, bo planowaliśmy pospać gdzieś pod drzewem, jak już zwiedzimy Pamukkale, bo w końcu spaliśmy tylko 4h.

Pamukkale jednak zachwyciło nas na tyle, że spędziliśmy tam 8h kąpiąc się w wapiennych basenach, napotykając ekipę kręcącą teledysk gwiazdy pop z Indii – Sumana, zwiedzając ruiny, a nawet spotykając wycieczkę Polaków.

Wejście kosztowało po 20 lirów na osobę, dodatkowo można było wykupić sobie za 10 lirów kąpiel w ścieżce zdrowia, ale z tego zrezygnowaliśmy.

Wieczorem po powrocie do Denizli postanowiliśmy najpierw znaleźć miejsce naszego noclegu, co wcale nie było takie proste, ale napotkani Turcy, jeśli sami nie znali odpowiedzi zaraz zaangażowali w to innych przechodniów, sąsiadów itd. żeby tylko nam pomóc. Udało się, ale mieliśmy jeszcze godzinę do czasu powrotu Hasana do domu, więc postanowiliśmy zrobić zakupy w markecie, do którego też musieliśmy szukać drogi. W końcu jeden z pytanych o drogę postanowił przejść się z nami, pomóc w tłumaczeniu w sklepie, bo znał angielski i turecki, a na końcu powiedział, że możemy do niego przyjść na kolację, którą dla nas ugotuje, choć sam mieszkał w jakimś pustostanie, bo w Turcji dorabiał jak tylko się dało po tym, jak zbankrutowała jego firma.

Przypominał mi takiego Stachurę dzisiejszych czasów. Gdy wracaliśmy ze sklepu pokazał nam na stojący pod jednym z domów samochód i powiedział „ o dzisiaj umyłem tym państwu samochód i dali mi obiad”. Ów napotkany człowiek był muzułmaninem, jednak nieobchodzących Ramadanu, dlatego obiad w dzień nie stanowił dla niego problemu. Wieczorem Hasan poczęstował nas naleśnikami (Dağma), które robiła jego mama, ja, jako że byłam najedzona nie spróbowałam ich, czego teraz żałuję. Później Hasan zagrał dla nas na baglamie, śpiewając coś do tego. Bardzo ładnie to brzmiało wszystko razem i stanowiło piękne zwieńczenie dnia.

18.08
Tego dnia zawitaliśmy do Ölüdeniz, miasta, o którym czytałam, że z niego wychodzi się na górę Babadağ , jak się później okazało nie z samej plaży, tylko trzeba by iść 4 km asfaltem i dopiero tam gdzieś skręcało się na właściwą drogę, darowaliśmy to sobie, bo dowiedzieliśmy się o tym wieczorem. Temperatury nie były sprzyjające chodzeniu z 10-12 kg plecakiem po górach, skoro w cieniu nic nie robiąc ociekało się potem (temp. odczuwalna wynosiła 58 C). Zawitaliśmy na błękitną lagunę, na którą wstęp kosztował 4,5 lira na osobę i nie wiedząc wcześniej, że można się tam również kąpać całą pogodę spędziliśmy na zwykłej plaży, a na lagunie byliśmy dopiero wieczorem.

Nie skorzystaliśmy też z rejsu na plażę pełną motyli, bo dla nas 15 lirów za osobę za taki rejs na tak niskobudżetowej wyprawie było za dużo. Wystarczy, że wieczorem zawitaliśmy na pizzę i piwo, gdzie okazało się, że dla klientów jest darmowy bilard bez ograniczeń czasowych. Było już po 22, gdy zawitaliśmy ponownie na plażę rozbijając namiot na jej uboczu.

19.08
Z Ölüdeniz, do Fethiye zabraliśmy się autobusem za 3,5 lira na osobę pamiętając, jak ciężko na tej trasie było coś złapać w przeciwną stronę. Po posiłku w Fethiye też podjechaliśmy autobusem do trasy na Kemer, bo tego dnia zaplanowaliśmy sobie odwiedzenie Kaş.

Dojechaliśmy wieczorem i do przejścia mieliśmy całe miasto, po kolacji zaczęło się długie poszukiwanie miejsca na namiot, w końcu pomógł nam jeden pan z brytyjskim akcentem, który praktycznie bez namysłu wiedział, jakie miejsce nam pokazać. Był to plac po starym bazarze, gdzie stały nieużywane łodzie, samochody, koparki, a rano przy składaniu namiotu odwiedził nas byk i krowa, którą to parkę na szczęście po chwili zawołała właścicielka. Z campingu nie skorzystaliśmy, bo kosztował 7 euro na osobę.


20.08
W Kaş plaże są kamieniste, co nie znaczy wcale, że nienadające się do użytku. Znaleźliśmy nawet taką bezpłatną z leżakami, parasolkami i zejściem do wody po schodkach. W drodze na plażę zaopatrzyliśmy się w mapy Kaş i Antalyi, które znajdowały się pod nieczynną w weekendy informacją turystyczną. Zrobiliśmy też pranie w miejskim kraniku, z którego woda nadawała się do picia, więc przy okazji napełniliśmy nasz 5-litrowy baniaczek, z którego wodę później na bieżąco przelewaliśmy do 1,5 litrowej butelki by było wygodniej pić.

Nie mogliśmy się zebrać znad morza, choć tego dnia planowaliśmy dojechać pod Antalyę, po drodze na wylotówkę zawitaliśmy jeszcze na ruiny antycznego teatru z I p.n.e., którego audytorium zwrócone jest w stronę morza.

Postanowiłam przejść się na pobliska górę celem zrobienia zdjęcia teatru z innej perspektywy. Długo czekaliśmy na stopa, ale sceneria była przepiękna. Czerwona ziemia i palmy sprawiały niebywałe wrażenie. Do Antalyi dotarliśmy wieczorem, ale powiedzieliśmy kierowcy, by zawiózł nas w jakieś miejsce, gdzie można będzie rozbić namiot. Zapytał o to jednego człowieka, który wiedząc, że będzie problem znaleźć takowe miejsce dosiadł się do naszego samochodu, co ciekawsze z przodu siedząc tym samym na spółkę z drugim na przednim siedzeniu no i wysadzili nas pod Antalyą koło campingu.

Okazało się, że nie możemy tam spać, nie ma możliwości noclegu pod namiotem czy coś takiego. Dwaj leśniczy, z którymi rozmawialiśmy za pomocą Google translatora na laptopie podpiętym gdzieś do przedłużacza z pobliskiej budki w lesie w końcu ustalili, że jedną noc możemy tu przenocować, tylko podjedziemy do innego wjazdu. Na miejscu poczęstowali nas kolacją, pyszne papryczki nadziewane ryżem i mięsem, liście winogron z tym samym nadzieniem, pomidory i tradycyjny placek z kminkiem, którego nazwy niestety nie znam, a którym to częstowani byliśmy bardzo często. Oczywiście do tego obowiązkowo herbata.

21.08
Rano musieliśmy zwinąć się z miejsca noclegu do 7:00, praktycznie od razu złapaliśmy samochód do Antalyi, gdzie o tej godzinie jeszcze praktycznie wszystko było pozamykane, więc musieliśmy poczekać nim otworzono jakikolwiek bar, jednak ten, który wybraliśmy okazał się jednym z naszych najgorszych posiłków. Udaliśmy się na mszę niedzielną po niemiecku do kaplicy, której adres znaleźliśmy w necie. Po drodze zwiedzaliśmy miasto. Po mszy znowu był poczęstunek, na którym spróbowałam zupełnie innej odmiany bananów niż te spotykane w Europie.

Na odchodne pojechaliśmy sobie tramwajem nad morze, z którym żegnaliśmy się do 18:00 i dopiero o tej godzinie ruszyliśmy na wylotówkę, tego dnia podjeżdżając jedynie na sam koniec Antalyi, gdzie spotkaliśmy Ukraińca – Dimę, który w drodze był dopiero 2 dni, nie miał ze sobą namiotu, karimaty i wszystkie rzeczy miał spakowane w mały plecaczek, a przyleciał z Kijowa na 12 dni. Rozmawiało nam się na tyle ciekawie, że zamiast machać przez godzinę staliśmy przy wylotówce rozmawiając.

W rezultacie Dima poszedł szukać miejsca, w którym można by spokojnie położyć się spać, a my po chwili machania wysłaliśmy do niego sms-a z pytaniem gdzie jest i zaraz do niego dołączyliśmy. Znaleźliśmy krzaki z kawałkiem trawy miedzy ulicami i to tej nocy posłużyło nam za nocleg. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to ostatnia nasza noc w Turcji.

22.08
Dima wstał przed nami, zostawiając nam kartkę ze słowami, że nie chciał nas budzić i ze spotkamy się na drodze. Doszliśmy do stacji, zakupiliśmy jedzenie i poszliśmy machać. Po niedługim czasie złapaliśmy samochód do samego Istambułu, po chwili widzieliśmy, że Dima nadal stoi, tylko że stał kawałek dalej, gdyby stał z nami pewnie już siedziałby w tym, co i my samochodzie. Z samochodu napisaliśmy do Dżigiego z pytaniem, czy możemy się u niego ponownie zatrzymać na jedną tym razem noc, okazało się jednak, że tego dnia nocuje u niego kuzyn Mustafy, jego współlokatora, którego też mieliśmy przyjemność poznać, no i niestety nie może nas przyjąć.

Po dojechaniu do Istambułu, zjedliśmy kebaby i pytając Dżigiego o wskazówki dotarliśmy na wylotówkę, z której autobusem podjechaliśmy do pobliskiej wioski. Skąd TIR-em dostaliśmy się na autostradę gdzie złapaliśmy autokar, wykorzystując znany już od Dimy zwrot „param jok” co oznacza „nie mam pieniędzy” by uniknąć takiej przygody, jak ta z taksówką. Z autokaru wysiedliśmy na postoju na stacji jeszcze przed Edirne, do którego jechał, chcieliśmy gdzieś w okolicy rozbić namiot, ale zapoznany kierowca jakiegoś TIR-a powiedział, że on zawiezie nas na granicę, tak też się stało.

Na granicy pogranicznik na pytanie, czy po stronie bułgarskiej możemy rozbić namiot, odpowiedział, że tam nie ma takiej możliwości, ale spać możemy tutaj na trawie na pasie ziemi niczyjej. Zdziwiliśmy się trochę myśląc, że żartuje i gdyby nie to, że na owej trawie leżało na materacach, karimatach, pod kocami i w śpiworach już kilka osób to pewnie byśmy się niej nie rozbili. Choć byliśmy jedynymi osobami, które tam rozbiły namiot i rano zostaliśmy obudzeni o 8, by się zwijać.

23.08
Zaczęliśmy wraać do polski przez Bułgarię, w której po drodze trafił nam się nocleg w Tirze u Turka, który poczęstował nas kolacją i herbatą. W Bułgarii również, a konkretnie w Sofii, trafił nam się nocleg przypadkowo u Mari z Couchsurfing, przez której chłopaka, Aleksandra zostaliśmy zaczepieni na ulicy z pytaniem czy nie potrzebujemy może noclegu i czy jesteśmy zapisani do Couchsurfing.

24.08
Do centrum podjechaliśmy z Maria i po zakupach metrem pojechaliśmy na wylotówkę gdzie po dość długim oczekiwaniu zabrał nam jakiś pan kilka km dalej a tam już jedna para łapała stopa do Belgradu i dalej do Niemiec i mówili że stoją 30min-1h. My postaliśmy około 3h aż złapaliśmy TIR-a w którym jechał nie kto inny jak Turek:) Po drodze częstował nas winogronami a na koniec poczęstował herbata i kolacją i zaproponował nam byśmy spali u niego w TIR-ze a ano pojedziemy dalej (wtedy jeszcze myśleliśmy ze owo dalej tzn. do Budapesztu a nie tylko około 100km dalej).

25.08
Ten kraj nie kojarzy nam się dobrze, bowiem oczekiwanie na stopa przed Belgradem zajęło nam 9h przez co już nie zwiedzaliśmy go,chcąc się jak najszybciej wydostać z tego kraju. Choć dzień zaczął się miło bo po noclegu w TIR-ze, którym myśleliśmy, że dojedziemy do Budapesztu, a w trakcie okazało się, że to nie nasz kierowca tam jedzie tylko jego kolega, a nasz odbija w inna stronę. Humory mieliśmy dobre i byliśmy pełni optymizmu, bo w końcu jak jeszcze nigdy na tej wyprawie, już o 9 rano byliśmy na wylotówce i mieliśmy za sobą pokonanych ponad 100k. Jednak przestało być ciekawie kiedy utknęliśmy i dopiero po 9h ktoś się nad nami ulitował wywożąc nas za Belgrad, to pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było zawitanie do restauracji, która choć jedyna przed bramkami na autostradę jedzenie miała smaczne. Pewnie nie jest to obiektywne bo od rana żywiliśmy się jedynie seven day's -ami, chrupkami orzechowymi itp. bo tylko to było do kupienia na stacji benzynowej pod która tkwiliśmy tyle czasu.By było ciekawiej stopa łapaliśmy obok leżącego na poboczu zdechłego psa. W momentach czarnego humoru przychodziło nam do głowy, że pewnie też tu stopa łapał i się nie doczekał.
Potem nam się poszczęściło, bo jeszcze z końcówki Serbi, już po zmroku złapaliśmy 2 panów którzy przewieźli nas przez całe Węgry, kupując nam kanapki na stacji i wysadzili nas na granicy ze Słowacją. Właściwie to jeden nas wysadził bo drugi wysiadł wcześniej. Jako że była to okazja do podjechania bliżej Polski to Bukaresztu nie zwiedziliśmy. Ja byłam tam zmęczona że nawet głowy nie podniosłam gdy kierowca zatrzymał się wysadzić swojego kolegę. Mąż wyjrzał przez okno i tyle było ze zwiedzania.Spać poszliśmy tuż pod granicą.

26.08
Ruszyliśmy z Komarna rano, stop szedł dobrze choć podjeżdżaliśmy z początku po 10-20km. Później po postoju na posiłek i zakupy od razu złapaliśmy stopa na dłuższa, około 100km trasę. Jeszcze tego samego dnia dojechaliśmy do Polski, a konkretnie do Rabki gdzie trochę pomachaliśmy ale w końcu poszliśmy na stację po picie i spać. Na stacji okazało się że w naszym kraju nie przyjmują euro. Było to tym bardziej dziwne, bo w Serbii nie mieliśmy problemu z płatnością euro na stacji, nie mówiąc już o Węgrzec czy Słowacji. Gdy kręciliśmy się po okolicy szukając jakiejś miejscówki na namiot, jakiś pan który pilnował maszyn budowlanych, robotników którzy robili pobliską drogę, zaprosił nas na herbatę:) Miły akcent na koniec dnia a nocleg ostatecznie znalazł się obok tejże remontowanej dorgi, która z resztą była wylotówką na Kraków.

27.08
Rano poszliśmy do sklepu po jedzenie, którym były parówki i bułki bo choć mieliśmy przy sobie euro to przecież nigdzie nie dało się nim zapłacić. Posileni poszliśmy zwiedzić skansen kolei w Chabówce. Na miejscu spotkała nas niespodzianka bo okazało się że dziś odbywa się parowozjada i z tej okazji nie tylko wstęp darmowy, krówki rozdawali to jeszcze można było pooglądać stare parowozy. Nie zostaliśmy do końca bo chcieliśmy jeszcze na wieczór dotrzeć do Włoszczowy gdzie mieszka moja przyjaciółka. Parowozjada uratował nas też pod względem finansowym bo tam udało się wymienić trochę euro przy okazji zakupu coli, co prawda po kursie 3zł ale jak się nie ma innej to dobre. Do Krakowa ruszyliśmy około 14:00, dojechaliśmy szybciutko. Tam wymieniliśmy resztę euro, zjedliśmy, zorbiliśmy zakupy i pojechaliśmy na wylotówkę z które zabrała ans parka która jechała do Końskich ale ostatecznie odwieźli nas do Włoszczowy, gdzie po dojechaniu spotkaliśmy się po 2,5 roku nie widzenia się, z Elvirką, Dzwiedziem i poznaliśmy ich córeczkę Micalinkę, pryz okazji tez zobaczyliśmy ich nowo postawiony dom, który do tej pory widzieliśmy jedynie na projektach i zdjęciach. Wieczorem piliśmy winko jakieś własnej roboty ale było paskudne bo zamiast winem, smakowało spirytusem.

28.08
Poszliśmy na 10:30 na mszę a później już tylko po bagaże i w drogę. Pierwszy samochód złapaliśmy od razu. Nawet Elvi z Dzwiedziem, którzy nas odprowadzali, widzieli jak wsiadaliśmy. Później też nie było źle bo to Otwocka dotarliśmy dwoma samochodami a stamtąd skm-ka do dworca wschodniego gdzie przyjechał po nas kolega bo zabrakło na 35 groszy na bilety do domu.
Turcja

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować