kraj:
Gruzja
, Gruzja autor: Gerber
18-10-2012 14:10, ocena: 0.00/0 komentarzy: 0

Gaumardżos Gruzja - część 8 ostatnia, 2012

Wino, figi, oko i szpital

Gruzja – relacje z podróży
Po 6 rano dojeżdżamy do Tbilisi. Zamiast czekać bez sensu do wieczora w Tbilisi pojedziemy do Telavi. Tylko bagaże trzeba gdzieś skitrać. Jest przechowalnia (po rosyjsku kamera chranienia). W obrzydliwym, starym, ciemnym i śmierdzącym przejściu podziemnym pomiędzy peronami. Zaufania nie budzi. Ale i tak zostawiamy plecaki. Bagaże dostają kartkę i numerek 54. Za 10 lari lądują na półce z namazanym kredą na ścianie numerem 54. Gdyby nie ta kamera chranienia to nie zaryzykowalibyśmy wejścia do tej paskudnej nory.

Jedziemy na inny dworzec. Jest przyjemny rześki poranek – zupełnie jak pierwszego dnia w Gruzji. Tu też przeszła jakaś burza i ulewa. Taksówkarz jak zwykle proponuje jazdę jego samochodem aż do Telavi. Uparliśmy się jednak na marszrutkę. Będzie o połowę taniej. W 2,5h docieramy na miejsce. Telavi to stolica Kachetii, kolejnego z regionów Gruzji, słynącego z dużej ilości winnic. Ale zły moment na zwiedzanie miasta trafiliśmy. To kolejne miasto w gigantycznym remoncie. Wszystko, po prostu wszystko w trakcie remontu. Ale jak skończą będzie wspaniale.

Z braku ciekawszych zajęć idziemy na bazar kupić trochę pamiątek, trochę mielonej na miejscu kawy, gruzińskiego snickersa (zwanego „czurczchela”), czyli orzechów połączonych sznurkiem, otoczonych masą z soku z winogron gotowanych z mąką oraz cukrem. Oczywiście co dokładnie znajduje się w tym snickersie dowiedziałem się dopiero po powrocie, bo na bazarze nie byłem w stanie się dowiedzieć co kupuję.

Po zakupach bierzemy dziadka z ładą i każemy się zawieść do winnicy Shumi. Dziadek ma łatwo. Za piątaka zjeżdża z nami z wyłączonym silnikiem przez parę kilometrów z góry i tylko chwilami włącza go żeby się ponownie rozpędzić. Z powrotem będzie miał gorzej. Spędzamy kilka chwil w winnicy smakując takie sobie wino i oglądając stare szklanki i garnki. Tak naprawdę delektujemy się ciepłem Kachetii.

Decydujemy nie wracać do miasta tylko złapać marszrutkę albo stopa po drodze. Nie mija 15 minut i zatrzymuje się mercedes z wielkim Gruzinem za kierownicą i pijanym gościem obok. Mówią, że jadą do Tbilisi. Mamy wsiadać. Może być ciekawie. Obaj wyglądają na lekko wciętych. Gadka zbytnio się nie klei. Pędzimy na złamanie karku, jak to w Gruzji, wyprzedzając zawsze tam gdzie nic nie widać. Obyśmy dojechali w jednym kawałku. Nic nie słyszę z tego, co mówią. Nie ma na to szansy, Prędkość i otwarte okna skutecznie ich zagłuszają. Coś tam jednak opowiadamy o samochodach i innych pierdołach. Gruzin od razu chce się zaprzyjaźniać. Podaje swoje dane, numer telefonu i mówi, że potrzebuje wizy do Włoch. Nie lubię tego. Po drodze odbieramy jakąś forsę od faceta z innego samochodu. Zatrzymujemy się przy straganach i kupują nam figi, robaczywe śliwki i winogrona, a po chwili dorzucają czekoladę. Pojawia się też pomysł szaszłyków przydrożnych. Chyba nigdy nie jadłem świeżych fig. Pasażer wpada jeszcze do sklepu po browar i ruszamy dalej. Oj dobrze jest zawiany.

Włączają nam ruską biesiadną muzykę i klaszczą w jej rytm śpiewając jednocześnie. Nie przeszkadza im to oczywiście w dalszym wyprzedzaniu pod górkę i na trzeciego. Wręcz przeciwnie. Mają fantazję. Są jednak dziwni. Ale na razi cieszymy się ich gościnnością. Dobrze chyba trafiliśmy.

Nagle cała atrakcja odchodzi na bok. Agnieszce coś się stało w oko. Wygląda jak z horroru. Całe białko wokół źrenicy spuchło i zrobiło się galaretowate. Wygląda jakby miało się zaraz wylać. Ni diabła nie wiemy skąd to się wzięło. Czy coś wpadło do oka, czy ugryzło, czy może jakieś uczulenie się ujawniło. Może na te figi? Po paru minutach stajemy. Gruziński pasażer sika, a my dzwonimy do firmy na M po pomoc. Oddzwaniają po parunastu minutach. Nie mają podpisanych umów z żadną placówką w Tbilisi. Zlecają załatwienie sprawy korespondentowi. Eh. Już wiem co to oznacza od strony finansowej dla firmy na „A”. Nie ma to znaczenia. Niech robią. Mają zorganizować wizytę w ciągu 2 – 3 godzin. Zobaczymy. Kierowca widzi co się dzieje. Obiecuje dowieść nas na „balnicu”. Oko się nie poprawia. A ten wariat pędzi na złamanie karku. Stajemy tylko na wysikanie pasażera i na zatankowanie gazu. Co dziwne, podczas tankowania wszyscy musimy wysiadać. To dziwne, bo w tym samym czasie wszyscy dookoła palą papierosy i gadają przez komórki.

Gruzin dowozi nas do szpitala. A tu niespodzianka. Gadka szmatka, a pan Gruzin wyciąga spod siedzenia koguta z napisem „taxi” i mówi, że wcale nie chce od nas buteleczki żołądkowej tylko chce naszych pieniędzy, bo jechaliśmy taksówką. Słyszymy tylko „mnie nie nada waszu wodku, mnie nada wasze dziengi”. A to cham. Agnieszka z Karolem idą do szpitala, a ja z nim dyskutuję łamanym rosyjskim. Na szczęście widzi, że nic z tego nie będzie i poza butelczyną żołądkowej nic nie dostanie. Mruczy coś jeszcze pod nosem, wsiada do samochodu i odjeżdża. Ale się wkurzyłem. Jeszcze tej awantury było nam potrzeba. A jednak i tu są wyjątki pozostawiające po sobie niesmak. No to sobie i Gruzji zrobił reklamę mówiąc „zdiesz nie polsza, eta Gruzja!”. No brawo panie Gruzin. Chyba nie takiej promocji Gruzji oczekujecie jednak w Polsce?

A z Agnieszką udało się wszystko sprawnie załatwić. Bez czekania, bez kolejki, z marszu. To nie do pomyślenia w Polsce. Dobrze, że nie jesteśmy na szczęście w Polsce i nie musimy korzystać z naszej służby zdrowia. Nikt by nam nie pomógł. Płacimy 30 lari za wizytę, kupujemy krople i po wszystkim. Pozostaje tylko czekać na poprawę. Wydatki jakoś sobie zrefundujemy. W międzyczasie rezygnujemy z organizacji wizyty przez firmę na "M", bo sami sobie pomogliśmy sprawniej niż oni. A swoją drogą dziwne, że nie ma w Tbilisi żadnej placówki z podpisaną umową z firmą na "M".

Lokalnym autobusem jedziemy przez pół miasta na ostatni gruziński obiad do znanej restauracji. Jak zwykle zamawiamy więcej niż przyzwoitość nakazuje. Dziś aż tak pysznie jak w ostatniej knajpie w Batumi nie jest. Wypijamy pożegnalny toast czaczą za Gruzję i udajemy się na ostatnie zakupy na główną ulicę Tbilisi – Rustaveni. W ciemno kupuję kilka płyt z rosyjską muzyką disco i wracamy po bagaże. Znów czeka nas niebywała przyjemność odwiedzenia śmierdzącej przechowalni. Nawet karteczki nie musimy pokazywać, a bagaże zabieramy. Kąpiemy się chusteczkami w dworcowej toalecie i jesteśmy gotowi aby wyruszyć na lotnisko. Pierwszy raz trafiamy na Gruzina, który po usłyszeniu, że jesteśmy z Polski, wspomina o Lechu Kaczyńskim i o tym, że to dobry człowiek. Jego sprawa. Ale miło, że ma pozytywne nastawienie do Polaków. Jeszcze tylko 6 godzin do odlotu. Rozkładamy się na sztucznej trawie pod ruchomymi schodami na lotnisku i podobnie jak kilkanaście innych osób idziemy spać.

I tak oto kończy się nasz ośmiodniowy pobyt w Gruzji, w Gruzji. do której bardzo chciałem przyjechać. Czy mi się podobało? Jasne, że tak. Ale oczekiwania miałem trochę większe. Po pierwsze liczyłem na więcej kontaktu z Gruzinami i ich gościnnością. Tą, z którą się spotkaliśmy chyba wykorzystaliśmy i mimo wszystko, zgodnie z wcześniejszymi opiniami, zarówno Acziko, jak i David – niby taksówkarz z Telavi, byli bardzo przyjaźni. Szkoda, że urwał się kontakt z Acziko. No i szkoda tego niesmaku pozostawionego przez Davida. Zaliczmy to jednak do przygód, a nie do opinii o Gruzinach. Tak, czy inaczej trzeba uważać. Jedzenie było fantastyczne. Piecie też, choć tym razem czacza ani hektolitry lemoniady niezbyt mi służyły. Miejsca? Jak dla mnie najfajniej było w Kazbegi i Mtskhecie, no i w bardzo ładnym Tbilisi. Batumi i Telavi, jak skończą je remontować, będą przepiękne. Póki co – można je sobie darować. Tym bardziej, że wybrzeże Morza Czarnego nie jest zbyt przyjazne kąpielom i plażowaniu (kamienie).

Lepiej pojechać w góry. I tego najbardziej żałuję. Żałuję, że nie pojechaliśmy do Swaneti. Ale to każe mi tu przyjechać raz jeszcze. Wrócę tu pewnie wtedy, kiedy ktoś mnie namówi na wyjazd na Elbrus albo ja namówię kogoś. Do pozostałych miejsc wracać nie muszę. Ale Swaneti i być może raz jeszcze Kazbegi (tym razem z wejściem na Kazbeg) muszę zobaczyć koniecznie. Było fajnie.

A zatem relację mogę uznać za skończoną. I jak często bywa – ostatnie jej fragmenty powstają gdzieś w chmurach – nad Ukrainą albo już nad Polską – podczas pięknego wschodu słońca.


Więcej zdjęć z Gruzji oraz inne relacje z podróży po całym świecie na mojej stronie internetowej: www.gerber.d7.pl.

Zapraszam!
Gruzja
Zobacz moje zdjęcia z tej opowieści
ta opowieść ma kolejne części: Poprzednia 1|2..5|6|7|

Zgłoś błąd / nadużycie » Przyjazne drukowanie »


reklamy:

Komentarze

Nikt jeszcze nie skomentował.

Dodaj komentarz

Aby skomentować musisz się najpierw zalogować